Zbigniew Batko
Pisarz, tłumacz, scenarzysta
Recenzje
ID-002006.doc
 
1985-09-29
Raj utracony
 
Nareszcie jest! Polski Milne i Lewis Carroll razem wzięci. Nazywa się Zbigniew Batko i jest debiutantem. Ale jego książka nie jest naśladownictwem ani Kubusia Puchatka, ani Alicji w Krainie Czarów. Owszem przypomina tamte sposobem narracji, budowania atmosfery, odrealnieniem świata rzeczywistego i urealnieniem świata fantazji. Jest jednak czymś innym.
Wygląda jak książka dla dzieci, lecz przeznaczona jest dla dorosłych. Tymczasem, oprócz ludzi dojrzałych, zaczytują się nią 9-12-latki. A zadedykowana została „byłym dzieciom”, czyli wszystkim powyżej lat kilkunastu. W wielu tkwi chyba byłe dziecko. Profesor Janusz Pajewski, znany historyk, osoba zatem szacowna, w swoich wspomnieniach Przeszłość z bliska pisze, że gdy po wojnie odtwarzał swoją bibliotekę, która spłonęła podczas Powstania Warszawskiego, kupował również książki towarzyszące mu w dzieciństwie. A że Zbigniew Batko znalazł powodzenie u dzieci? Może dzieci chcą podglądać w ten sposób dorosłych? A może po prostu dobra książka trafia do każdego, niezależnie od wieku?
Jednakże młodzi czytelnicy pojmą z niej jedynie zewnętrzną, baśniowo-przygodową warstwę. W istocie lektura ta wymaga klasycznego, humanistycznego, starannego wykształcenia, jeśli chce się dojść do jej dna, dużego oczytania w literaturze dawniejszej i współczesnej, polskiej i obcej. Zapewne dobrze to świadczy o autorze, że umiał skonstruować książkę w sposób wielowarstwowy, w ten sposób, by zadowoliła czytelników o różnym stopniu przygotowania. Jest to konstrukcja na kształt cebuli. Gdy ktoś chce się ukontentować warstwą zewnętrzną, może to śmiało uczynić bez dalszego wgłębiania się w podteksty. Bardziej dociekliwy będzie zdzierał kolejne warstwy myśli.
Zmęczony gonitwą codziennego dorosłego życia za kolejnymi celami sukcesu, gdzie nieważne bywa co nie jest tu i teraz, autor przyznaje: „chciałem na krótko przynajmniej znaleźć się tam, gdzie sny miały realność jawy, a jawa zwiewność snu. Czyli „powrót do źródła”. Rzecz jest zbudowana z archetypów popularnych bajek: Jaś i Małgosia, Czerwony Kapturek, Pinokio, Kopciuszek, Śpiąca królewna. Schematy z tych bajek mieszają się z elementami powieści dla młodzieży Makuszyńskiego i Sienkiewicza oraz współczesnych science-fiction. W to wmontowany świat filozofii, klasycznej literatury i kultury masowej. Wszystko w atmosferze Małego Księcia Saint-Exupéry’ego stumilowego lasu i drugiej strony lustra.
Ucieczka od współczesności jest możliwa, jeśli zna się zaklęcie. Lecz działa krótko. Raj spraw najprostszych okazuje się mydlaną bańką. Człowiek na krótko staje się mądrym Królikiem, lecz rychło objawia się jego alter ego – Trójząb, osobnik nieskłonny do refleksji i ponownie obaj wracają do skóry człowieka. Odchodzą krasnoludki. Pozostaje tęsknota za utraconym rajem i pytanie: czy wrócę? Niestety, nie ma powrotu. Może być tylko jego namiastka.
 
Marek Arpad Kowalski
„Przegląd Tygodniowy” nr 39 (183)
Zbigniew Batko - Z powrotem, czyli fatalne skutki czytania niewłaściwych lektur, Wydawnictwo „Iskry”, 1985 r.
 
 
 
 
 
 
ID-002007.doc
 
1985-12-07
Zbigniew Batko: Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur.
Ilustrował Stasys Eidrigevicius. „Iskry”, 1985 r., nakład 20 tys. egz., s. 190, zł 300
 
Późny debiut (autor nie opublikował dotąd ani pół słowa), który bez przesady uznać można za literacki ewenement. Jest to książka dla dzieci, ale daleka od historyjek o zapobiegliwych misiach i niegrzecznych kaczorkach. Mały czytelnik znajdzie tu atrakcyjną i wielce zabawną fabułę, w której baśń skojarzona została z poetycką fantazją, groteską ze współczesną opowieścią science-fiction. Ale to tylko jeden plan książki Batki. Jest ona przecież pisana także z myślą o czytelniku dorosłym (autor dedykuje ją „byłym dzieciom”), to znaczy takim, który znajduje lekturową przyjemność w historiach o Piotrusiu Panie, Alicji z Krainy Czarów, o Małym Księciu, Muminkach i Kubusiu Puchatku. Do wszystkich tych wzorów należących już do światowej klasyki autor udanie nawiązuje. Co tym cenniejsze, że literatura polska wcale albo z rzadka ów gatunek podejmowała. Zaskoczenia, humor, dowcip, którymi wypełniona jest książka, konstruuje Batko jeszcze na innym planie. Tytułowe „fatalne skutki niewłaściwych lektur” tworzą siatkę metaliterackich odwołań, na której rozbawiony czytelnik znajdzie aluzje do Zielonej Gęsi i Dziadów, Villona i Sienkiewicza, utopii Swifta i Robinsona Crusoe z powieści Daniela Defoe, że ograniczę się do tropów, które naprędce przywołuję, bo jest ich w książce całe mnóstwo.
Poza tym wszystkim książka nie jest pozbawiona quasi-filozoficznej – powiedziałbym egzystencjalnej – refleksji. Autor objaśnia swoje intencje w „Prologu”: „Już od dawna miałem dość tej mętnej wody, która niosła mnie bezwolnego ku znanej mecie”. Co z tego wyniknęło, opowie czytelnikom książka, starannie zilustrowana przez znanego grafika i malarza Stasysa Eidrigeviciusa.
 
(Grzg.)
„Polityka” nr 49 (1492)
 
 
 
 
 
 
ID-002008.doc
 
1988-MM-DD
/…/ Hanna Lebecka nie szczędziła komplementów debiutanckim książkom, za wybitne zjawisko literackie wszakże uznając tylko jedną z nich - utwór Zbigniewa Batki: Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur ("Iskry", 1985 r.). Zbigniew Batko okrzyknięty został zresztą przez wszystkich uczestników warsztatów literackich gwiazdą ostatnich sezonów. Jego debiutancka książka wzbogacona dodatkowo znakomitymi ilustracjami Stasysa Eidrigeviciusa zaistniała jako jedyna z omawianych debiutów w świadomości czytelników tak bardzo, że młodzież (nawet ta licealna i studencka) wykształciła coś w rodzaju snobizmu, obnoszenia się z ogromną sympatią do tej lektury. Kto wie, może Z powrotem… Batki trafi śladem Kubusia i Muminków na półkę nieśmiertelnej klasyki? Ale w tym celu trzeba by książce pomóc kolejnym jej wydaniem. Czyżby "Iskry" nie zdążyły się zorientować jak łasy trafił im się kąsek? Do tej pory rynek z pewnością wchłonąłby co najmniej jedno kolejne wydanie tej modnej wśród czytelników, bardzo dobrej lektury. /…/
 
Emilia Waśniowska
"Sztuka dla Dziecka"
 
 
 
 
 
 
ID-002009.doc
 
1992-MM-DD
Ważni
Zacni
Ciekawi
 
Zbigniew Batko – lat 52 (rozwiedziony), filmolog po UŁ. Czasy komuny przetrwał nie w podziemiu, niestety, ale w domach kultury. Niech będzie, że w ŁDK – gdzie prowadził świetnie Ośrodek Filmowy – porzucił wyłącznie dla tłumaczenia Wyboru Zofii W. Styrona. Kongenialność i rekordowe tempo przekładu plasują go w krajowej ekstraklasie tłumaczy. Przed debiutem w literaturze pięknej przetłumaczył z 4 tysiące stron (byłoby ze 20 książek) eseistyki filmowej dla „Filmu na świecie” i – już mniej dla ducha – setki instrukcji do przeróżnych maszyn i urządzeń.
Żyje głównie z przekładów, „ubierania myśli w słowa” – skąd już blisko do pisarstwa, szczególnie gdy nie jest to misja, imperatyw wewnętrzny ale – jak u niego – rodzaj relaksu, układanie szarad. Przez 35 lat unikał przeznaczenia, którego pierwszym objawem było wypracowanie o hipotetycznych losach Antka w PRL. Obnosił się raczej z nie uznawanym talentem matematycznym. Uległszy losowi, napisał 2 książki: Z powrotem (najwybitniejszy debiut w swojej kategorii 1985-87) – właśnie ekranizowaną i Oko - swoistą rozprawę z humanistami, choć nie tylko. Podtytuł: Każdemu to czego mu wcale nie trzeba to szydło z worka, bo zawsze korciło go, żeby w czasach praktycznych napisać coś zupełnie nieprzydatnego, wrednego i głupiego. Czytelników śmiech do rozpuku zadowala w zupełności jego ambicje autora. Dla porządku: były jeszcze scenariusze do filmów animowanych i 2 nagrodzone książeczki dla dzieci – według W poszukiwaniu zaginionego trampka powstał właśnie film w Se-Ma-Forze. W zamyśle: przekład blisko 30 powieści wybitnego, tu mniej znanego autora. Przekorny, ironiczny, szyderczy. Niezwykle inteligentny, ale już nazwanie go intelektualistą poczytałby za inwektywę. Unika miernot. Esteta. Nie bez powodu dość zarozumiały. W twórczości bezkompromisowy, w życiu konformista i dyplomata – nie lubi mieć wrogów. Zadaje się tylko z młodszymi, bo nie cierpi mentorstwa.
Absorbowany towarzysko marzy o samotności. Burzliwe romanse ma już za sobą (?) Pokazanie się z nim jest niezwykle kuszące – nobilituje. Typy neurasteniczne lgną doń szczególnie, co dziwne, bo prędzej doprowadzi do schizofrenii niż posłuży terapią.
 
Zofia Kraszewska
„Dziennik Łódzki”
 
 
 
 
 
 
ID-002010.doc
 
1994-04-22
Zbigniew Batko – jeden z najciekawszych i najmniej znanych pisarzy polskich
 
Sukces, czyli pech
 
Jako pisarz zadebiutował po czterdziestce (tak chciał), jako tłumacz po pięćdziesiątce (tak musiał). Każdą jego książkę krytyka obwołała wydarzeniem, ale mimo to do dziś znany jest tylko garstce wtajemniczonych.
 
W 1985 roku ukazała się pierwsza książka Zbigniewa Batki Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur, która trzy lata później, na sympozjum wydawców, krytyków i autorów zorganizowanym przez Ogólnopolski Ośrodek Sztuki dla Dzieci i Młodzieży w Poznaniu, została uznana za najwybitniejszy debiut lat 1985-87.
„Nareszcie jest polski Milne i Lewis Carroll w jednej osobie”, „Literacki ewenement” – pisali recenzenci. Sukces przyszedł w chwili, gdy książki nie można było już kupić w księgarniach, a połowa nakładu leżała w magazynach Składnicy Księgarskiej. Z powrotem pojawiło się więc jak meteor i zniknęło. Dopiero ostatnio wznowiło tę książkę Wydawnictwo Łódzkie. Tym razem trafiła do… czterech księgarń w Polsce. Inne nie chciały brać z hurtowni książki polskiego autora „bez nazwiska”.
 
Fatalne skutki
 
Z powrotem to powieść niezwykła: „Chciałem na krótko przynajmniej znaleźć się tam, gdzie sny miały realność jawy, a jawa zwiewność snu, urok niespodzianki i moc olśnienia, gdzie zadziwiały, budziły zachwyt lub niepokój najprostsze rzeczy pod słońcem: kolorowy kamyk, przejrzystość wody, ogromne oczy sowy. Słowem: chciałem wrócić do źródła” – tak rozpoczyna autor swą opowieść-wędrówkę po rejonach wyobraźni i lekturach dzieciństwa.
Towarzyszą mu w tej podróży poszukujący własnej tożsamości Królik, zielony Koń, fałszywy baron Pingwin z sercem po prawej stronie i tłum innych postaci „całkowicie fikcyjnych, anachronicznych, a co za tym idzie zbędnych a nawet szkodliwych”. Odnajdujemy tu echa Alicji w Krainie Czarów, Kubusia Puchatka, Małego Księcia, Słonia w składzie porcelany i Sierotki Marysi, ale też Wesela, Dziadów i setek innych, całkiem „dorosłych” książek.
Autor opatruje zresztą swoją króliczą opowieść podtytułem Fatalne skutki niewłaściwych lektur, a czytelnicze satysfakcje są tym większe, im więcej uda się rozszyfrować kodów i odnaleźć tropów. Można powiedzieć, że powieść Batki daje nam tyle, ile potrafimy z niej wziąć. Nie jest to zatem książka dla dzieci (a z pewnością nie tylko dla dzieci), choć także wśród najmłodszych ma swoich entuzjastów. Z powrotem to także ilustracje, i to nie byle jakie. Stasys Eidrigevicius otrzymał za nie główną nagrodę na Międzynarodowym Biennale Ilustracji dla Dzieci w Barcelonie. Artysta opracował także koncepcję plastyczną przygotowywanej ekranizacji powieści, nad którą prace ciągną się, niestety, od kilku lat. Gotowy jest natomiast pełnometrażowy film animowany Siedmiomilowe trampki na podstawie innego opowiadania Batki pt. W poszukiwaniu straconego trampka.
 
Cały z Alicji
 
- Kiedy miałem osiem lat, niespodziewanie odziedziczyłem prawdziwy skarb: masę angielskich książek. Pamiętam, że bardzo śmieszyło mnie nazwisko „Jojce”. Oczywiście, najbardziej wtedy interesowały mnie komiksy. Zacząłem łamać szyfr, jakim był dla mnie angielski, i w ten sposób opanowałem biernie ten język – wspomina Batko. Przez wiele lat tłumaczył instrukcje do żelazek i odkurzaczy, a dla przyjaciół – literaturę piękną.
Za swój prawdziwy debiut translatorski uważa przekład Through the Looping-Glass Lewisa Carrolla. To był rok 1966. - Alicja jest nadal moją Biblią – mówi. – Ciągle zadziwia mnie bogactwem chwytów formalnych, mnogością szarad semantycznych, elementów kombinatoryki, gry, parodii i persyflażu. Dziećmi Carrolla z nieprawego łoża są dla mnie choćby Joyce czy Nabokov.
Przekład Alicji gdzieś się zawieruszył podczas licznych przeprowadzek autora. – Nie szkodzi – mówi Batko. – Dzięki temu mogę utrzymywać, że był genialny.
 
Przygoda z Zofią
 
Oficjalnie jako tłumacz literatury pięknej zadebiutował dopiero w roku 1991 przekładem Wyboru Zofii Williama Styrona.
- Wszystkie wcześniejsze próby zdobycia jakiejkolwiek książki do tłumaczenia kończyły się fiaskiem. Środowisko tłumaczy było kiedyś bardzo hermetyczne. Wybór Zofii też trafił do mnie przypadkowo, tylko dlatego, że inni po kolei rezygnowali, a czas naglił.
Książka wywołała falę dyskusji koncentrujących się wokół jej rzekomo antypolskiej wymowy, sprawa walorów artystycznych powieści Styrona zeszła na drugi plan, ale doceniono maestrię przekładu. Pojawiło się nawet przypuszczenie, że być może angielski oryginał nie wytrzymuje konfrontacji z polskim odpowiednikiem. „Zła książka doczekała się niezasłużenie wysokiej nobilitacji w polskim obszarze językowym” – pisał Lech Niedzielski w „Gazecie” z 15 lutego 1992 r.
Po tak błyskotliwym debiucie Batko nie otrzymał prze dwa lata żadnej propozycji tłumaczenia.
- Sądziłem, że uchyli się wreszcie dla mnie jakaś furtka, tym bardziej że chałturszczyków grasuje teraz na tym polu legio, ale zapadła cisza –opowiada. – Widocznie nikt u nas nie może uniknąć kary za sukces.
Ostatnio impas został przełamany. Wkrótce ukażą się dwie książki w przekładzie Batki, obie autorstwa jego literackich faworytów: Anthony’ego Burgessa (Doktorze, lecz się sam) i Evelyna Waugha (Zmierzch i upadek). – Żałuję, że nie udało mi się przetłumaczyć żadnej książki Nabokova, a to było moje marzenie od bardzo dawna. Poznałem niemal cały jego dorobek, zanim zaczęto o nim mówić w Polsce.
Oko, czyli pech numer trzy
Kiedy Z powrotem święciło triumfy w Poznaniu, kilku wydawców pytało już Batkę o następną książkę. Pierwsza w kolejce była Młodzieżowa Agencja Wydawnicza. – Pomyślałem: MAW to wydawnictwo możne, ma potężne przydziały papieru. Po raz pierwszy podszedłem do sprawy koniunkturalnie i to się na mnie zemściło: kiedy książkę już podpisano do druku, RSW, a wraz z nią MAW, padły.
NOWA, do której trafiło po wielu perypetiach Oko, wydała książkę w rekordowym tempie. Choć powieść nie mogła konkurować z ówczesnymi hitami czytelniczymi (triumfy święciła wtedy Anastazja P.), doczekała się... trzech recenzji, w tym dwóch bardzo pozytywnych. - Oko to prawdziwy powiew świeżości – pisał Marek Oramus w „Nowej Fantastyce”. – Dawno nie zdarzyło mi się obcować z prozą tak świetnie napisaną, obfitującą w takie ilości kalamburów, dowcipów językowych, bonmotów itp.
- Nie wszystko, co mądre, musi być nudne – pisał Włodzimierz Kalicki w „Gazecie”. - Oko jest logicznym następstwem Z powrotem, powieścią o podróży jako przygodzie szalonej. Zdarzyć się w niej może wszystko, co absurdalne i niemożliwe, gdyż podróż ta rządzi się własną logiką: logiką paradoksu, żartu, puenty. Zwariowana akcja to tylko krzykliwy kostium skrywający uciechy czytelnicze daleko szlachetniejszej natury. Postacie, sytuacje, wątki są zaproszeniem do literackiej zabawy: bywają cytatem, parodią lub zaskakującą, ironiczną syntezą tego, co w swojskiej i światowej kulturze znane, oswojone, banalne”.
Zdaniem Marka Oramusa właściwym kluczem do odczytania powieści Batki jest postmodernizm.
- Zgadzam się na etykietkę postmodernisty, kiedy ma to być pochwała; protestuję, jeśli inwektywa – żartuje Zbigniew Batko. – Za postmodernistyczną można od biedy uznać całą sztukę. Z pewnością bardziej odpowiada tej definicji Z powrotem. Oko to coś więcej niż zabawa formą, to rodzaj autoegzorcyzmów, mojej rozprawy z pewna odmianą humanizmu, której sam dawałem się chyba kiedyś uwodzić.
Oko rzeczywiście jest w pewnym sensie książką rozrachunkową. Napisana w latach 80. powieść rozprawia się z wszelkimi stereotypami, a szczególnie z taką odmianą idealistycznego, utopijnego myślenia, które przełożone na praktykę społeczną doprowadza w końcu do narodzin systemów totalitarnych. To także powieść o naszych problemach z rozpoznawaniem rzeczywistości, o powszechnej schizofrenii, o wszechwładzy stereotypów.
Batko gwałtownie protestuje, gdy mówi się, że Oko jest bardzo gombrowiczowskie. Chętniej przyznaje się do pokrewieństwa z Mrożkiem.
- Wstyd powiedzieć, ale Gombrowicza prawie nie czytałem. Jednak kiedy uprawia się ten rodzaj prozy, nie sposób nie potykać się o innych, także o Gombrowicza, który jest zresztą „w powietrzu”. Motto z mojej książki nie znaczy bynajmniej, że zamierzałem napisać drugą Ferdydurke, tak jak motto z Biblii nie musi oznaczać, że chce się napisać całkiem Nowy Testament.
 
Pseudonim „pisarz”
 
Na jednym z ostatnich wieczorów autorskich Zbigniew Batko powiedział, że nie uważa siebie za pisarza. – Nie wiem, co upoważnia człowieka do tego, by nazywał siebie pisarzem. Był nim z pewnością Kraszewski ze swoimi paruset książkami. Uznajmy więc, że „pisarz” to mój pseudonim na dzisiaj.
W łódzkim „Kalejdoskopie” już dwa lata temu ukazał się fragment nowej książki Batki pt. Drakonia. Nie wiadomo, czy i kiedy książka będzie ukończona.
- Po co pisać, skoro „mój list miłosny do świata” – jak nazywał książki Arthur Miller – nie dotrze do adresata? W dobie triumfu kultury hot doga nikt nie ma pewnie czasu i ochoty na takie studaniowe uczty, jakie ja proponuję.
Najlepiej dzisiaj pisać pamiętniki, ale trzeba najpierw zostać aktorem albo politykiem. Dla mnie literatura nigdy nie była „zwierciadłem przechadzającym się po gościńcach”, której zadaniem jest odbijanie rzeczywistości, ale czymś, co buduje metarzeczywistość, świat równoległy. Przy tym te moje wyprawy w rejony fikcji nie były nigdy ucieczką od rzeczywistości, a tylko prostym sposobem jej poszerzania.
Jestem przekonana, że bez takich książek jak Oko czy Z powrotem nasz dostęp do tych równoległych światów byłby mocno ograniczony, a pejzaż naszej współczesnej literatury znacznie mniej kolorowy. W sztuce liczyło się zawsze to co wyjątkowe.
 
Joanna Podolska
„Gazeta Wyborcza”
 
 
 
 
 
 
ID-002011.doc
 
1994-MM-DD
Zgubne skutki czytania
 
Zbigniew Batko jest swoistym fenomenem: gustuje w literaturze poważnej, a jednocześnie ciągnie go ku kpinie. Przełożył tragiczną powieść Williama Styrona Wybór Zofii, przekopał się przez twórczość Burgessa, też przecież niepłochą a sam spłodził dwie książeczki, które nic wspólnego z powagą nie mają. Oko to postmodernistyczna mieszanina wątków literackich wywróconych na nice, okraszonych żartami, bonmotami i kalamburami, a Z powrotem to nostalgiczno-groteskowo-purnonsensowa opowiastka, w której fabuła jest elementem stosunkowo mało ważnym.
Chronologicznie Z powrotem poprzedziła Oko i, moim zdaniem, gdyby oceniać te dość podobne powieści, pierwszeństwo trzeba by przyznać Oku. Batko jest to więc homo divisus, człowiek podzielony między powagę i ironię, raz bywa taki, raz taki. Jakaś część jego duszy nie chce się skłonić całkowicie ku powadze, ku sztywnym ceremoniałom i jakby na przekór zaczyna figlować, zakłócać sztywny i patetyczny nastrój. Bierze się z tego artystyczna trójpolówka, złożona z hochliteratury, ze złośliwego parodiowania tejże - i z tłumaczeń, w których też idzie Batce doskonale.
Czytałem Z powrotem w 1985 r., kiedy ukazało się pierwsze wydanie i byłem tą książką zauroczony. Nie tyle jej fabułą i nie humorem nawet, który momentami jest najwyższej próby. Zastanowiła mnie jakaś nutka smutku, łezka, jakieś niemęskie tęsknoty do odległej przeszłości. Batko jest duży, stary koń - a chciałby być małym dzieckiem. Te bajki pisze nie dla takich jak on dorosłych i nawet nie dla dzieci, choć czytać mogą jedni i drudzy - on je pisze dla siebie. Stary Batko opowiada małemu Zbysiowi o zielonym koniu, o króliku, którego opadły mole, o podróżującym do gwiazdy Tereski pingwinie, o gajowych, których zima zaskoczyła w kąpieli, a jeden z nich aktualnie nurkował. Co różni dorosłego Batkę od chłopca, którym jest poszyty? Odpowiedź banalna - że czterdzieści lat ziemskich, nie wyczerpuje kwestii. Podczas tych lat Batko łakomie rzucał się na książki i jest nimi przesiąknięty na wskroś. Darmo by w Oku albo w Z powrotem szukali czegoś dla siebie miłośnicy krwistego życia, zwolennicy prawdy historycznej. Batko pracuje nie dla nich. Batko nie jest typem z ich rozwrzeszczanej gromady. Żeby konsumować jego prozę z należytym pożytkiem, trzeba być podobnym do autora: przesiąknąć zadrukowanym papierem, mieć od lektur przesyt, erudycję - i dopiero to dostraja do autorskiego pasma. Ale możliwe, że z prostych rzeczy robię tu niepotrzebnie filozofię.
Z powrotem to dziwne połączenie melancholii z humorem, a humor w wykonaniu Batki to humor słowny, często z wykorzystaniem popularnych powiedzonek, i sytuacyjny, trochę jakby skecz. Lecz w czystej postaci rzadko się je u Batki spotyka; częstsze są połączenia jednego i drugiego. Przykład: w sklepie pełnym zegarów wybucha bomba zegarowa, czyniąc straszne rumowisko. Sklepikarz, niejaki Tempus Fugit, macha ręką, że to nic, bo zegary rzecz nabyta i nietrwała. "Mam większe plany - będę sprzedawał czas. Jest popyt: ludzie nie mają go ostatnio zbyt wiele." Na pytanie królika, kiedy to nastąpi, T. Fugit odpowiada: "- No, nie tak prędko. Mam jeszcze czas."
W polskiej literaturze trudno znaleźć coś, do czego można by przyrównać utwór Batki. Leśmianowe Przygody Sindbada Żeglarza to jednak bajka bardziej osadzona w tradycji i znacznie "konkretniejsza". Ferdynand Wspaniały Kerna jest znowu zbyt doraźny, pisany z myślą o jednym tylko typie odbiorcy. Krytyka wskazuje, że trudno Batkę zaklasyfikować na podstawie tych ni to Muminków, ni to Kubusia Puchatka, ni to Alicji w znanej krainie. Miejsce Batki jest więc między Milnem, Carrollem a Astryd Lindgren.
Istotną sprawą w takich książkach jest strona plastyczna; tu Batko zyskał współpracownika najlepszego z możliwych - Stasysa Eidrigeviciusa. Jego rysunki znakomicie pasują do klimatu powieści, stanowiąc jej pogłębienie i skomentowanie. Otrzymał za nie prestiżową nagrodę, Premi Katalonia w 1986 r., na II Międzynarodowym Biennale Ilustracji dla Dzieci. Sama zaś książka została uznana przez Ośrodek Sztuki dla Dzieci i Młodzieży w Poznaniu za najwybitniejszy debiut lat 1985-87. Wskazuje to na jej jakość, ale i wyjątkowość na szarawym i skromnym rynku rodzimych książek tego typu.
 
Marek Oramus
"Nowa Fantastyka"
 
 
 
 
 
 
ID-002012.doc
 
1999-MM-DD
Co do cholery gryzie tych facetów?
 
John Steinbeck: Myszy i ludzie. Przełożył Zbigniew Batko. Muza, Warszawa 1998; John Steinbeck: O myszach i ludziach. Przełożył Marek Zgaiński, SAWW, Poznań 1993.
 
Przypisanie tekstu do klasyki literackiej często znaczy tylko tyle, że dzieło przestało być przedmiotem niepokornej, krytycznej lektury: sens jego istnienia przyjmowany jest bowiem za rzecz oczywistą. Można się, co prawda, z takim tekstem grzecznie pospierać, ale dzieje się to w ramach zakreślonych przez hasło „klasyka”. Termin ten nobilituje dzieło do rangi faktu (literackiego) , a jak wiadomo, faktów się nie kwestionuje. To, że popularna powieść Johna Steinbecka Myszy i ludzie zamienia się miejscami w popis ckliwości autora, że można zarzucić jej zbyt daleko idące naśladownictwo Franka Norrisa, nie zagraża pozycji, jaką cieszy się ona w historii literatury.
Ten szczególny stosunek do klasycznych tekstów literackich przenosi się czasami na ich przekłady. Pierwsze przekłady klasyków korzystają z taryfy specjalnej, jakiej domagają się klasyczne tytuły. Wydawcy wznawiają stary przekład w przekonaniu, że wybitność oryginalnego dzieła jest gwarantem jakości przekładu. A wznawiane dzieła czytane są prze długie lata bez szkła powiększającego, aż wreszcie któryś z czytelników dostrzeże anachroniczność czy zwyczajną chromość kanonicznego przekładu. Tymczasem propozycje nowych przekładów Dostojewskiego czy Prousta wzbudzają rozgorączkowane dyskusje.
Pierwszy przekład powieści Johna Steinbecka Myszy i ludzie, autorstwa Jana Meysztowicza powstał jeszcze przed wojną (?) i do lat dziewięćdziesiątych był powielany, aczkolwiek z licznymi i gruntowymi modyfikacjami. Dopiero w 1993 roku poznańskie wydawnictwo SAWW, decydując się na publikację tego tytułu w serii „Arcydzieł literatury światowej”, zamówiło nowy przekład u Marka Zgaińskiego, znanego wcześniej z własnej twórczości poetyckiej, a także muzycznej, pokoleniowo przypisanego do „Parnasu Bis”. Zgaiński wydał swój przekład pod zmienionym tytułem O myszach i ludziach, co mogłoby sugerować radykalne zerwanie ze spolszczeniem Meysztowicza i nową propozycją interpretacyjną. Niestety, radykalizm pomysłów translatorskich zaczął i skończył się na zmianie tytułu. Pięć lat później ukazało się kolejne tłumaczenie powieści Steinbecka, tym razem w „Bibliotece Bestsellerów” wydawnictwa Muza. Trzecim tłumaczem Myszy i ludzi, gdyż powieść powróciła do pierwotnego, szczęśliwego tytułu, jest Zbigniew Batko, prozaik (Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur oraz Oko) tłumacz (m.in. Wybór Zofii Williama Styrona). Ciekawe, że o ile przez prawie pięćdziesiąt lat po wojnie polskie wydawnictwa wznawiały jeden zasłużony przekład Meysztowicza, o tyle w ostatniej pięciolatce zamawiają aż dwa nowe przekłady. Takie wzmożone zainteresowanie tłumaczy zaprasza do uważniejszego przyjrzenia się kolejnym przekładom.
Po lekturze przekładu Meysztowicza nietrudno zrozumieć, dlaczego wydawcy postanowili zamówić nowe. Roi się od zaskakujących błędów stylistycznych, których korzeni upatrywać należałoby między innymi w niewolniczo oddawanej składni angielskiej: „to jest paskudna plotka rozpuszczenia wokoło” (s. 31), „nic takiego jak wędzony łosoś na śniadanie” (s. 61), „nie mają nic, ku czemu wyglądać w przyszłości” (s. 17), „wyłaził z powłoki zabezpieczeń się, w jaką się okręcił” (s. 86), „George mówi, że ja mam nic nie mieć z tobą” (s. 90), „skrobał się nerwowo po członie swej uciętej ręki” (s. 64), „siedzieli urzeczeni wspaniałością tych planów, każdy umysł napięty w przyszłość, która miała przynieść ich wymarzoną realizację” (s. 65), ‘’moje włosy są cienkie i miękkie. Naturalnie ja czeszę je dużo. To je czyni tak miękkie” 9s. 95). Nawet zważywszy na nieprzychylny dla literatury czas wydania tego przekładu, nie sposób nie zapytać, gdzie byli wówczas redaktorzy kto mógł takie dzieło zakwalifikować do druku. Na szczęście przy kolejnych edycjach przekładu Meysztowicza redaktorzy się znaleźli. Wydanie z 1974 roku nie przypomina już tej szokującej fuszerki sprzed lat – został gruntownie przejrzany i poprawiony, choć o tym, że mamy do czynienia z nową redakcją tekst, nie ma w książce ani słowa. Niestety, wyczyszczony przekład Meysztowicza nadal pozostawia wiele do życzenia. Tłumacz wciąż nie był w stanie uniknąć błędów gramatycznych i stylistycznych: „Mógłbym dać sobie radę tak dobrze i łatwo, gdybym ciebie nie miał na karku. Mógłbym żyć tak łatwo” (s. 12-13), „Wyglądał zaniepokojony, spoglądając poprzez stół na Slima” (s. 57), „aż do miejsca nie wypełnionego jeszcze nowym sianokosem” (s. 112), „Czy ty lubisz dotykać aksamit?” (s. 120). W przekładzie są też przeinaczenia: barn (stodoła) oddawana jest konsekwentnie jako „szopa”, coons )szopy) jako „kojoty” (s. 5), pool (bilard) jako „kości” (s. 17). Dobrze więc się stało, że wydawcy postanowili wydać tę klasyczną powieść w przekładzie całkiem nowym. Warto się zastanowić, co proponują tłumacze lat dziewięćdziesiątych, Zgaiński i Batko – poza wyeliminowaniem ewidentnych wpadek Meysztowicza. Papierkiem lakmusowym klasy tłumacza jest w tej powieści oddanie dialogów. Wprawdzie to nieprawda, co pisze wydawca na skrzydełku książki, że powieść Myszy i ludzie powstała pierwotnie jako utwór dramatyczny, ale faktycznie Steinbeck pisał rzecz z myślą o adaptacji scenicznej (którą niedługo później stworzył). To sceniczne myślenie widoczne jest między innymi w wyjątkowo ważnej roli, jaką pełnią w Myszach i ludziach dialogi. Stąd te podstawowym problemem, przed jakim staje tłumacz tego utworu, powinien być pomysł na wiarygodne oddanie slangu, którym posługują się kalifornijscy robotnicy rolni. Wydaje się, że nawet gdyby przekład Meysztowicza był stylistycznie i gramatycznie poprawny, należałoby go ponownie przełożyć właśnie ze względu na rolę, jaką w tekście pełnią kolokwializmy. Ówczesna polszczyzna literacka nie była jeszcze przygotowana na dosadność stylu Steinbecka. Widać to chociażby w tym, że w edycji Meysztowicza z 1948 roku występuje śmieszne już dziś wykropkowywanie wulgaryzmów (nieobecne oczywiście w oryginale). Postacie robotników mówią u Meysztowicza wyrafinowanym językiem literackim, stylem niemal koturnowym. Dialogi najeżone są imiesłowami, a także literackimi spójnikami w rodzaju „także”, „doprawdy”, „jak również”, „gdyż”. Przykłady: „- Czy który z was nie zagrałby w karty? – Owszem, chętnie” (s. 67). „A jak dojrzeją owoce, to zakonserwujemy je w puszkach, a także pomidory… to całkiem łatwo przychodzi” (s. 77). „czy jesteś w stanie słuchać, co powiem?” (s. 87). „Pozostanę całą noc w jakimś okropnym burdelu” (s. 126). Jędrny język postaci Steinbecka jest u Meysztowicza z jednej strony ugrzeczniony, nazbyt literacki, z drugiej grzeszy – jak cały przekład – niewolniczo dosłowną, semantyczną wiernością wobec oryginału, za którą płaci wysoką cenę językowej wiarygodności – być może najwyższą cenę, jaką może zapłacić tłumacz. „Biedny sobaczy syn” jest po prostu mało wiarygodnym językowo wyrażeniem, filologicznym zastępnikiem „biednego sukinsyna”. Barwne wyrażenie Steinbecka lousy ol’ sheep (s. 66) Meysztowicz tłumaczy dosłownie jako „zawszony baran”, potem poprawia na „stary dziadyga” (s. 105), gdyż rzeczywiście lousy znaczy „zawszony”, czuje się tu jednak pracę ze słownikiem i nieznajomość polskiej idiomatyki. Co dziwne, Zgaiński, który zredagował ongiś tom tekstów rockowych, powinien więc być wyczulony na ten rejestr polszczyzny, powtarza za pierwszą wersją Meysztowicza „zawszony baran”, i dopiero Batko, trzeci tłumacz, ma dość odwagi, a i słuchu, aby odejść od leksykalnej dosłowności i oddać to wyrażenie wiarygodną, dynamiczną frazą: „parszywy stary cap” (s. 92). Kiedy zaniedbywana przez męża kobieta wchodzi pod jego nieobecność do szałasu robotników rolnych i widzi tam starca, Murzyna i idiotę, wyraża swoje rozczarowanie słowami they left all the weak ones here, co u Batki wygląda następująco: „zostawili same łamagi” (s. 91). Meysztowicz poprawił swoją pierwszą niefortunną wersję „zostawili samą słabą lichotę tutaj” (s. 181) na zręczniejsze „same niedojdy tu zostawili” (s. 103). Zgaiński natomiast zupełnie opacznie zrozumiał ten fragment, dostrzegając w pogardliwych słowach kobiety nieobecny w nich ton użalania się nad sobą samą: „zostawili mnie tutaj samą, słabiutką” (s. 97). Kiedy jeden z robotników mówi o kobiecie she’s Got the eye, Meysztowicz proponuje w swojej drugiej wersji „ona się mizdrzy” (s. 39) – co jest znaczącą poprawką w stosunku do wcześniejszego grzeszącego dosłownością przekładu, sprzecznego z polską frazeologią, „ona ma oko” (s. 31). Zgaiński rezygnuje z subtelności i idzie na całość: „ma chcicę” (s. 48), co Batko z kolei poprawia na trafniejsze: „ogląda się za facetami” (s. 34). Przekładając zdanie You ain’t got sense enough in that chicken head to even see that we ain’t stiffs, Zgaiński uwikłał się całkiem niepotrzebnie w skomplikowane składniowo konstrukcje: “nie masz dość rozumu w tym swoim kurzym móżdżku, żeby pojąć, że nie jesteśmy takimi typami, co to nic nie znaczą” (s. 98). Trudno uwierzyć, by ktoś mógł rzeczywiście wyartykułować tego rodzaju pogmatwane zdanie: nie przekonuje ani „rozum w móżdżku”, ani „pojąć”, ani czterokrotnie złożona fraza. Długie, niezgrabne wyrażenie opisowe zastąpiło jedno krótkie słowo Steinbecka stiffs. Na tym tle znowu wygrywa Batko, u którego zdanie brzmi: „Twój kurzy móżdżek nie może pojąć, że my nie jesteśmy zwykłe łazęgi” (s. 93). W porównaniu z przekładem Zgaińskiego przekład Batki zaleca się autentyzmem i naturalnością dialogów. Ten język po prostu przekonuje. W dialogach słychać żywą mowę, gdyż pisane są nie przez filologa, ale przez osobę, która ma ucho otwarte na zróżnicowane rytmu i melodię Żywej polszczyzny. Wyfraczy zacytować fragment dialogu, w którym żona Curleya, wysłuchawszy planów Candy’ego odpowiada: - Tere-fere! Znam ja takich jak wy! Jak tylko uciułacie ćwierć dolca, to zaraz zamawiacie dwie lufy żyta i jeszcze wylizujecie kieliszek. Już ja was znam. - Szkoda słów – powiedział Candy łagodnym głosem. – Może lepiej zbierz kieckę w garść i zabieraj się stąd. Nie mamy z tobą o czym gadać. (Batko, s. 93)
- Bzdury. Widziałam już wielu takich jak wy. Jak tylko macie dwie półdolarówki do kupy, to zaraz kupujecie za to whisky i jeszcze wyliżecie dno kieliszka. Znam takich. - Mogłem przewidzieć. Lepiej żebyś wzięła stąd swoją kieckę i sobie poszła. Nie mamy ci nic więcej do powiedzenia. (Zgaiński, s. 99)
Śmieszne są u Zgaińskiego te dwie półdolarówki w swej pedantycznej dokładności, zwłaszcza wzięte „do kupy, która to „kupa” aliteruje się mimo woli z „kupujecie”. Ciekawe też, jak kobieta ma wziąć swoją kieckę; nic nie wskazuje na to, by ją z siebie zdjęła.
Wyczulenie na mowę potoczną widać u Batki w cytowanym wyżej przykładzie w jednym chociażby drobiazgu, w pierwszych słowach odpowiedzi Candy’ego: I might of knew. Batko nie używa żadnego ze słów oryginału, nie pojawia się tu ani „móc”, ani „wiedzieć”, a jednak trudno o bardziej przekonującą ripostę na komentarz żony Curleya, do której nie dotarło nic z marzeń Candy’ego. „Szkoda słów” – odpowiada Candy. Słowa te pojawiają się w przekładzie Batki w wyniku uważnej, czujnej lektury całego tekstu, wzięły się z wsłuchania się w to, co dzieje się między jednym słowem a drugim, z zachowania ciągłości, z myślenia tekstem – a nie z przekładania wyrazów.
Zacytowany fragment nie jest jedynym przykładem celnego budowania przez Zbigniewa Batkę dialogów: przekonujących, żywych, swobodnych. Gdy Lennie chce się upewnić, czy rzeczywiście nie kopnął go w głowę żaden koń, George – w przekładzie Zgaińskiego – odpowiada: „Byłoby diabelnie wielkim szczęściem, gdyby cię kopnął” (s. 43). U Batki ta złośliwa odpowiedź to kolejny translatorski strzał w dziesiątkę: „I wielka szkoda” (s. 30). Batce nie potrzeba więcej słów, każde słowo rozbudowujące tę wypowiedź niszczyłoby tylko jej celność. Odpowiedź jest naturalną częścią dialogu, bezpośrednio nawiązuje do wcześniej wypowiedzianych słów, jest mocno osadzona w kontekście rozmowy. Sztuczność dialogów Zgaińskiego widoczna jest w dalszej części tej samej wypowiedzi George’a: „Ileż byłoby wtedy mniej kłopotów”. Trudno uwierzyć w autentyzm tych słów, choćby ze względu na literackie, powtarzane za Meysztowiczem, „ileż”, wydumane „diabelnie”, a także mało łączliwą frazę „ileż mniej”. Batko znowu udowadnia swoją wrażliwość na dynamikę mowy potocznej, proponując: „Byłoby, cholera, mniej kłopotów”.
W jednej z końcowych scen powieści George rozmawia z Lenniem nad rzeką, tuż przed oddaniem morderczego strzału. Lennie pyta przyjaciela: „Znowu zrobiłem coś złego?” Zgaiński], jakby tłumacząc słowo słowie angielskie wyrażenie It don’t make no difference, każe zrezygnowanemu George’owi odpowiedzieć: „To nie robi różnicy” (s. 122). George [[Zbigniew Batko nie tłumaczy z angielskiego, lecz odpowiada na pytanie Lenniego: „To już nieważne” (s. 121). Choć w przekładzie Batki znów nie znajdziemy ani jednego słowa, które występuje w angielskim zdaniu, jest to prawdziwy, optymalny przekład.
Czasami autentyzm dialogów można uzyskać niewielkim kosztem, bywa, że jest to tylko kwestia szyku, wyboru jednego słowa, partykuły, niekoniecznie przeformułowania całej wypowiedzi. Sztuczność można wyeliminować, żegnając się z „ileż”, jak w podanym wyżej przykładzie, czy też – co Batko czyni bardzo systematycznie – zamieniając „gdy” i „kiedy”, poprawne spójniki zdań czasowych, na ich kolokwialny, substandardowy odpowiednik „jak”. Przykładowo, jeśli u Zgaińskiego mamy „dostaniesz szczeniaka, gdy tylko nadarzy się okazja” (s. 33), to u Batki „jak tylko nadarzy się okazja, dostaniesz ode mnie szczeniaka” (s. 180). Nie spotkamy u Batki fraz, takich jak „przybyłam tu, gdy byłam dzieckiem” (s. 107) czy „czemuż jej nie powiesz, by siedziała w domu” (s. 81). W obu przypadkach tekst można uratować drobnymi zabiegami kosmetycznymi: rezygnując z partykuły „czemuż”, zamieniając literacki czasownik „przybyłam” na zwyczajne „przyjechałam”. Drugie z cytowanych zdań Batko tłumaczy tak: „Dlaczego, do cholery, nie każesz jej siedzieć w chałupie?” (s. 73). Ość uboga wyobraźnia językowa Zgaińskiego jest prawdopodobnie odpowiedzialna za obsesyjne trzymanie się słowa „diablo”. Zgaiński próbuje załatwić nim wszystkie emocjonalnie naładowane wyrażenia tekstu: „to diablo fajny facet” (s. 48), „to diablo dobry robotnik” (s. 55), „ten pies Candy’ego jest już diablo stary” (s. 56), „śmietana będzie diablo gęsta” (s. 77), „gadacie o tym diablo dużo” (s. 95), podobnie jak powtarzanym w nieskończoność niby-potocznym słowem „Taa” próbuje załatwić kolokwialność dialogów.
Jeszcze dwie próbki celem porównania dwu sposobów tłumaczenia dialogów: „Dorwał go, na Boga!” (Zgaiński, s. 126), „Załatwił go, jak Boga kocham!” (Batko, s. 125), „Cholera, założysz się, że nie zapomniałem?” (Zgaiński, s. 120), „Nie zapomniałem, niech mnie licho, jeśli zapomniałem” (Batko, s. 118).
Batko wyczulony jest nie tylko na rytmy mowy potocznej, ale też na muzykę tej prozy. W porównaniu z nim przekład Zgaińskiego grzeszy niefortunnymi zbitkami słownymi, mimowolnymi rymami, na przykład: „wierzby zachowujące na opadających ku ziemi gałęziach ślady zimowych powodzi” (s. 21), „Spojrzał na Lenniego, który ciągle zalękniony, siedział przykucnięty” (s. 85), „Z zewnątrz dochodziły odgłosy podkowy, uderzającej o słupek i okrzyki mężczyzn grających, dopingujących i pokpiwających sobie” (s. 104), „konie w swoich przegrodach grzebały kopytami i podzwaniały łańcuchami. Candy położył się na sianie i zakrył oczy rękami” (s. 118), „Wzrok miał wlepiony w prawą dłoń, tę, w której trzymał broń”. (s. 127). Te wpadki nie są czymś wyjątkowym, przekład Zgaińskiego ma bowiem na sumieniu także innego rodzaju grzechy stylistyczne, czasami mimowolnie komiczne: „zanurzył usta w zielonej tafli wody” (s. 23), „trzciny kołysały się pod wpływem prądu” (s. 27), „ w tym momencie z zarośli z trzaskiem wyszedł Lennie” (s. 28), „brzmienie głosu George’a stało się głębsze” (s. 33), „ilustrowane magazyny, za którymi przepadają robotnicy na farmach, kpią z nich, ale w skrytości ducha wierzą w to, co tam wypisują” (s. 37), „Z zewnątrz dobiegały odgłosy podkowy uderzającej o żelazny słupek i radosne okrzyki” (s. 58), „Candy rozglądał się nieszczęśliwie” (s. 64), „poczuła się trochę spokojniej” (s. 109), „powaga jego twarzy spłynęła na rękę” (s. 126).
W pracy translatorskiej Batki widać też wyczulenie na szczegół, jest to tłumacz dociekliwy i precyzyjny. Dla niego ważne jest, jakie ptaki śpiewają i jak nazywa się po polsku roślina turnip, o której rozmawiają robotnicy: czy to „pory” (jak chce Meysztowicz, czy „cebula” (jak napisał Zgaiński, czy też w końcu „brukiew”. Kiedy w rozmowie o burdelu pada określenie kewpie doll lamp, Zgaiński tłumaczy je jako „przyćmiona lampa”, rezygnując z prób zrozumienia zbyt enigmatycznej angielskiej nazwy. Batko trafnie rozszyfrowuje to zapisane fonetycznie słowo (kewpie=cupid), odczytując je jako nazwę lampki w kształcie amorka, i oddaje precyzyjniej obraz: „lampka z lalką” (s. 62) – choć akurat wolałbym „lampkę w kształcie amorka”. Jest to praca mozolna i wyjątkowo niewdzięczna, gdyż docenić ją mogą jedynie czytelnicy, którzy chcieliby dokładnie porównać przekład z oryginałem. Często jednak wystarczy uważna lektura przekładu, żeby zorientować się, że coś tu nie gra, że tłumacz dokonał błędnego wyboru. Kiedy Slim opowiada – językiem Zgaińskiego – o niekompetentnych robotnikach, co „nie odróżniają worka z ziarnem od niebieskiej piłki” (s. 54), zachodzę w głowę, dlaczego koniecznie ma to być piłka niebieska. Wprawdzie w oryginale rzeczywiście jest „blue ball”, ale Batko chyba ma rację, widząc w tym słowie zniekształconą formę słowa „bluebell”, i tłumaczy „mam u siebie dwóch takich palantów, co nie odróżniają jęczmienia od bławatków” (s. 41). Trudno uwierzyć Zgaińskiemu, który każe szukającemu sezonowej pracy włóczędze ubierać się w marynarkę. Batko poprawia ten ewidentny błąd rzeczowy (i detaliczny absurd) na „bluzę” (w oryginale: blue coat). Dokładność leksykalna i świetna znajomość polszczyzny każą Batce wybierać poprawne, precyzyjne terminy. Kiedy Zgaiński pisze o „prowadzących mułach” (s. 68), Batko wie, że takich nie ma, są natomiast „muły dyszlowe” (s. 59), gdyż tak brzmi odpowiednik angielskiego wyrażenia lead mules. Zgaiński każe nam wierzyć, że Candy „czyścił bębenek rewolweru wyciorem (s. 73), być może dlatego, że jedno ze znaczeń słowa barrel to bębenek. Trudno jednak wyobrazić sobie taką operację, dlatego Batko znowu czujnie poprawia błąd, zamieniając nieszczęsny „bębenek” na „lufę”, skądinąd jedno ze znaczeń słowa „barrel”. Batko wie także, że królik nie tyle „siada na tylnych łapkach” (s. 121), co „staje słupka”, że „ubaw” (Zgaiński, s. 60) to słowo, które pojawiło się w polszczyźnie stosunkowo niedawno, jest więc w tekście tej powieści anachronizmem.
I w podobny sposób Zbigniew Batko, czujnie i sprawnie, prowadzi czytelnika przez cały ten klasyczny tekst Steinbecka, dwukrotnie już przed nim tłumaczony, odkrywając dla współczesnej polszczyzny, że w pięćdziesiąt lat po jego powstaniu, jego literackie uroki, aż do ostatniego – wyrażonego w języku sezonowych robotników – zdania, które, co symptomatyczne, nie tyle dla tej konkretnej powieści, ile dla każdej ogólniejszej refleksji nad sztuką przekładu literackiego, niczego nie zamyka (bo w sztuce przekładu nie ma ostatecznych rozwiązań), niczego nie próbuje potwierdzać (bo analiza przekładu nie może służyć żadnej wcześniejszej teorii), lecz pozostaje pytaniem bez odpowiedzi: „Co do cholery gryzie tych facetów?”.
 
Jerzy Jarniewicz
„Literatura na Świecie”
 
 
 
 
 
 
ID-002013.doc
 
2000-MM-DD
Czy będziesz wiedział co przeżyłeś . . .
 
Translatorskie koronkarstwo
Vladimir Nabokov Wykłady o literaturze.
Przeł. Zbigniew Batko.
Warszawa, Warszawskie Wydawnictwo
Literackie „Muza” 2000
 
Na tę książkę czekałem od siedmiu lat. Jesienią 1993 roku Państwowe Wydawnictwo Naukowe zwróciło się do mnie z prośbą o opinię na temat celowości wydania w polskim przekładzie tomu Vladimira Nabokova Lectures on Literature, opracowanego już po śmierci autora do druku przez Fredsona Bowersa (Harcourt Jovanovich Publishers, 1980). Wcześniej znałem dwie inne książki Nabokova, oparte na jego wykładach, Lectures on Don Quixote i Lectures on Russian Literature, oraz jego monografię Nikolai Gogol* i absolutnie wyjątkowy, zarówno w dziejach edytorstwa, jak i translatologii, monumentalny komentarz do Eugeniusza Oniegina we własnym przekładzie na angielski, i byłem przekonany, że niebywała wnikliwość i zarazem subtelność analiz Nabokovowskich zachwyci czytelnika polskiego. Zdawały się te nadzieje potwierdzać nie tylko sukcesy, jakie studia oparte na wykładach wybitnych pisarzy odnosiły już w światowym piśmiennictwie eseistycznym, ale też powodzenie, jakie uzyskały na naszym rynku dwa numery „Literatury na Świecie” poświęcone twórczości tego intrygującego pisarza, Lolita i pierwsze, tłumaczone na polski, beletrystyczne utwory Nabokova tworzyły dla jego eseistyki znakomity kontekst; jak w większości pokrewnych wypadków, wykłady te nie tylko odkrywały przed czytelnikiem różnorakie, nie zawsze łatwo dostrzegalne uroki omawianych arcydzieł, ale stanowiły arcyciekawy autokomentarz Vladimira Nabokova do jego własnej postawy i własnych doświadczeń artystycznych. Można by zaryzykować twierdzenie, że wyrażają one credo artystyczne autora Pnina i Przejrzystości rzeczy, wyartykułowaną wprost jego koncepcję literatury jako sztuki „samej w sobie”, niemal autonomicznej (a w każdym razie traktowanej w kategoriach pozaużytkowych) sztuki słowa, oferującej czytelnikowi czystą, bezinteresowną radość estetyczną, odwołując się pośrednio (ale właśnie: pośrednio) do jego wrażliwości etycznej i do przyjętego przezeń systemu aksjologicznego. Eseje Nabokova Sztuka pisarska i zdrowy rozsądek oraz Dobrzy czytelnicy i dobrzy pisarze, a przede wszystkim L’Envoi (Dedykacja), dopełniające zawartość tomu Wykładów o literaturze, są w istocie programowymi enuncjacjami autora.
Dodać dla porządku należy, że w omawianym tomie znajdują się analizy powieści Jane Austen Mansfield Park, Karola Dickensa Samotnia, Gustawa Flauberta Pani Bovary, Roberta Louisa Stevensona Dziwny przypadek doktora Jekylla i pana Hyde’a, Marcela Prousta W stronę Swanna i Jamesa Joyce’a Ulisses oraz novelli Franza Kafki Przemiana. Nie wiem, jakich trudności zlękło się Państwowe Wydawnictwo Naukowe i z jakich względów odstąpiło od zamiaru opublikowania tej książki w polskim przekładzie. Nie chodzi mi też o samo tylko wypominanie tej zasłużonej skądinąd oficynie (która podlegała w ostatnich czasach różnorakim „transformacjom”) owego „grzechu zaniechania.”
Myślę, że poniechanie owo odnotować warto jako przyczynek do przyszłych, systematycznych badań nad meandrami praktyki wydawniczej minionych lat kilkunastu. A wynotowuję ten epizod z satysfakcją podwójną, płynącą i z faktu, że w końcu ta książka po polsku się ukazała, i z zapowiedzi jej obecnego wydawcy, że przedstawi nam również przekłady obu wymienionych wyżej zbiorów wykładów Nabokova o Don Kichocie i o literaturze rosyjskiej.
Natomiast, rekomendując przed siedmioma laty polskiemu wydawcy tom Lectures on Literature, nie zdawałem sobie sprawy z ogromu trudności, jakie pokonać musi jego polski tłumacz. Czytając dziś świetny polski przekład wykładów Nabokova, dokonany przez Zbigniewa Batko, „czuję w kościach” kłopoty własne: zmagam się z podobnymi problemami, tłumacząc wykłady Amosa Oza zebrane w tom The Story Begins (tłumaczę z angielskiego przekładu Maggie Bar-Tura). Otóż rzecz polega na czymś, co można by określić jako uszeregowanie przykładów, które zmusza do wykonywania zabiegów rekonstrukcyjnych, niekiedy graniczących z hipotezą. Na przykład, Oz analizuje opowiadanie Yaakova Shabtaia Osobisty bardzo nieśmiały leopard, napisane w języku hebrajskim i w tymże języku przezeń przeczytane w wersji anglojęzycznej, zaczerpniętej z anonimowego tłumaczenia opublikowanego przez The Institute for the Translation of Hebrew Literature w Izraelu! Chwilami wywody analityczne lekko „odstają” od tych przytoczeń.
Ale nie z własnych kłopotów chciałbym na tym miejscu się zwierzać, tylko podkreślić mistrzostwo tłumacza wykładów Nabokova, nakładające się na arcymistrzostwo tłumaczonego przezeń pisarza, zajmującego się z kolei absolutnym mistrzostwem analizowanego przezeń tekstu utworu, egzemplifikując wywód chromym tłumaczeniem tekstu na język zrozumiały dla słuchaczy wykładowcy. Zaraz rozszyfruję tę szaradę na przykładzie Pani Bovary, książki uznawanej przez Nabokova za jedną z najcenniejszych i najważniejszych w dziejach światowego piśmiennictwa.
„Wszystkie (angielskie; Z.B.) przekłady Pani Bovary roją się od błędów i przeinaczeń; parę z nich poprawiliśmy” stwierdza Nabokov w jednej z notatek do pytań przygotowanych dla studentów (wtręt w nawiasie pochodzi oczywiście od Batki).
W istocie poprawił tych błędów więcej niż „parę”, sięgał po tłumaczenia różne, dokonywał swoistych kontaminacji, a co więcej, jak pisze Bowers w nocie od wydawcy, „cytaty z Flauberta zawierają liczne zmiany w angielskim przekładzie, wprowadzone przez Nabokova w jego roboczym egzemplarzu powieści, (...) przekłady (cytowane w wykładach; W.S.) mogły zawierać dopisane między wierszami lub na marginesach proponowane przez Nabokova własne wersje całych zdań i pojedynczych słów”.
Za wszystkimi tymi meandrami i zawirowaniami wierności cytatów tłumacz podąża z wytężoną, tropicielską uwagą, chwilami znajdując w tym badawczym wysiłku nieoczekiwanego sojusznika w osobie Anieli Micińskiej. Na przykład, opis uczesania Emmy oglądanego oczyma Karola, według Nabokova „został we wszystkich (...) wersjach przetłumaczony tak okropnie, że muszę tu przytoczyć właściwy (czyli własny; W.S.), bo inaczej trudno sobie wyobrazić, jak wyglądały włosy Emmy”. Tłumacz polski zaś przytacza ten opis w przekładzie A. Micińskiej, bardzo zbliżonym do poprawionej wersji Nabokova.
Zacytujmy ten fragmencik, w istocie nader reprezentatywny dla Flaubertowskiej maestrii stylistycznej, świetnie odtworzonej przez polską przekładowczynię, wraz z uwypuklającym tę maestrię wtrętem autora Lolity:
„Cienki, przez środek głowy biegnący rozdziałek delikatną linią obrysowywał kształt czaszki (Pamiętajmy, że patrzy na nią młody lekarz). Długie czarne, lśniące, jakby z jednego kruszcu ulane pasma włosów, spod których wysuwały się tylko koniuszki jej uszu, spływały ku tyłowi w obfity węzeł, falując lekko na skroniach w sposób, który młody lekarz widział po raz pierwszy w życiu. Policzki jej były różowe”.
Ale i Micińska bywa zawodna. Horrendalny tort ślubny nieco „polonizuje” (á la manière de nos grandes-mères), co Batko wychwytuje z również nie całkiem dzisiejszą pedanterią:
„Na niebieskiej tekturowej podstawie (wyrastając jak gdyby z miejsca, w którym kończyła się czapka, czyli z karbowanego wieloboku) w kształcie świątyni z portykami, kolumnadą, posążkami ze stiuku umieszczonymi w niszach, usianymi złotymi gwiazdkami z papieru, stała wieża z ciasta otoczona pomniejszymi fortyfikacjami z tataraku, migdałów, rodzynków i pomarańczowych skórek” (w oryginale francuskim i w wersji angielskiej: „ćwiartek pomarańczy”; Z.B.).
Drobiazgowa piecza o te szczegóły ma znaczenie nie tylko dla dokumentacyjnej ścisłości cukierniczych opisów, ale i dla estetycznej precyzji dzieła! Mistrzostwo roboty translatorskiej Batki obejmuje oczywiście nie tylko tę, także dla Nabokova fundamentalną ścisłość szczegółów, lecz przede wszystkim bezbłędne uchwycenie swoistej dramaturgii stylistycznej wywodów wykładowcy, który potrafi wzniecić w słuchaczach iskierkę urzeczenia urodą analizowanego tekstu, rozniecić ją w żywy płomyk, a w końcu wręcz rozpłomienić. Tę umiejętność stworzenia w słowie własnym, inkrustowanym nieomylnie dobranymi i starannie wyprecyzowanymi cytatami literackiego ekwiwalentu odpowiadającego skalą pięknu tekstu omawianego, posiadł Vladimir Nabokov w stopniu niemal niedoścignionym.
A o przekładzie Zbigniewa Batki powiedzieć trzeba, że te wartości Nabokovowskich Wykładów o literaturze przeniósł w polszczyznę niemal bezbłędnie. I za tę iście koronkową robotę translatorską należy mu się uznanie.
 
(* Mikołaj Gogol)
 
Wacław Sadkowski
 
 
 
 
 
 
ID-002014.doc
 
2004-08-29
/.../ Batko jest znanym tłumaczem i w związku z tym, choć nie tylko, nieźle oczytany, co widać w książce naszpikowanej aluzjami do innych dzieł nie gorzej niż Shrek 2. W ogóle to Oko jest całkowicie zwariowane, odjechane, kopsnięte i fiśnięte, a przy tym inteligentnie wyrafinowane, co nie powinno przeszkadzać w lekturze nawet posłom z Samoobrony.
Jeśli powiem, że jednym ze środków lokomocji używanych w tej silnie przygodowej książce jest latająca stodoła, występują Indianie, górale, markiz sadysta zakochany w klaczy oraz mocarna pani Szaterhandowa (kto czytał Winnetou, wie, o co chodzi), to powiem zgoła niewiele. Bawiłem się nie gorzej niż na wspomnianym Shreku, a to jest argument numer jeden tego lata.
 
Tadeusz Nyczek
"Przekrój"
 
 
 
 
 
 
ID-002015.doc
 
2004-MM-DD
/…/ Oko Zbigniewa Batki jawi się książką zgoła schizofreniczną; autor zmieszał tu ze sobą nie dwa, trzy pomysły, lecz pomysłów dziesiątki. Jak opisać to, co do niczego nie jest podobne? Naciągając skojarzenia, zaryzykuję takie przybliżenie: Oko to Marcin Wolski przyprawiony Mrożkiem, na semantycznym dopalaczu Stanisława Leca. Jednym słowem: odlot.
Fabuł tak zwariowanych streszczać nie ma wielkiego sensu; łatwiej wymienić, czego tu nie ma, niż co jest. W szczupłej książeczce Batko pomieścił tyle rozmaitych scenografii, wątków i anegdot literackich, że kompetentny opis utworu byłby dłuższy od samego utworu. Co najwyżej można rzucać hasła-obrazy: transatlantycka stodoła, markiz de Sade w konopielkowej wsi polskiej, Indianie kanibale rearanżujący układ kontynentów Ziemi, wychodek-wodolot etc.
Jest to lekko napisane i lekko się czyta - tę bezkaloryczną lekkość znajduję jedyną wadą Oka. A może to moja wada jako czytelnika: nie wciągają mnie mianowicie historie same siebie biorące w cudzysłów. Otóż Oko jest taką nieprzerwaną jazdą na najwyższych obrotach absurdu, a znajdując na każdej stronie erudycyjny żart, aluzję, kabaretowy dialog, po stronach kilkudziesięciu tracę zainteresowanie samą opowieścią, jawnie pretekstową.
Nawet ja jednak muszę docenić kunsztowną robotę Batki; długimi partiami czyta się Oko jak partyturę burleski, w której każdy gest, słowo i śmiech zaplanowane zostały co do sekundy i milimetra.
 
Jacek Dukaj
"Nowa Fantastyka"
 
 
 
 
 
 
ID-002016.doc
 
2004-MM-DD
Sięgający po Oko Zbigniewa Batki winien przygotować się na lekturę szczególnego rodzaju. Książkę otwiera cytat z Gombrowicza i nawiązanie to uznać wypada za deklarację nie tylko, powiedzmy, ideologiczną, ale również warsztatową. Jak należy to rozumieć? Istnieje pewna tożsamość spraw, z których szydzą – Gombrowicz i Batko. Chodzi tutaj o specyficznie pojmowaną polskość, objawiającą się w bezkrytycznej, bo sakralnej niemal czci, jaką darzone są określone symbole. Dość powiedzieć, że pojawiająca się u Batki szopa w odczuciu bohaterów Oka urasta do rangi wehikułu narodowej tożsamości. Nie może być chyba wątpliwości, iż takie połączenie obrazów i znaczeń służy kpinie i karykaturze. I taki też jest ton całej opowieści. Nie należy jednak podobieństw między prozą Gombrowicza i Batki wyciągać wniosków idących zbyt daleko. Inaczej niż u Gombrowicza, w prozie Batki nie widać – ja nie dostrzegam przynajmniej – żadnej konstruktywnej, sankcjonującej szyderczą groteskę myśli, ośmieszenie wydaje się tutaj jedyną wartością i celem. W efekcie trudno momentami oprzeć się wrażeniu, że szaleńcza gonitwa aluzji, słownych gier i w ogóle wszelkiego rodzaju mrugnięć okiem jest w środku pusta, jałowa, nie służy niczemu, jak tylko erudycyjnej zgrywie. Byłoby to wrażenie błędne i niesprawiedliwe, gdyż w całym tym kontrolowanym chaosie nie sposób nie dopatrzyć się krytyki określonych postaw, idei, zachowań i czego tam jeszcze chcecie, ale no właśnie – Batko nie oszczędza właściwie nikogo i niczego, nawet samego siebie (wizyta w szopie-bibliotece de Sadowskiego), w efekcie całość rozpada się pod ciśnieniem nadmiernego bogactwa. Brakuje spoiwa, które po zakończeniu lektury skłoniłoby do czegoś więcej niż tylko do pytania: „No i co z tego?”
Brzmi to wszystko tak poważnie, że aż zęby bolą. A przecież żywiołem tej prozy jest bezczelny brak powagi, permanentne puszczanie oka, kpina do kwadratu. Przewrotne „a kto czytał ten trąba” nie byłoby tu na miejscu. Cóż, naturalną reakcją czytelnika jest niedopuszczanie do siebie myśli, że dał się nabrać. Zaryzykuję jednak stwierdzenie, że wskazane wyżej sensy – a więc i, w domyśle, literackie ambicje autora – nie są wyssane z palca i przypadkowe. Paradoksalnie – zbyt wyraźnie dochodzą do głosu.
Jak to wszystko wygląda na kartach opowieści? Widać owo warsztatowe nasiąknięcie Gombrowiczem. Zapomnijcie o tradycyjnych ciągach przyczynowo-skutkowych, tutaj wszystko jest możliwe. Trupy ozywają, Indianie przenoszą góry, chłopskie fury latają… Katastrofy morskie i lotnicze, perwersyjna erotyka, marzenia o wyspie szczęśliwej, rewolucje i przewroty w przód i w tył, geniusz analfabeta – to wszystko i znacznie więcej wyskakuje z opowieści niczym królik z cylindra. Śledzenie fabuły dla samej radości jej śledzenia pozbawione jest sensu, wydarzenia nie mają tu bowiem wartości autonomicznej, lecz instrumentalną – znaczą przez odniesienie, a nie same przez się. A skoro wydarzyć się może wszystko, nic czytelnika nie zaskoczy. Dzianie się podporządkowane zostało prawo, aluzji, dowcipu, gry słowem i (w szerszym ujęciu) gry obrazem. Spisane jest to językiem żywym, barwnym, skorym do figli, swobodnym, który znakomicie współgra z szaleńczą nieprzewidywalnością opowieści – znać u Batki umiejętność wyczucia dynamiki słowa i frazy, co, być może, jest nie bez związku z jego doświadczeniem tłumacza.
Nie podejmę się jednoznacznej oceny tej książki. Oko to próba niewątpliwie ciekawa, nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że można było pokusić się o więcej. Rzecz ma w sobie coś z metody kabaretowego skeczu i, niestety, wychodzi na to, że to, co sprawdza się w inscenizacji, niekoniecznie musi zadziałać w formie powieści, na swój przewrotny sposób bardzo tradycyjnej przecież, bo czerpiącej wprost z wzorców czasu Oświecenia. Pech chciał na dodatek, że w moje ręce trafił egzemplarz, w którym najwyraźniej brakowało kilku stronic (pomiędzy stronami 77 i 78 wyraźny fragment fabuły ulotnił się bez śladu), co w lekturze nie pomogło. Z drugiej strony książka jest odważna („dziś się już tak nie pisze”) i niepozbawiona swoistego uroku, który odpowiedniego czytelnika może nawet zafascynować. Zwolennicy tradycyjnej fabuły i dosłownych znaczeń nie mają tu jednak czego szukać. Miłośnicy pure-nonsensu zaś poczują się jak w domu – i, zapewne, będzie to przyjemne lub przynajmniej odświeżające doświadczenie.
 
Marek Pustowaruk
 
 
 
 
 
 
ID-002017.doc
 
2005-06-16
Nadzwyczajną powieść Zbigniewa Batki Oko można by nazwać pastiszem słynnego utworu Juliusza Verne’a W 80 dni dookoła świata, gdyby nie fakt, że podobnie wyrazistych odwołań jest w książce mnóstwo. Spotykamy tu postaci, które mają swoje pierwowzory w kulturze krajowej i światowej. Feli Kier, dla przyjaciół Fil, odpowiednik Fileasa Fogga, to szlachetny młodzieniec owładnięty marzeniem stworzenia raju społecznego na egzotycznej wyspie Astrei, której właścicielem stał się zgodnie z testamentem wuja. W swojej podróży, która szybko przeradza się w zwariowaną pogoń za urzeczywistnieniem dziejowej misji, poznaje przyjaciół i przeciwników, naszych znajomych z licznych lektur, przedstawionych przez autora w sposób tak zabawny a jednocześnie przenikliwy, że czujemy sympatię nawet do markiza de Sadowskiego, byłego pana na Sadówce, który wprawdzie utracił tytuł i majątek, ale zachował władzę nad poddanymi. Jego upodobania do perwersji godne literackiego wzoru, pozbawione po mistrzowsku tajemniczości i grozy, budzą współczucie, podobnie jak postać okrutnego dyktatora Wolffa, który okazał się…. Ale tego nie mogę zdradzić, bo zerwałabym sieć utkaną tak precyzyjnie z opóźnień relacji i zawieszania akcji.
Książkę pełną niesamowitych przygód, perypetii, opowieści-kluczy, tajemnic, których rozwiązania są zawsze nieprzewidywalne, czyta się lekko i szybko, ale pamięta bardzo długo, jako, że wszystko w niej jest znajome, jedynie zasady gry nowe. Swojskość motywów i figur powoduje burzę w głowie czytelnika, która otwiera skrytki z napisami: „Latarnik”, „Tytanic”, „Karola May”, „Trójkąt Bermudzki”, ,,Gombrowicz”, ,,Beckett”, ,,Kulturalny” i tysiące innych; co sprawia, że dzieło Batki urasta do rozmiaru biblioteki. Sama tylko dzielna wdowa Rita Szaterhand porusza w pamięci tyle miejsc, że mózg rozgrzewa się do czerwoności. A tu w kolejce tylu innych niezapomnianych bohaterów, jak chociażby 50-letni chłopiec stajenny Ignac, którego fantastyczne wynalazki budzą powszechny podziw i zdumienie, czy też oficer kulturalny na luksusowym liniowcu o wdzięcznej nazwie ,,Tatuniek” i wielu innych wspominanych z rozrzewnieniem, gdyż wszelkie porcje nienawiści i zła, jakie w sobie noszą, bombardowane pozytywną energią twórcy Oka, rozbijają się na atomy.
Bawimy się doskonale poznając jednocześnie mechanizmy władzy, psychologię zachowań osobliwych postaci. Wszystko skrzy się, niewymuszonym humorem, niedającym ani przez moment uczucia zażenowania, co zdarza się, gdy dowcip jest płytki i sztuczny. Urzeka swoboda, z jaką Zbigniew Batko żongluje żartem, słowem, intrygą, jak treser oswaja zło, zawiść, żądze, a nawet budzące odwieczny lęk metafizyczne pytania. Dzięki jego magicznym sztuczkom, możemy przyjrzeć się z bliska temu, co zwykle omijamy z odrazą lub grozą, udaje nam się odkryć złudzenia, którym sami często ulegamy. Cenię autora za to, że w dobie sukcesów pisarzy budujących swoje własne światy oparte na magii, zjawiskach pozazmysłowych, czarnoksiężnikach, porusza się w realnej przestrzeni – wielkiej bibliotece. Gdyby nie ograniczenia finansowe, sprawiłabym Zbigniewowi Batce wyjątkową, inteligentną reklamę tak, aby nie było nam wstyd, jak samemu Tadeuszowi Różewiczowi (Wyjście), że Oko podgląda nas w supermarkecie, w chwili, gdy wyciągamy z kosza kolejną książkę Joanny K. Rowling.
 
Monika Andrzejczak
 
 
 
 
 
 
ID-002018.doc
 
2008-MM-DD
Po śmierci Zbyszka Batki
 
… suchy, przebrany i nieszczęśliwy mknąłem wraz z innymi przed siebie; wiosła uderzały miarowo w mętną wodę, a z każdym ich uderzeniem dźwięczało mi w głowie natrętne pytanie: czy jeszcze tam wrócę, czy wrócę, czy wrócę?
Czy wrócę?...
Zbigniew Batko, Z powrotem
 
Zmarł w Łodzi 18 grudnia 2007 roku. Jego odejściu, tak nagłemu i tak bardzo nie w porę, towarzyszy uporczywe poczucie niespełnienia. Paradoksalne, jeśli wziąć pod uwagę liczbę i klasę przełożonych przez niego książek. Równie paradoksalne, jeśli przywołać opinię znawców przedmiotu, zgodnie z którą Batko był jednym z mistrzów translatorskiego fachu.
A jednak w głosach, które odezwały się po śmierci Zbyszka, słychać ten sam motyw, który wcześniej pojawiał się z niepokojącą regularnością: Batko|Batko] – genialny tłumacz Wyboru Zofii. O rzadko którym przekładzie mówiono to, co do tej pory mówi się o polskiej wersji powieści Styrona: „przekład prześcignął oryginał”. Styron w wydaniu Batki to już niemal szkolny przykład wyższości przekładu nad pierwowzorem. Przytaczany tak często, że dziś brzmi prawie jak niepodlegający weryfikacji komunał. Był to sukces tym większy, że niemłody już przecież, bo pięćdziesięcioletni tłumacz nie legitymował się innymi dokonaniami translatorskimi. Wcześniej tłumaczył wprawdzie sporo drobiazgów, głównie artykułów filmoznawczych dla „Filmu na Świecie”, ale powieść Styrona była faktycznie jego książkowym debiutem przekładowym. I to debiutem wspaniałym, choć Zbyszek miał później liczne przekłady nieustępujące klasą tamtemu. Dlatego dziś, po jego śmierci, ten debiutancki sukces ma dziwnie gorzki posmak – przysłonił bowiem jego późniejsze dokonania, skazał go na życie w czasie przeszłym zredukowanym. W kilkanaście lat po sukcesie Wyboru Zofii, mimo że na liście przełożonych przez niego książek znalazły się takie tytuły jak Doktorze, lecz się sam i 1985 Anthony’ego Burgessa, Zmierzch i upadek Evelyna Waugh, Zew krwi Jacka Londona, Tajemniczy ogród Frances Hodgson Burnett, Płeć wiśni, Sztuka i kłamstwa i O sztuce Jeanette Winterson, W krasie lilii Johna Updike’a, Raj Toni Morrisom, Myszy i ludzie Johna Steinbecka, Przygody Tomka Sawyera i Przygody Hucka Finna Marka Twaina, Wykłady o literaturze Vladimira Nabokova, Martwe dzieci Martina Amisa, Psy szczekają i Pośród ścieżek do raju Trumana Capote, Ravelstein Saula Bellowa, Białe zęby, Łowca autografów i O pięknie Zadie Smith, Wrogowie Isaaca Bashevis Singera, Elizabeth Costello J.M.Coetzeego, Strasznie głośno, niesamowicie blisko Jonathana S. Foera, Dublińczycy Jamesa Joyce’a. A to tylko lista wybranych tytułów, które Zbyszek przełożył w ciągu niespełna 20 lat.
Siła jego przekładów – skromnych w swym perfekcjonizmie i pozbawionych translatorskich fajerwerków, które na plan pierwszy wysuwają nie tekst, a osobę tłumacza – tkwiła w znakomitym wyczuciu polszczyzny, zarówno literackiej, jak potocznej. Zbyszek nie podążał niewolniczo za słowem czy strukturą zdaniową oryginału, ale szukał dla nich przekonujących odpowiedników w języku polskim, które pozornie mogły być bardzo dalekie. Przekłady osadzał głęboko w żywej polskiej frazeologii, rozgrywał je w zróżnicowanych rejestrach współczesnej i dawnej polszczyzny. W swoich najlepszych pracach potrafił powiązać tę językową autonomię z rygorystyczną odpowiedzialnością za najdrobniejszy szczegół oryginału. Docierał do nieoczywistych znaczeń, pieczołowicie odtwarzał realia i rekonstruował scenografię przekładanych dzieł, by nie zagubić niczego, co tworzyło oddaloną kulturowo, a często też czasowo, rzeczywistość.
Ta widoczna w jego przekładach, podbudowana nieprzeciętną kompetencją językową fascynacja polszczyzną musiała objawić się także na innym polu – i objawiła, nawet wcześniej niż przekłady. Prawdziwym książkowym debiutem Batki była bowiem jego powieść Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur, feeryczny majstersztyk literacki dla dorosłych i dla dzieci, groteskowo-nostalgiczna opowieść nawiązująca do cenionej przez niego anglosaskiej literatury absurdu, a jednocześnie daleka od pastiszowości. Powieść ukazała się w 1985 roku, na wiele lat, zanim Batko stał się „tym, który przełożył Styrona”. Przypominam sobie ten czas, w dość podłym okresie najnowszej historii, gdy świeżo po powrocie z dłuższego pobytu za granicą odkryłem, że tytuł debiutanckiej powieści Zbyszka stał się prawdziwym szibboletem wśród moich studentów. Książkę przekazywano sobie z rąk do rąk, jak pilnie strzeżony tekst dla wtajemniczonych, którego sława była tym czystsza, że nazwisko autora niemal nikomu nic wówczas nie mówiło. Ta powieść raziła siłą swojej genialności, wspomagana pamiętnymi grafikami Stasysa Eidrigeviciusa. Nic dziwnego, że uznano ją za najwybitniejszy debiut lat 1985-1987 (a na Międzynarodowym Biennale Ilustracji dla Dzieci w Barcelonie zdobyła pierwszą nagrodę).
Batko nie odłożył pióra, dalej pisał scenariusze dla łódzkiej wytwórni filmów animowanych Se-Ma-For, współpracował nad scenariuszem filmu fabularnego Deborah Ryszarda Bugajskiego. Po sukcesie Wyboru Zofii ta sama oficyna, która wydała powieść Williama Styrona, zdecydowała się opublikować druga powieść Batki, Oko. Poniekąd więc Oko, błyskotliwa zabawa tropami i tematami literackimi, zaistniało dzięki Styronowi, ale w odróżnieniu od Z powrotem nie spotkało się z uwagą, na jaką zasłużyło. Choć powieść po dziesięciu latach wznowiono, Batko jako autor już niczego nie opublikował. W świadomości czytelniczej pozostał autorem debiutanckiego Z powrotem, tak jak pozostał tłumaczem Styrona.
Zbyszek skończy polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim, nie był z wykształcenia anglistą. Po angielsku krępował się mówić, czuł się outsiderem w towarzystwie tłumaczy i poczucie to nie opuszczało go nigdy. Nie opuszczało go, bo byli tacy, którzy mu o tym przypominali. Często wracał w rozmowach do słów wpływowego ongiś krytyka, który miał mu ponoć powiedzieć, że mimo sukcesu Wyboru Zofii Batko „jeszcze się musi wiele nauczyć”. Ta świadomość niedoceniania towarzyszyła mu do końca i to ona dyktowała mu jego gorzkie komentarze na temat środowiska literackiego. Choć nie o środowisku rozmawialiśmy podczas naszego ostatniego spotkania, w maju, w Łodzi kaliskiej, w towarzystwie innych tłumaczy, Maćka Świerkockiego i Krzyśka Majera. Zbyszek opowiadał o ulubionych kawałkach na „Białym albumie” i o kłopotach, jakie miał z „duchami” Jarreta.
Jego bezkompromisowe oceny cudzych przekładów wynikały z profesjonalizmu, nie zawsze były sprawiedliwe, ale w ostatecznym rozrachunku dobrze służyły czytelnikowi. Kiedy Batko tłumaczył Wykłady o literaturze Nabokova, śledził i zaznaczał odstępstwa od oryginału i stylistyczne usterki w przekładach już istniejących, które przyszło mu cytować. Zwracał na przykład uwagę, że po polsku nie mówi się „wybuchnęła łzami”, jak napisał któryś z tłumaczy Kafkowskiej Przemiany, ale „wybuchnęła płaczem” lub „zalała się łzami”. W Wykładach był więc obecny jako uważny czytelnik, który zgodnie z przykazaniem bardzo bliskiego mu Nabokova „pieścił szczegół”, w przekonaniu, że literatura to sztuka detalu, a kto detal lekceważy, lekceważy i literaturę, i czytelnika, i samego siebie.
Batko tłumaczył wiele, może zbyt wiele, zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy przekład, po części wbrew jego woli, stał się jego zawodem i jedynym źródłem utrzymania. Spod jego pióra wychodziły przekłady książek zaskakujących, jakby z innych niż Zbyszkowe półek wzięte. Sam zresztą demaskował, nawet publicznie, literacką mierność niektórych przekładanych przez siebie autorów. Stał się profesjonalistą, tłumaczył na zamówienie, stąd obok noblistów Toni Morrisom czy Coetzeego, znaleźli się faworyci szerokich rzesz – William Wharton czy Jonathan Carroll. Nazwisko Batki mogło uwierzytelniać przekładaną przez niego literaturę, być gwarantem jakości nie tylko przekładu, ale samego pisarstwa. Życie chciało inaczej. Sytuacja ta musiała być dla Zbyszka dokuczliwa, jeśli pamiętamy, że nie był wyłącznie tłumaczem, ale zawsze wnikliwym czytelnikiem. Miał „swoich” pisarzy, których twórczość znał doskonale – o jego erudycji i wyjątkowym zmyśle krytycznym mogą zaświadczyć ci, którzy mieli szczęście rozmawiać z nim o literaturze. T prawda, było mu dane tłumaczyć tuzy dwudziestowiecznej literatury, ale jego ambicje sięgały dalej – chciał wprowadzić do polszczyzny dzieła i nazwiska albo wcale nieznane, albo słabo jeszcze przyswojone. Z jego inicjatywy ukazał się przekład Zmierzchu i upadku Evelyna Waugh, autora, którego wysoko cenił. Niestety, książka przeszła bez echa, a żaden wydawca, do którego zwracał się Zbyszek, nie był zainteresowany publikacją kolejnych powieści tego angielskiego prozaika. W tym miejscu mogę tylko powiedzieć: szkoda. Szkoda też, że pomimo takiego dorobku, Batko nie otrzymał nagrody naszego pisma. Od wielu lat, rok w rok, był poważnym kandydatem, a my czekaliśmy na najbardziej stosowną okazję. Chcieliśmy bowiem przyznać mu naszą nagrodę za książkę wybitną, która wyraźnie przebije jego dotychczasowe dokonania i będzie ukoronowaniem jego translatorskiej działalności. Okazało się, że czekaliśmy za długo.
Praca tłumacza skazuje go na samotność, o ile nie zadba on o to, by zaistnieć na innych polach i w innych rolach. Batko nie był postacią publiczną, nie uczestniczył w kongresach czy zjazdach, nie flirtował z mediami. Jego nowe przekłady, podobnie jak prace większości tłumaczy, nie zwracały uwagi krytyki, która na temat jakości roboty translatorskiej najczęściej wygodnie milczy. „Nie ma w Polsce krytyki przekładu”, powtarzał wielokrotnie (czyniąc w ostatnim wywiadzie wyjątek dla naszego pisma) , a w słowach tych nie tylko stawiał dramatyczną diagnozę, ale też wyrażał osobistą gorycz autora, dla którego praca przekładowa nie była działalnością li tylko odtwórczą. Jego przekłady zapraszały do dyskusji, może wręcz sporów, a jednak prawie nikt nie komentował jego nowych propozycji odczytania Steinbecka, Twaina czy Joyce’a. Czytelnicy, w tym krytycy i recenzenci, zachowywali się tak, jakby nowe przekłady należały nam się jak psu kiełbasa, a tłumacz był Elisonowskim „niewidzialnym człowiekiem”. Zachwyty krytyki nad prozą Zadie Smith, w całości tłumaczoną przez Batkę, nie doprowadziły do pytania, w jakiej mierze proza ta żyje właśnie dzięki jego niespożytej wyobraźni językowej. Dziś, po jego śmierci, nikła to pociecha, że w samotności tej Zbigniew Batko nie był odosobniony.
 
Jerzy Jarniewicz
„Literatura na Świecie”, nr 1-2
 
 
 
 
 
 
ID-002019.doc
 
RRRR-MM-DD
Absurd posunięty do geniuszu
 
Miło zobaczyć, jak wolny rynek podnosi jakość książek. SuperNOWA, pchnięta ostrogą młodszych wydawnictw, wprowadza na rynek Oko Zbigniewa Batki, świetnie napisaną radosną kpinę ze wszystkiego z solidnym przesłaniem.
Absurd, dygresje, przeloty z jednego nieprawdopodobnego miejsca w inne, jeszcze mniej prawdopodobne; postacie rysowane w sposób jawnie groteskowy, wydarzenia kpiące ze wszelkiej logiki - oto Oko Zbigniewa Batki. Lekko wchodząca w czytelnika opowieść, która jednak pozostaje w myślach na długo i trawi umysł licznymi pytaniami. Nieustająca feeria dowcipów, podszyta jednak niewesołymi obserwacjami.
Nie doszukujmy się tu spójnej fabuły - nie po to Oko powstało. Przede wszystkim jest to nieustająca kpina z wszelkich ideologii. To ostra satyra polityczna, której ostrze sięga przez lata i narusza schematy myślowe wykuwane przez wieki i do dziś trwające. Jakichżeż idei tam Batko nie wyśmiał! Nie szczędzi patriotyzmu, opowieści o wsiowych sielankach, miłości do dzikusa, demokracji, ustrojów idealnych... Te i inne wielkie pomysły naszych przodków obrywają od autora kijem absurdu, sugerując czytelnikowi zdrowe przemyślenie mądrości, zdawałoby się niewzruszonych.
Oko nie patrzy jednak jedynie w przeszłość. Batko żyje wśród nas i w swoim krzywym zwierciadle groteski odbija otaczającą rzeczywistość. Drobne wady rosną w jego książce do rozmiarów gargantuicznych, porażając bezsensownością i jaskrawym pokrewieństwem z naszą codziennością. Poprzez wyolbrzymianie autor umiał wykpić nasze elity, choć i soli narodu porządnie się oberwało.
Ważny w Oku jest język, jakim powieść napisano. Akcja wije się niczym górski potok przez środowiska i krainy, przed nami wyrastają coraz to nowe obrazy, a konfiguracja postaci i ich wzajemnych stosunków obraca się w tempie CD–ROM, jednak wzrok czytelnika nie wyhamowuje nawet na jednym wyrazie. Książka sama płynie przed oczyma, czyta się prawie sama. W dodatku nieustanne kpiny autora podawane są swobodnie i z wdziękiem, bez napuszenia i podkreślania własnego dowcipu.
Szkoda, że autor uległ modom i wtrynił w tok powieści niemądry fragment, w którym stara się jawnie porozumieć z czytelnikiem. Nic to nie wnosi, żadnych istotnych konsekwencji nie powoduje, wybija jedynie czytającego z rytmu i równowagi. Chwali się tylko Zbigniewowi Batce, że to jedyna taka odautorska notka i więcej nas takimi wynalazkami nie raczy.
Oko kończy się niejednoznacznie. Najpierw autor zdaje się oddawać hołd tezie o wyższości tego co bliskie nad tym, co odległe, nad przewagą uczuć do bliźniego nad ideologiami wszelkiej maści. Jednak byłoby to zbyt mało przewrotne i Batko zawija akcję jeszcze parę razy kończąc w rejonach, w których każdy czytelnik sam musi znaleźć swoją drogę.
 
Eryk Remiezowicz
 
 
 
 
 
 
ID-002020.doc
 
RRRR-MM-DD
Casus: Zbigniew Batko i jego Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur
 
Pierwsze pytanie, jakie nasuwa się w związku z debiutami omawianego okresu jest pytaniem o to, czy pojawiła się książka szczególna, książka odkrywcza w stosunku do tradycji literackiej i do literackiego „dzisiaj”. Moim zdaniem pojawiła się taka książka. Za książkę oryginalną i odkrywczą uważam wydaną w 1985 roku przez „Iskry” fantastyczną opowieść Zbigniewa Batki Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur. Opowieść utrzymana w konwencji „modern fantasy”, czekała na swe ujawnienie sześć lat, co wynika z daty zakończenia nad nią autorskiej pracy i z daty informującej o zakończeniu druku. Przeszkody, jakiekolwiek były, zostały jednak pokonane, książka istnieje i można nawet powiedzieć, że istnieje dostrzeżona i doceniona przez czytelników i krytykę. Omówiły ją nie tylko zawsze wierne wszelkim rodzajom piśmiennictwa „Nowe Książki”, ale także „Literatura”, „Przegląd Tygodniowy”, „Odgłosy”.
Dla kogo jest ta książka? W pewien sposób odpowiada ona pragnieniom tych wszystkich, którzy istnienie osobnej literatury dla dzieci i młodzieży traktują jako przeciągające się nieporozumienie. Opowieść Batki, bliska niekiedy w swej poetyce obrazom sennym, o precyzyjnie jednak przemyślanej konstrukcji, bogata w znaczenia, pełna zaskakujących skojarzeń, aluzji i reminiscencji lekturowych, ale także nieoczekiwanych zwrotów akcji, żywa narracyjnie, może zainteresować zarówno jedenastolatka jak i czytelnika dorosłego. Jest to wprawdzie z całą pewnością książka nie dla każdego, nie wiek określa jednak jej adresatów, lecz pewien rodzaj wrażliwości i wyobraźni. Entuzjaści Alicji w Krainie Czarów L. Carrolla czy „antypowieści” Wiktora Woroszylskiego Cyryl, gdzie jesteś odnajdą zapewne swą drogę również do książki Z. Batki.
Na czym jednak polega szczególność tej książki, która sprawia niekiedy wrażenie błyskotliwego pastiszu fantastycznej opowieści dla dzieci, niekiedy zaś przypomina klasyczną baśń z jej odwiecznym, wywodzącym się z mitów, motywem przemiany człowieka w zwierzę, zwierzęcia w człowieka. Aby pełniej odpowiedzieć na to pytanie, warto przypomnieć jak wielkie znaczenie przypisał fantastyce wybitny psycholog Bruno Bettelheim. W swym dziele Cudowne i pożyteczne posługując się metodą psychoanalizy wykazał precyzyjnie, iż baśń działająca zarówno na świadomość jak i na podświadomość dziecka wprowadza je we wszystkie sprawy ludzkie, daje odpowiedź na jego nieświadome lęki i niepokoje egzystencjalne, przygotowuje emocjonalnie do trudnych prób życiowych, a jednocześnie potrafi bawić i cieszyć. W rozdziale "Wartość fantazjowania" mówi on: „Baśnie pomagają dziecku w odkrywaniu własnej tożsamości i własnego powołania, wskazując zarazem, jakich potrzebuje ono doświadczeń, aby rozwinąć swój charakter. Tego rodzaju oddziaływania nie wykazuje żaden inny gatunek literacki… Od baśni dziecko może łatwo przejść do największych dzieł literatury i sztuki”.
W baśni literackiej, podobnie jak w baśni tradycyjnej, którą przede wszystkim zajmuje się B. Bettelheim, zmagają się złe i dobre moce, bohaterowie wychodzą ze swych przygód bogatsi o nowe doświadczenia. Najwybitniejsze dzieła oddawane w ręce dzieci napisane zostały w tej właśnie konwencji – wystarczy wspomnieć baśnie Andersena, Alicję w Krainie Czarów L. Carrolla książki ostatniej doby: cykl o Muminkach T. Jansson lub Niekończącą się opowieść M. Endego.
Książki te – owe wielowarstwowe opowieści z metaforycznymi odniesieniami do trudnych i dziwnych spraw człowieka i świata – podobnie łatwo jak dawna baśń ludowa przekraczają granice państw i stają się wspólną lekturą nie tylko dzieci. To właśnie najczęściej w tej konwencji „literatura dla dzieci” staje się po prostu literaturą, ujawniającą treści i sprawy łączące ludzi bez względu na ich wiek i pochodzenie, treści takie jak liryzm, dociekanie tajemnic egzystencjalnych, marzenie, niepokój społeczny, chęć naprawy świata, ale także humor, potrzeba zabawy, umowności, nastroje wielkiej przygody.
Oglądana na tym tle opowieść Batki mieni się wszelkimi urokami gatunku, będąc jednocześnie dziełem nowym i oryginalnym. Poszukiwanie własnej tożsamości to główny i właśnie nowy we współczesnej fantastyce temat książki i zarazem główny problem bohatera. Decyzja wyłączenia się z chaosu szalonej żeglugi naprzód i decyzja powrotu do źródła podjęta przez narratora w prologu otwiera historię bohatera – królika. Z wędrówki królika, a jest to w istocie wędrówka po obszarach świadomości, uczynił niezwykłą i barwną przygodę, a jednocześnie dzięki błyskotliwemu poczuciu humoru swoisty żart wyobraźni. Gra konwencjami literackimi ma w tej wędrówce pełne uzasadnienie artystyczne. Wrażliwa psychika królika poszukującego po omacku, wśród domysłów i niepokoju prawdy o sobie, atakowana jest reminiscencjami baśni, mitów, sławnych powieści, ułamkami tego, co od dzieciństwa składa się na kulturowe wyposażenie współczesnego człowieka. Zdarzenia rozgrywają się nierzadko w stylistycznych konwencjach utrwalonych przez literaturę, film, plastykę, czasem mają rys nostalgicznej liryki, czasem rys bohaterski, niekiedy bawią nonsensem, niekiedy zaś zbliżają się ku grotesce. Układając się w ciąg doznań właściwych bohaterowi i jego sposobowi przeżywania stają się jednocześnie odkrywczą przygodą czytelnika. Wymiary fantastyki i realności przenikają się, tworzą rzeczywistość fantastyczną , ale rozpoznawalną. Recenzentka „Nowych Książek” Iwona Tessarowicz-Pakuła dała swej recenzji poświęconej książce Z. Batki tytuł "Królik Freudem podszyty". Istotnie tajemnica tożsamości królika, którą czytelnik zgłębia dzieląc z bohaterem trud odkrywania zagadek osobowości, zostaje rozszyfrowana zgodnie z kanonami wiedzy mistrza Freuda. Bohater okazuje się słoniem, którego osobowość kryła w sobie wrażliwego Królika i prymitywnego Trójzęba. Czynniki superego, id nie zostały oczywiście nazwane, wiedza Freuda stała się cząstką prawdy literackiej.
W historii Słonia-artysty, marzącego o sztuce i unoszącego się w górę na wydmuchanej przez siebie kolorowej bańce mydlanej, w zagadkach jego tożsamości kryje się więc jeszcze tajemnica uroku literackiego – tajemnica, na szczęście niezupełnie i nie do końca wyjaśniona.
 
Hanna Lebecka – literaturoznawca
Uniwersytet Warszawski
 
 
 
 
 
 
ID-002021.doc
 
RRRR-MM-DD
W lekturze Nabokova te dwie czytelnicze perspektywy, zmysłowego kochanka i detektywa mózgowca, łączą się: gdy Nabokov pisze, że czytając należy "pieścić detal", wprowadza do opisu doznań czytelniczych język zmysłowości, jeśli zgoła nie erotyki, a jednocześnie przypomina o znaczeniu najdrobniejszych cząstek, z których jest zbudowane każde dzieło.
Czytelnikiem wrażliwym na detal, tropicielem szczegółu okazuje się także Zbigniew Batko, tłumacz polskiej edycji wykładów Nabokova. Batko śledzi i zaznacza odstępstwa od oryginału i stylistyczne usterki w przekładach już istniejących, które przyszło mu cytować. Zwraca na przykład uwagę, że po polsku nie mówi się "wybuchnęła łzami", jak napisał któryś z tłumaczy Przemiany, lecz "wybuchnęła płaczem" lub "zalała się łzami". W Wykładach o literaturze tłumacz jest więc obecny, jako uważny czytelnik, który "pieści szczegół", potwierdzając swoją pracą Nabokovowską prawdę o tym, czym jest, i czym może być, literatura.
Pisarz to ktoś, kto czyta. Podobnie jak tłumacz.
 
Jerzy Jarniewicz
 
 
 
 
 
 
ID-002022.doc
 
RRRR-MM-DD
Oko to opowieść o podróży jako przygodzie szalonej, gdzie zdarzyć się może wszystko, co absurdalne i niemożliwe, gdyż podróż ta rządzi się własną logiką: logiką paradoksu, żartu, puenty. Bohaterowie dziarsko pokonują tysiące kilometrów i gęstwy absurdalnych niebezpieczeństw, ale spośród sensacyjnych konceptów wyzierają i rysy oświeceniowej powiastki filozoficznej, i powieści fantastycznej, i romansu, i powieści dojrzewania. Oko jest zabawą literaturą, gobelinem utkanym z literackich cytatów i odniesień – parodią lub zaskakującą, ironiczną syntezą tego, co w swojskiej i światowej kulturze znane.
 
Włodzimierz Kalicki
„Gazeta Wyborcza”
 
 
 
 
 
 
ID-002023.doc
 
RRRR-MM-DD
Oko to prawdziwy ewenement. Równie dobrze można uznać za pastisz, literaturę purnonsensu, fantastykę – bo fantastycznych elementów tam nie brakuje – a nawet za groteskę. Dawno nie zdarzyło mi się obcować z prozą tak świetnie napisaną, obfitującą w takie ilości kalamburów, dowcipów językowych, bonmotów itp.
 
Marek Oramus
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Zbigniew Batko - Pisarz, tłumacz, scenarzysta
Biografia
Książki
Przekłady
Recenzje
Twórca o sobie
Opowiadania
Wspomnienia
Wywiady
Zdjęcia