Zbigniew Batko
Pisarz, tłumacz, scenarzysta
Książki
0200083
 
1993-MM-DD
Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur
 

Wydawnictwo Łódzkie
Wydanie II
 
 
0200084
 
2004-MM-DD
Oko
 

superNOWA, Warszawa
Wydanie II
 
 
 
 
 
 
ID-002002.doc
 
1993-MM-DD
Fragment powieści Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur
 
Zegarmistrz
 
Królik pchnął drzwi i znaleźli się we wnętrzu sklepu.
Niewielka mroczna izdebka pełna była najrozmaitszych czasomierzy: zegarów, zegarków i zegareczków, chronometrów, stoperów i pozytywek. Większość wisiała na ścianach, część stała na półkach, reszta leżała na kontuarze bądź wprost na podłodze. Całe to gadatliwe towarzystwo tykało, terkotało, brzęczało, jazgotało i dzwoniło, pozytywki grały, śpiewały kuranty, biły ścienne zegary, a jeden mruczał nawet jak kot. Powietrze zdawało się wibrować; nieustanny hałas napływający ze wszystkich możliwych stron wprawił w drżenie najpierw wrażliwe uszy Królika, apotem ogon Konia, który rozkołysał się niczym wahadło. Serca obu poczęły bić w przyspieszonym rytmie, zaszczękały im zęby, wreszcie rozdygotali się na dobre, oszołomieni, niezdolni wykrztusić słowa.
Królik miał wrażenie, że jeszcze chwila, a zamieni się w zegarek. Już miał rzucić się do ucieczki, gdy z najciemniejszego kata sklepu wyłonił się właściciel i jednym skinieniem ręki uciszył swych podopiecznych. Jego twarz przypominała do złudzenia tarczę zegara: optymistycznie nastroszone wąsy wskazywały za dziesięć drugą.
W ciszy jaka nagle zapadła, tenor Konia zabrzmiał nieoczekiwanie donośnie:
- Chcielibyśmy kupić zegar, no nie?
- Tak przypuszczałem – rzekł grzecznie Tempus. – Czy mają panowie coś upatrzonego?
- Myśleliśmy o zegarze z kukułką – rzekł nieśmiało Królik. – Która by kukała.
- Albo o kukułce z zegarem, który by chodził. – wtrącił Koń.
- Hm… Z kukułką… - zafrasował się zegarmistrz. – No cóż, mam taki zegar i sprzedam go nawet tanio.
Wspiął się na drabinkę i pchnął dużą wskazówkę zdobionego liśćmi klonu zegara w kierunku dwunastej. Rozległ się zgrzyt, drzwiczki odskoczyły i z czarnego otworu wyjechał chudy kocur. Miauknął przeraźliwie trzy razy i badawczo spojrzał na klientów. Byli najwidoczniej skonsternowani.
- Znowu klops – mruknął zawiedziony kot i zły wycofał się do swej kryjówki, trzaskając bezczelnie drzwiami.
- Jak panowie znajdują tę sztukę? – zapytał zegarmistrz a lekkim niepokojem w głosie.
- To przecie kot!
- Kot – zgodził się uczciwy rzemieślnik…
- A kukułka?
- Kukułka? W środku, w kocie. A że w dzisiejszych czasach o kukułki trudno – musi za karę odpracować szkody. To wychowawcze. Wnoszę jednakowoż, że nie są panowie zachwyceni.
Poszukajmy czegoś innego.
- Ale my… - zaczął Królik.
- Nie ma mowy. Nie wypuszczam z zasady klientów nie spełniwszy ich życzeń. Co by tu panom… - podrapał się w głowę i w zamyśleniu wodził wzrokiem po ścianach. – Może budzik? – ożywił się nagle.
Przyjrzeli się uważnie.
- Ależ to bomba zegarowa! – wykrzyknął Królik ze zgrozą.
- Jak się zwie, tak się zwie. Może i bomba. Ale budzi skutecznie , zaręczam – począł manipulować przy mechanizmie. – Zademonstrować?
- Nie!!! – wrzasnęli obaj naraz.
- Widzę, że z panów prawdziwi znawcy – rzekł Tempus z uznaniem i odłożywszy budzik sięgnął po inny zegar. – Ten ma sześć wskazówek. Rzecz amatorska. Nie? Trudno.
Nagle uderzył się w czoło.
O, byłbym zapomniał: coś w sam raz dla panów – zegarek na rękę z kukułką… Za mała? Więc może zegar, który wylicza sekundy, minuty, podaje godziny, dni tygodnia, do stołu, miesiące, lata, stulecia, fazy księżyca, co będzie dziś na obiad i ile lat ma babcia dozorcy, czego nikt dotychczas nie wie...
Także nie? – Zegarmistrz zasępił się. Po chwili twarz znów mu się rozjaśniła.
- Ten oddam bezpłatnie – puknął palcem w duży, stojący zegar. – Wymagania ma niewielkie: trzy skromne posiłki dziennie… - Mówiąc to przygotowywał kanapkę z salcesonem. Koń przełknął głośno ślinę, a kot wychylił głowę ze swego zegara i pociągnął nosem. Tempus wsunął chleb w szparę pod tarczą. Dało się słyszeć donośne mlaśnięcie, po czym mechanizm zaterkotał gwałtownie, wahadło rozkołysało się tak jakby się miało lada chwila urwać i wskazówki popędziły naprzód jak szalone. Gdy obie doszły do dwunastki, zegar nagle stanął. Otworzyła się boczna ścianka i ze środka wylazł wątły osobnik w podniszczonym paletku, z teczką w ręku.
- Dwunasta – oświadczył wycierając usta wierzchem dłoni. – Fajerant. – Uchylił kapelusza i godnym krokiem wyszedł ze sklepu.
- Szwagier – wyjaśnił zegarmistrz. – Starał się bezskutecznie o jakieś zajęcie. A czasy dziś, powiadam, ciężkie. Mnie samemu się nie przelewa, płacić mu nie mogę, ale zgodził się za łyżkę ciepłej strawy popędzać największy zegar. Przepada za salcesonem. Jest o wiele szybszy, jak panowie zauważyli – pracuje na akord i bardzom z niego kontent. Niewielu dziś prawdziwych fachowców, upadek rzemiosła, panie. A szwagier jak zechce, to zakukać potrafi. No i nazwisko ma znakomite: Schaffhausen się nazywa. Jeśli panowie reflektują…
- Raczej nie, dziękujemy – rzekł Królik z zakłopotaniem. – Prowadzimy gospodarstwo kawalerskie, rzadko gotujemy, a i nasza kuchnia nie odpowiadałaby panu Schaffhausenowi.
Kolejne zegary pojawiały się na ladzie i znikały, ale transakcja w dalszym ciągu nie dochodziła do skutku – w żadnym nie było nawet śladu kukułki. Fugit zwijał się wśród swojej kolejki jak fryga. Zdejmował zegary z najwyższych półek, to znów dawał nura pod ladę, by wyciągnąć co ciekawsze okazy z dolnych szuflad i niezliczonych zakamarków. Niektóre były tak piękne lub tak pomysłowo skonstruowane, że Królik omal nie zrezygnował z wymarzonego modelu z kukułką. Nie był jednak pewien, czy kupując inny zegar nie nadużyłby wielkoduszności Konia. Salceson, od którego tamten nie mógł oderwać pożądliwego wzroku, działał na Królika jak wyrzut sumienia, toteż postanowił skończyć wreszcie z kłopotliwą dla wszystkich sytuacją.
- Zajęliśmy panu niepotrzebnie masę czasu. Chyba już sobie pójdziemy.
Zegarmistrz wyraźnie posmutniał: wąsy wskazywał za dwadzieścia czwartą.
Pożegnawszy uprzejmego gospodarza z ociąganiem skierowali się ku wyjściu.
- Chwileczkę! – zawołał nagle Tempus. – Mam jeszcze coś ekstra. Panowie poznają się na tym. Nie jest to wprawdzie. Nie jest to wprawdzie rzecz na sprzedaż, ale nie darowałbym sobie, gdyby panowie tego cuda nie obejrzeli. Chodźmy!
Poprowadził ich przez zaplecze do tylnego wyjścia i znaleźli się w ogrodzie. Tymczasem kot opuścił posterunek i bezzwłocznie zajął się salcesonem szwagra Schaffhausen.
Okolona bujną roślinnością, oddzielona od niej ogromną szybą, której krańców nie mogli dostrzec, rozciągała się przed ich oczyma bezkresna pustynia. W samym jej środku wznosił się gigantyczny kopiec. Po zboczu kopca pięła się mozolnie w górę karawana złożona z siedmiu Beduinów na wielbłądach. Już na pierwszy rzut oka było widoczne, że wysiłki jeźdźców są daremne – piasek bezustannie usuwał się spod nóg wielbłądów pociągając je za sobą w dół.
Kiedy podnieśli wzrok, odkryli natychmiast przyczynę tego stanu rzeczy. Oto spod nieba spadał na szczyt góry nieustający strumień piachu.
- Przecież oni nigdy nie osiągną szczytu! – zawołał Królik.
- Sami wiedzą o tym doskonale – uśmiechnął się zegarmistrz pobłażliwie.
- Więc po co pchają się z takim uporem?
- To jedyna ich szansa. Jeśli się zatrzymają, porwie ich i zasypie piasek. Ta wędrówka ciągnie się od dziesięciu z górą lat, to znaczy od chwili, kiedy mój dziadzio stworzył tę klepsydrę.
- Klepsydrę? – zdziwił się Koń, któremu słowo to skojarzyło się jajkiem na miękko – słyszałem, że wystarczą trzy minuty…
- Mamy przed sobą – wyjaśnił Tempus tonem przewodnika – gigantyczną klepsydrę zbudowaną przez najsłynniejszego zegarmistrza wszystkich czasów, którego mam zaszczyt być wnukiem. Odmierza ona nie marne sekundy, nie lata, nawet nie stulecia, ale całą wieczność. W i e c z n o ś ć, rozumiecie? Jajka! – parsknął pogardliwie. – Czym jest jajko na miękko wobec wieczności?
Jak to wieczność? – zapytał Królik. – Przecież sam pan mówił przed chwilą, że to działa dopiero od dziesięciu lat.
- W tej postaci – zgodził się zegarmistrz, - ale jako idea istniała od niepamiętnych czasów. I dopiero mój dziadzio tę ideę urzeczywistnił. Zginął zresztą bohaterską śmiercią, na posterunku, jak się to mówi, wciągnięty w tryby ratuszowego zegara.
- Dlaczego właściwie pański szanowny przodek-nieboszczyk zakroił czas działania tego urządzenia na tak ogromną skalę? – zainteresował się Królik, kiedy uczcili pamięć zmarłego minutą ciszy, odmierzoną precyzyjnie stoperem Tempusa.
Zegarmistrz uśmiechnął się z wyrozumieniem.
- Była to niejako konieczność – rzekł. – Bo czyż można sobie wyobrazić, by znalazł się ktoś, kto po przesypaniu wszystkiego piasku odwróci tego kolosa do góry nogami? Piasku musi być tyle, aby nigdy nie przestał się sypać, żeby nigdy nie zachodziła potrzeba odwracania klepsydry. I mój dziadzio taką właśnie koncepcję przyjął. I zrealizował – zakończył z dumą.
Jednemu z Beduinów udało się w tym momencie dotrzeć prawie na szczyt góry, ale nie wzbudziło to większych emocji wśród jego towarzyszy. Tempus także nie zdradzał zainteresowania. Zgodnie z jego przewidywaniami waląca z góry struga piachu omal nie przewróciła śmiałka – cudem udało mu się zjechać po zboczu, kilka metrów niżej i od tej chwili utrzymywał umiarkowane tempo wspinaczki.
Chwilę jeszcze obserwowali zmagania karawany, po cym zatopieni w rozmowie wrócili do sklepu. Docierały tu z daleka stłumione odgłosy wznowionych walk ulicznych.
Królik i Koń zmęczeni wrażeniami, postanowili się pożegnać i ruszyć w drogę powrotną.
- Przykro mi, że nie mogłem panów zadowolić – rzekł Fugit, kiedy znaleźli się przed sklepem. Uścisnął im dłonie. – Proszę zaglądać w przyszłości, może…
- Padnij!!! – ryknął nagle kocur wypadając ze sklepu z salcesonem pod pachą.
Zaledwie cała czwórka rozpłaszczyła się na ziemi, potężna detonacja wstrząsnęła powietrzem. Na leżących posypał się grad wskazówek, osiek balansowych, sprężyn zapadkowych, wałków naciągowych, włosów, bębnów, ciężarków, półbeczułek, beczułek, kotwic, wrzecion, motylków, palet, trybików, zębników, kamieni, szkła i drobnych monet.
W śmiertelnej ciszy, jaka zaległa po wybuchu, Królik usłyszał bicie serca Tempusa. Przypominało do złudzenia tykanie zegara.
Po krótkiej chwili, gdy kurz opadł, odważyli się podnieść wzrok. Sklep przestał istnieć.
- To budzik – wyjaśnił zegarmistrz. – Mówiłem panom wszakże, że działa niezawodnie. – Nawet w tej dramatycznej chwili zawodowa duma biła mu z oblicza. Wąsy sterczały zawadiacko, zmierzwione podmuchem.
- Ot, przykrość. – Koń spojrzał ze współczuciem na Tempusa. – Był interes, nie ma interesu.
Zegarmistrz machnął ręką.
- Dawno miałem zamiar z tym skończyć.
- Szkoda zegarów – westchnął Królik grzebiąc nogą w kupie złomu.
- Zegary rzecz nabyta. I nietrwała. Mam większe plany – będę sprzedawał czas. Jest popyt: ludzie nie mają go ostatnio zbyt wiele.
- Czas? – zdumiał się Królik. – Na wagę? Na metr?? Na sztuki?
- W detalu na sekundy, w hurcie na lata. Ale żeby handlować czasem, trzeba go mieć. A mieć go będę, jak przejdę na emeryturę.
- A kiedy to nastąpi? – zaciekawił się Królik, jako potencjalny nabywca.
- No, nie tak prędko. Mam jeszcze czas.
- To skoro pan ma… - zaczął Królik, ale nie dokończył, gdyż w tym momencie rozległ się dziki tętent i siedmiu Beduinów wzniecając tumany kurzu, ze straszliwym wrzaskiem przemknęło obok nich i zniknęło za zakrętem uliczki.
Spojrzeli z niepokojem w stronę klepsydry. Nim jednak zdołali ocenić sytuację, z innej uliczki wypadł oddział halabardników na rowerach, zwabionych odgłosem eksplozji.
Nie zwlekając wzięli nogi za pas.
- Łapać anarchistów!!! – wrzeszczał dowódca straży.
* * *
Pod lasem zaroiło się od jeźdźców.
- Rany boskie! – krzyknął Koń. – Babcia Alicji! Koniec z nami!
Halabardnicy deptali im po piętach – zbójcy byli tuż, tuż…
Koń skamieniał, Królik zdrętwiał.
I wtedy:
Konni ze szczękiem straszliwym starli się z cyklistami. Ludzie, konie, rowery, wszystko to zbiło się w jeden kłąb potworny; zaszczękały halabardy, zaryczały gardziele, rozdzwoniły się dzwonki i zęby. Zgiełk piekielny niósł się ku niebu wraz ze słupem kurzu, co spowił walczących złocistym tumanem.
Nagle pieśń z oka bitewnego cyklonu buchnęła ku górze, piękna, porywająca, na trzy albo i więcej głosów rozpisana. Ktoś fałszywie co prawda w refrenie pociągnął, lecz wraz urwał, przez Babcię, który ucho wrażliwe miał nad podziw, po karku zdzielony.
Uskrzydliła pieśń walczących. Ducha im dodała. Łomot rytmu nabrał i wyrazu. Zgrzyt oręża stopniowo, w przedziwna jakowąś antyfonę się przekształcił, w której odgłosem razów krzyki rażonych odpowiadały.
Dowódca straży, halabardę zgubiwszy, pompkę zza cholewy wyszarpnął i w sam czas to uczynił, gdyż Babcia, z wodzowskiego raczej obowiązku niż z zamiłowania, z furią na niego natarł. Zastygli tez natychmiast w bezruchu zbrojni mężowie, by walce dwóch naczelnych lepiej się przypatrzeć, tym bardziej, że porażka któregokolwiek z nich vacat korzystny i perspektywy dla zastępców stworzyć mogła.
Babcia parował zrazu ciosy pompki drutem, lecz ramię do rzemiosła wojennego nie nawykłe wkrótce słabnąć mu poczęło i byłby niechybnie legł na polu chwały, gdyby mu wicehalabardnik w porę z niespodziewaną odsieczą nie pośpieszył. Ten znów pończochę zdobyczną piaskiem napełniwszy, siał wokół trwogę i spustoszenie, a gdy mu się pod rękę sam ober nawinął, z dziką jakąś radością w łysy czerep grzmotnął i z siodełka jednym ciosem własnego szefa pod nogi Babci zwalił.
Skoczył ku niemu Babcia i włóczką związawszy zamyślił się głęboko, co z tym fantem zrobić.
Powalony ręką wolną fotkę żony i dzieci pod nos zbójcy posunął: - Daruj życie – bierz co chcesz! – wychrypiał, tamten zaś wziął rower i pojechał. Miał dość.
Walka wznowiona czas jakiś jeszcze się toczyła, mimo rejterady wodza. Włóczka po wcześniejszych wydarzeniach rozplątana i pracowicie w motek zwinięta, ponownie się rozwinęła, aż w końcu wszystko zamieniło się w jeden gigantyczny kłębek wełny, najeżony szprychami, rękami i nogami walczących, który toczył się z wrzaskiem tam i sam strasząc zwierzynę leśną bez odrobiny kultury, co nawet w lesie, także i wojskowych, obowiązuje.
- Chyba pójdziemy do domu – rzekł wreszcie Królik, przekrzykując gwar i podniósł się z walizki. – To się robi nudne. Wole już wyścigi konne.
I poszli.
 
 
 
 
 
 
ID-002003.doc
 
2004-MM-DD
Fragment powieści Oko
 
- Wycofamy się rowem do szosy, kiedy się to trochę uspokoi.
Tymczasem chłopi rozbiegli się po gospodarstwie markiza, plądrując stajnie, wozownię, psiarnię i kurnik. Biblioteka nie budziła na razie żadnego zainteresowania.
Nauczyciel stał na środku podwórza i błyskając okularami, przyglądał się z rozczuleniem harcom swoich podopiecznych. Żagiew w jego dłoni skojarzyła się Soni nieprzyjemnie z kagankiem oświaty. Powolnym krokiem zbliżył się do wrót stodoły, spojrzał na zegarek i wyciągnął z zanadrza szkolny dzwonek.
- Siekiery do mnie!
Masywne rygle ustąpiły pod ciosami toporów i pół setki chłopów zniknęło we wnętrzu biblioteki. Rozległ się brzęk tłuczonych lamp naftowych, po czym wieśniacy wysypali się na podwórze i ustawili w półkole. Pedagog zakręcił żagwią młynka i cisnął ją w czarną gardziel drewnianego kolosa. Płomienie buchnęły w górę, a potem błyskawicznie rozpierzchły się po labiryncie naftowych szlaków, docierając do najdalszych zakątków biblioteki. Białe smużki dymu poczęły wydobywać się przez szpary w ścianach i wkrótce także górą, przez strzechę, a cichy chrzęst stopniowo przerodził się w monotonny, głęboki pomruk ucztującej bestii. Wreszcie pojedynczy płomień przebił się przez strop ku niebu i w powietrzu zawirowały miriady iskier. W mgnieniu oka cała strzecha stanęła w ogniu; szkarłatne jęzory wiły się w błazeńskim tańcu, rzucając rudy poblask na nieruchomy pułap gęstego dymu.
Fil doznawał uczuć mieszanych. Był oto naocznym świadkiem triumfu sprawiedliwości dziejowej, odwetu ciemiężonych, z których krwawicy wyrosła ta biblioteka, inaczej jednak wyobrażał sobie los ksiąg, co zbłądziły pod strzechę.
Westchnął głęboko – w tej samej chwili stodoła zawtórowała mu głuchym stęknięciem, nadpalone wiązania puściły i jedna ze ścian runęła z potwornym trzaskiem, odsłaniając trawione ogniem wnętrzności biblioteki. Owionął ich podmuch rozpalonego powietrza i swąd na to niesamowite i urzekające zarazem teatrum infernalis.
Ogień pożerał książki niczym jakiś fanatyczny maniak lektur, pochłaniał je po kolei, bez wyboru, wertując metodycznie, kartka po kartce. Treść, poziom, szata graficzna były mu obojętne. Płonęła jednocześnie materia – papierowe ciała, i idee – dusze książek, zaklęte w długich rzędach czarnych liter. Szły z dymem olśniewające prawdy i wytarte frazesy, myśli-klejnoty i tanie banały, zdania pełne pokory, bluźnierstwa i herezje, wspaniałe twory ludzkiego geniuszu i spotworniałe płody ludzkiego szaleństwa. Ginęły w męce solidne, pewne siebie rzeczowniki, energiczne czasowniki, mieniące się tysiącem odcieni przymiotniki. Słowa ciężkie jak ołów i lekkie jak puch, słowa-noże i kojące balsamy milkły na zawsze przy akompaniamencie szyderczego chichotu i buzującego ognia.
Wiatr poderwał w górę stadko luźnych, ocalałych kartek. Przez chwilę unosiły się jak mewy nad czerwonym morzem płomieni, ale zaledwie obniżyły lot, przeobraziły się w ogniste ptaki. Potem raz jeszcze wzbiły się w powietrze i zamienione w chmarę czarnych kruków krążyły posępnie wśród pożogi.
Jednej z nadpalonych kart udało się wyrwać z gorącego wiru. Unoszona wiatrem opadła łagodnie do stóp Soni. Dziewczyna wygładziła ją i zaczęła głośno czytać:
… ech dowódców
…atera,
- A teraz, Soniu – poprawiła ją pani Szaterhand.
… atera
- powtórzyła Sonia –
… wątpliwie bowiem
… królów się okazał
…a gdy orszak ciało
… postępować będzie,
… rozgłośnie,
…zaświadczą. Podnieście te zwłoki,
…to miejsce, lecz pobojowisko
… odne oglądać takie widowisko.
Każcie dać ognia z dział.
… po czym huk dział słyszeć się daje.
- Hamlet – powiedział Fil. – Akt piąty, scena druga. Fortynbras.
- Hamlet! – wykrzyknęła Sonia z rozpaczą. – Zostało mi pięć kartek! Skąd się teraz dowiem, jak to się skończyło? – bezradnie obracała skrawek papieru w palcach. – Zwłoki… Kto umarł?
- Opowiem ci przy okazji – obiecała pani Szaterhand. – Robi się gorąco…
Żar bijący od stodoły zmusił chłopców do wycofania się poza obręb podwórza. Kilku zbliżyło się niebezpiecznie do rowu. Pani Szaterhand obserwowała w napięciu ruchy nieprzyjaciela i cyrkulacje powietrza. Kiedy litościwy wiatr przydusił wreszcie chmurę gęstego dymu do ziemi, zerwała się i rzuciwszy towarzyszom krótką komendę, pocwałowała rowem ku szosie. Jej plan był prosty: dotrzeć do chałupy Ignaca, przeczekać tam najgorsze i pod osłoną nocy ruszyć dalej, do miasteczka. Sadówka, z którą wiązała tyle nadziei, była – dosłownie i w przenośni – spalona.
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Zbigniew Batko - Pisarz, tłumacz, scenarzysta
Biografia
Książki
Przekłady
Recenzje
Twórca o sobie
Opowiadania
Wspomnienia
Wywiady
Zdjęcia