Zbigniew Batko
Pisarz, tłumacz, scenarzysta
Wspomnienia
ID-002027.doc
 
2007-12-21
Zbyszek Batko 1940-2007
 
Kiedy na początku lat 90. ukazał się po polsku Wybór Zofii Williama Styrona, wpadłem w absolutny zachwyt. Do dziś uważam tę powieść za arcydzieło, tym większe i tym prawdziwsze, że z pęknięciami – widzialne szwy i rysy tylko mistrzowie zostawiają. Do dziś jestem pewien, że rzecz należy do kanonu i czołówki Wielkich Amerykańskich Powieści. Liczba takich utworów z czasem będzie maleć – pozycja książki Styrona pozostanie niezachwiana.
 
Znacie starą prawdę, że tłumacz nie musi przesadnie dokładnie znać języka, z którego tłumaczy – perfekcyjnie musi znać natomiast język, na który tłumaczy. Zbigniew Batko był wirtuozem obu. Gdy ukazał się w jego wykonaniu polski przekład Wyboru Zofii, byłem wręcz zachwycony. Spolszczenie było olśniewające. Nigdy, nawiasem mówiąc, nie daję takich ocen.
 
Natychmiast jak polski przekład się ukazał, dałem wyraz swemu zachwytowi, strzeliste strofy Wyborowi Zofii na łamach „Tygodnika Powszechnego” poświęciłem i szeroko o urokach powieści się rozpisując, i z werwą przed antagonistami (byli i są liczni) jej broniąc, z całą beztroską nie wymieniłem (ani razu) nazwiska tłumacza.
Tłumaczem był Zbigniew Batko, a spolszczenie było olśniewające. Nigdy – nawiasem mówiąc – nie daję takich ocen na podstawie jakichś porównań z oryginałem – do tego kompetencji nie mam nawet śladowych – ważne jest, jak rzecz brzmi po polsku, jak utrzymuje rytm, jak idzie fraza, sprawy w przypadku muzycznej epiki Styrona kluczowe. Znacie zresztą starą prawdę, że tłumacz nie musi przesadnie dokładnie znać języka, z którego tłumaczy – perfekcyjnie musi znać natomiast języka, na który tłumaczy. Zbigniew Batko był wirtuozem obu. Angielszczyzna wzięła go we władanie w sensie – rzekłbym – egzystencjalnym: patrząc na tego wysokiego, postawnego, siwowłosego, w klasyczne tweedy spowitego i w doskonałym stylu wykwintnymi manierami władającego dżentelmena, niepodobna było nie pomyśleć: Oxford, Londyn, Derby albo chociaż szkocka wełna.
Rekwizyty rekwizytami, kostiumy kostiumami, a krwiobieg krwiobiegiem.
Językiem, na który tłumaczył – polskim mianowicie, władał w sposób natchniony zapewne nie tylko z powodu, że sam był autorem próz ciekawych i intensywnych.
Weźcie i sprawdźcie, otwórzcie Wybór Zofii choćby na pierwszej stronie i przeczytajcie choćby pierwszy akapit. Słyszycie, jaka to jest – z linijki na linijkę rozpędzająca się – jazda Zacytowałbym, ale nie ma miejsca. Styron pisał szczodrymi, nieraz na całe stronice, akapitami – nie ułatwiał zadania tłumaczowi – dawał pole do popisu.
Z całą beztroską nie wymieniłem nazwiska tłumacza, tłumacz to odnotował, i chwała Panu Bogu, bo przy pierwszej nadarzającej się okazji pozwoliła nam ta perypetia zawrzeć znajomość ciekawą i intensywną. Wszystko było przed nami.
Wtedy, na początku lat 90., nie ja jeden byłem beztroski. Wtedy chyba wszystko było beztroskie. Polska była beztroska i ludzie byli beztroscy. Wałęsa był beztroskim prezydentem. Miłosz dopiero co obchodził beztroską osiemdziesiątkę, „Tygodnik Powszechny” wychodził w beztrosko dużym formacie, Zbyszkowi nic nie dolegało, nawet William Styron wygrzebał się z depresji i dosyć był beztroski. Sto lat mieli przed sobą. Styron umarł w zeszłym roku, Zbyszek w zeszły wtorek.
Od kilkunastu – jak sam ściśle wyliczył – od jedenastu lat źle się czuł. Coś go bolało, coś go nękało, coś mu zawracało w głowie. Żadne badania nic nie wykazywały, ale ulga z tego żadna. Miał swoje koncepcje i swoje diagnozy – dosyć ekscentryczne. W końcu cała rzecz zaczęła wyglądać ekscentrycznie – gdy się widziało, jak świetnie wygląda, gdy się wiedziało, jak skutecznie pracuje (dwa tomy wykładów Nabokova, Ravelstein Bellowa, nowe tłumaczenie Dublińczyków i zwłaszcza praca nad Ulissesem - swoją drogą jego uwagi o istniejącym przekładzie, ich – połączona z jego manierami i wypowiadana kruchym, „schorowanym” głosem – jadowitość, to także były „arcydzieła przekładu”), słowem jak się taką pracowitość, aktywność, witalność odnotowywało (a wymieniam tylko rzeczy, o których gadaliśmy – były liczne inne obszerne prace), to jego uskarżanie się na zdrowie nie wyglądało zbyt prawdopodobnie. Kto miał wiedzieć, że niewidzialny nowotwór pręży się w nim do skoku i tylko jemu daje znaki. Kto miał wiedzieć, że obezwładniający atak będzie tak nagły.
Znaki? W poniedziałek wyjąłem ze skrzynki egzemplarz Dublińczyków - miałem rzecz od dawna, ale jakoś się nie zdziwiłem, pomyślałem, że może przysyła egzemplarz z jakąś ekstra dedykacją – dołączony list tłumaczył nie tylko brak dedykacji. Czy było nią pierwsze zdanie książki? - nie chcę o tym myśleć. Zdążyłem się jeszcze dowiedzieć, że zostało kilka miesięcy. Czyli była nadzieja, bo przecież kilka miesięcy to jest wystarczająco długo, by zdarzył się cud, by wynaleziono szczepionkę najnowszej generacji, by śmiertelność została przez Pana Boga odwołana. Może akurat. Parę miesięcy to nie jest dużo, ale nieraz to jest wszystko. Nie było to jednak parę miesięcy – było to parę godzin. Zbyszek umarł we wtorek rano.
Ostatnie zdania Jego ostatniego listu: „Dziś nie mogę mówić (bełkoczę) i nie umiem pisać, nie potrafię skupić myśli. Nie mogę też długo dyktować, więc będę kończył. Nic nie będzie z Nabokova – może za sto lat – i z naszej rozmowy na temat Joyce’a. Pozdrawiam Cię serdecznie, nie mogę się sam podpisać”.
Sto lat? Niech będzie i tysiąc, one przejdą nieskończenie prędko. Jak wieczność. A poza tym, pomyśl Zbyszku kochany: wtedy będziemy wreszcie mówić mocnymi głosami, nasze gesty będą niezawodne, nasze myśli będą trafiać w sedno literatury. I przede wszystkim: nic nas już nie będzie boleć.
 
Jerzy Pilch
„Dziennik”
 
 
 
 
 
 
ID-002028.doc
 
2007-12-21
Zbigniew Batko 1940-2007
 
Przyszliśmy na ostatnie spotkanie ze Zbyszkiem Batką – Przyjacielem naszym serdecznym, ogromnie przez nas lubianym i kochanym. Zgromadziliśmy się tutaj z ciężkim sercem, w poczuciu bardzo bolesnej, niepowetowanej straty. Zbyszek był bowiem człowiekiem niepospolitym i wybitnym. Był arystokratą ducha. Obdarzony licznymi talentami i zdolnościami, urzekał nas swoją błyskotliwą inteligencją, trzeźwym umysłem, wszechstronnymi zainteresowaniami, wspaniałą wyobraźnią, twórczą inwencją, głęboką wrażliwością, franciszkańską miłością do zwierząt i fantastycznym poczuciem humoru. Dla każdego zawsze miał czas i każdy mógł liczyć na Jego uczynność i niezawodną pomoc. Jego dom był dla wszystkich otwarty, a i my jakże chętnie gościliśmy Go u siebie, ponieważ był wspaniałym druhem, który w naszym towarzystwie rozkwitał, budząc radość i pogodę ducha. Promieniował wewnętrznym blaskiem, którego źródłem był Jego młodzieńczy temperament. Nie zatracił cennego daru dziecięcej radości, która pozwalała Mu cieszyć się urokiem drobiazgów i zachwycać tymi chwilami poezji życia, których ulotne piękno umykało uwadze innych. To dlatego uwielbiały Go nasze dzieci, które niecierpliwie wyczekiwały następnych odwiedzin Wujka Zbyszka. Jego żywiołem była polska mowa. Jako wspaniały tłumacz literatury pięknej i wielce oryginalny pisarz był niezrównanym mistrzem polszczyzny. Miał fenomenalną wrażliwość językową i absolutny słuch literacki, dzięki którym z wirtuozerską weną władał wszystkimi możliwymi rejestrami stylistycznymi języka polskiego, w lot znajdując najtrafniejsze słowo, idiom czy frazę. Jego tytaniczny trud translatorski składa się na imponującą, kilkudziesięciotomową bibliotekę, która stanowi nie tylko bezcenną wartość w polskiej kulturze literackiej, ale także tworzy niedościgły kanon polszczyzny najszlachetniejszej próby.
Podziwialiśmy Jego męstwo w wieloletniej walce z ciężką chorobą, którą znosił z niezwykłym hartem ducha. Kiedy kilka tygodni temu poszedł do szpitala, zabrał komputer, aby dokończyć pracę nad kolejną książką. Choroba okazała się silniejsza, a jej okrucieństwo uniemożliwiło Mu wywiązanie się z tego ostatniego zadania.
Żegnamy Cię, Zbyszku, z ogromnym smutkiem i żalem… Nasze życie bez Ciebie będzie uboższe. Będziesz trwał nie tylko w swoich pięknych książkach, ale także w naszych sercach i w naszej czułej pamięci.
 
Tadeusz Szczepański
 
 
 
 
 
 
ID-002029.doc
 
2007-12-22
Widziane zza mikrofonu
 
Nie sposób myśleć, że od teraz właśnie muszę o Nim pisać i mówić już w czasie przeszłym. Odszedł oto na zawsze, i tak przedwcześnie, Zbigniew Batko. Wybitny tłumacz literatury pięknej, pisarz i scenarzysta. Siedzieliśmy w jednej studenckiej ławie. Szybko dał się poznać jako niezwyczajny druh. Nie tylko przez młodzieńczy wtedy temperament, wyobraźnię, skalę zainteresowań i różnorodność talentów. Jego żywiołem była polska mowa i wrażliwość języka. W swojej pracy przez lata nie szukał zaszczytów, choć zewsząd odbierał tylko najlepsze oceny. Kto wie, czy nie odszedł jeden z najwybitniejszych polskich tłumaczy ostatnich lat. Zostanie mi w pamięci Zbyszek, jak na starym adapterze puszcza płytę Beatlesów i zdanie po zdaniu spisuje do dużego notatnika po angielsku teksty ich piosenek. Cały był rozgorączkowany, jakby za chwilę miał znaleźć się w ich świecie.
 
Zbigniew Zaliński
„Express Ilustrowany’’
 
 
 
 
 
 
ID-002030.doc
 
2008-01-10
ZBIGNIEW BATKO NIE ŻYJE
 
Ta wiadomość dotarła do mnie z kilkunastodniowym opóźnieniem. W ostatniej tegorocznej "Gazecie Wyborczej", pośród nekrologów Jerzego Kawalerowicza, dostrzegłem klepsydrę zawiadamiającą o Jego śmierci: "W dniu 18 grudnia odszedł Zbigniew Batko, człowiek, który potrafił przetłumaczyć z angielskiego na polski książki, wydawałoby się, nieprzetłumaczalne. Trudne i ważne. A i samemu, powieściami Z powrotem i Oko, wejść na stałe do kanonu polskich lektur". Był scenarzystą, pisarzem, a przede wszystkim znakomitym tłumaczem. Przełożył m.in. powieści Wybór Zofii Williama Styrona, Myszy i ludzie Johna Steinbecka, Kości księżyca Jonathana Carrolla, Tajemniczy ogród Frances Hodgson Burnett, dwa tomy Wykładów o literaturze Vladimira Nabokova, opowiadania Jamesa Joyce'a i Trumana Capote'a, a także wiele anglojęzycznych tekstów do "Filmu na Świecie". Ukończył zresztą studia polonistyczne w Uniwersytecie Łódzkim ze specjalizacją filmoznawczą. Był autorem kilku scenariuszy, głównie filmów animowanych (odcinki Zaczarowanego ołówka, Marcel wyrusza w świat, Siedmiomilowe trampki).
Kino darzył wielkim uczuciem. Pamiętam nasze długie nocne rozmowy podczas bielskiego Festiwalu Filmów Animowanych, gdzie go poznałem przed ćwierćwieczem. Zasiadaliśmy wtedy razem w jury, ja - początkujący krytyk, on - uznany tłumacz i scenarzysta. Zaimponowała mi Jego bezpośredniość, pogoda ducha i ogromna wiedza. Trzecią pasją Zbyszka - obok literatury i kina - była muzyka. O Jego kolekcji płyt krążyły legendy. Zapraszał mnie do jej obejrzenia i wspólnego wysłuchania największych rarytasów. Już jej nie obejrzę...
W 1997 roku Daniel Szczechura zrealizował urzekającą "Dobranockę" z cudowną plastyką Stasysa Eidrigeviciusa, który notabene ilustrował także Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur Zbigniewa Batki. "Gdy już znajdziemy klucz, to strasznie w życiu nam dokucza, że dobrze by odnaleźć drzwi, odnaleźć drzwi do tego klucza, więc już złe myśli nas nie gryzą, z przyjaźnią mocną i jasną, wyruszyć w przepastny horyzont nikomu z nas niestraszno, i niech nas trzyma na duchu ta oto prosta nauka, że szczęście nie trwa w bezruchu, że ono także nas szuka" - tymi słowami wiersza Jana Wołka, w takt natychmiast zapadającej w ucho muzyki Jerzego Satanowskiego, kończy się ta przepiękna impresja Szczechury wyraźnie inspirowana prozą Batki - choć nazwisko łódzkiego pisarza, niestety, nie widnieje w napisach końcowych filmu - o poszukiwaniu szczęścia właśnie. Dobranoc, Zbyszku.
 
Jerzy Armata
„Kineskop”
 
 
 
 
 
 
ID-002031.doc
 
2008-MM-DD
Zmarł Zbigniew Batko, pisarz i wybitny tłumacz literatury angielskiej. Kolejność tych określeń nie jest przypadkowa – Batko chciał być pisarzem, chciał być uznawany za pisarza, a z dobył uznanie jako tłumacz.
Tekst o osobie zmarłej nabiera nieuchronnie charakteru podsumowania, w czytelniczym odbiorze, ale i w umyśle piszącego staje się podświadomie czymś w rodzaju epitafium, złożonego na grobie wieńca ze wstęgą. Ale przecież wieńce składają najbliżsi, pozostali – wiązanki kwiatów. Wiązanki wspomnień ozdobione wstążką cytatu. Tak właśnie powinienem zrobić, gdyż Zbigniewa Batki właściwie nie znałem.
Spotkałem go dwa razy na gruncie zawodowym. Najpierw, gdy prowadziłem wieczór autorski Yanna Martela, autora Życia Pi, które Batko przetłumaczył. Jakiś czas potem zaprosiłem na spotkanie z czytelnikami Zbigniewa Batkę – pisarza. Pretekstem było wznowienie jego drugiej książki, zatytułowanej Oko. Wysoki, szpakowaty mężczyzna zakładał na te okazje nienagannie skrojone marynarki w angielskim stylu. W ogóle kojarzył mi się z angielskim gentlemanem, bywalcem jakiegoś ekskluzywnego klubu, gdzie przy szklaneczce whisky dyskutuje się o literaturze i – bo ja wiem – o wyścigach konnych. Mówił niespiesznie, przy czym wynikało to raczej z dbałości o artykulację niż z szukania odpowiednich słów.
Z jego dwóch książek wolę pierwszą (Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur), która była przez długi czas ulubioną bajką mojej córki. Oko raczej mi się nie podobało – mieszanka Gombrowicza z powiastką filozoficzną w stylu Woltera wydawała mi się popisem przesadnej literackości. Miałem przesyt erudycyjnych dowcipów, choć na pewno nie wszystkie udało mi się odczytać. Sam autor miał świadomość pewnej przesady – usprawiedliwiał ją stanem euforii, w którym powieść powstała. Podobno sześć rozdziałów napisał od razu, podczas jednej kilkunastogodzinnej sesji na balkonie swojego mieszkania. Sześć rozdziałów to dokładnie pół książki.
W Oku jednym z bohaterów jest niejaki Fil, pasażer luksusowego statku, którym udaje się na zapisaną mu w testamencie wyspę. Pierwsze słowa Fila w powieści brzmią: „… a szparag będzie strawą ubogich”. Zapytany o stosunek do tej postaci, Zbigniew Batko powiedział: „Ja Fila nienawidzę, nienawidzę Fila w sobie. O ile mam coś z niego. Ale mam stosunek krytyczny tylko do tej strony mojej osobowości. Poza tym siebie uwielbiam.
Od 1990 roku bohater tego wspomnienia zajął się tłumaczeniem. Jego wersja Wyboru Zofii Williama Styrona zyskała sławę wersji lepszej od oryginału. Potem byli m.in. Vladimir Nabokov, Truman Capote, John Updike, John Steinbeck, Isaac Bashevis Singer, Mark Twain, Jeanette Winterson, wreszcie James Joyce. Tłumaczył bardzo skrupulatnie, wiele o niebezpieczeństwach złego zrozumienia kontekstu, podawał przykłady ze źle przetłumaczonych książek. Cenił translatorskie osiągnięcia Leszka Engelkinga, Stanisława Barańczaka, Adama Pomorskiego.
Bardzo skrupulatnie sprawdzał wszystkie szczegóły, zdarzyło mu się nawet poprawiać pomyłki autora – w polskiej wersji jednej z powieści Jeanette Winterson pojawiły się nawet przypisy tłumacza prostujące autorskie nieścisłości. Nie znaczy to jednak, że nie liczyło się dla niego spontaniczne wrażenie. Twierdził, że nie czyta w całości książki przed rozpoczęciem pracy, by zachować świeże spojrzenie na tłumaczony tekst.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że czasami, pracując nad tekstem przekładu, uważał, że napisałby to lepiej. Myślę, że odczuwał dyskomfort z powodu niedocenienia jego własnych utworów.x). Te wszystkie hołdy dla pracy tłumacza były miłe, ale jeszcze bardziej wzmacniały to uczucie. Być może pomysł z tłumaczeniem Ulissesa stąd właśnie wziął – jeśli już muszę być tłumaczem, to dajcie mi najtrudniejsze zadanie, powieść trudniejszą do przełożenia niż poezja. To będzie w jakimś sensie moje dzieło. Niestety, tego przekładu nie ukończył.xx)
 
P.S. Warto też przypomnieć, że Zbigniew Batko do 1990 r. pracował w Ośrodku Foto-Filmowym Łódzkiego Domu Kultury. Prowadził m.in. cykl spotkań z wielkimi twórcami (W. Has, G. Królikiewicz, K. Zanussi, J. Machulski) pt. Film mojego życia - rozmowy o sztuce poprzedzały projekcje filmowe.
 
Piotr Grobliński
„Kalejdoskop”
Nr 3/2008 r.
 
x) Trudno zgodzić się z tym stwierdzeniem, ponieważ debiut Zbyszka - Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur został uznany przez większość krytyków za wybitne zjawisko literackie. Również Oko doczekało się niezwykle entuzjastycznych recenzji, że nie wspomnę opinii czytelników (przyp. Helena Ochocka)
xx) Zbigniew Batko nie zabiegał o tłumaczenie Ulissesa. Doceniając Jego talent translatorski, doskonałą znajomość obu języków, dokładność i staranność, Wydawnictwo poprosiło Go o przetłumaczenie określonych rozdziałów. Zbyszek zdawał sobie sprawę jak trudne i pracochłonne jest to dzieło, nigdy nie zamierzał tłumaczyć go w całości, byłby bowiem wyłączony z innych prac. Jestem przekonana, że gdyby jednak podjął się tego zadania, zrobiłby to perfekcyjnie.
 
(przyp. Helena Ochocka)
 
 
 
 
 
 
ID-002032.doc
 
2008-12-03
Była wczesna jesień 1940 roku, dokładnie – 11 października. Na świat przyszedł okrąglutki, czarnowłosy chłopczyk – duma taty! – ZBYŚ.
W domu kręciły się dwie córeczki – ośmioletnia Maria i dwuletnia Irena.
Czasy były ciężkie, niespokojne. Mieszkanie w wiejskiej szkole w Kamionnie to duża klasa przedzielona szafami na dwa pomieszczenia.
Ojciec – nauczyciel przedmiotów humanistycznych i artystycznych. Mama także. Dom był ciepły. Pamiętam jak przez sen grę na skrzypcach, śpiewy, przyjaciół domu, wierszyki, rysowanie. Dzieci kształcone w atmosferze umiłowania Boga i ojczyzny, poszanowania starszych.
Zawierucha wojenna sprawiła, że niezbyt długo cieszyliśmy się tatą. Zmarł tragicznie, kiedy mieliśmy jedenaście, pięć i trzy lata. Spłonęła szkoła i nasz dobytek. Mama walczyła o zdrowie i byt dzieci. Tak więc marsz w kierunku Warszawy, pociągi towarowe załadowane ludźmi i „dobytkiem”. Wpakowano nas siłą i ruszyliśmy transportem do Katowic. Tam ratunek i pomoc u dziadków (rodzina ojca w Sosnowcu). Marysia, jako najstarsza, pozostała u nich, bo to już szkoła, zapewniona opieka lekarska (siostra często chorowała). Mama otrzymała skierowanie jako nauczycielka do szkoły podstawowej w Kazimierzu Porąbce koło Sosnowca. Mieszkanie przypadło nam na w górniczych „familokach”. Jedna pensja, dwoje dzieci przy spódnicy. Zbysio rósł tak „na oko” zdrów i uśmiechnięty. Z malucha bojącego się wiatru, pszczoły i samotności kształtowało się „coś” niepospolitego. Ja byłam na codzień i zawsze w pobliżu, w radości i smutku, doli i niedoli – kiedy mama uczyła rano obce dzieci i kiedy popołudniem wracała do szkoły dokształcać dorosłych (trwały kursy dla analfabetów). Mieliśmy dach nad głową, piękne, choć prawie puste pokoje. Trzeba było się cieszyć i tak było! W domu kilkuletni Zbyś raz był posłusznym braciszkiem, to znów opornym, nieskorym do samoobsługi i działania uparciuchem, wśród obcych niezwykle nieśmiałym!
Nastał wrzesień 1945 roku. Rozpoczęła się szkoła i moja edukacja. Kiedy ja pociłam się nad literkami i zaczynałam je głośno „dukać”, Zbyś chował się pod stołem, nastawiał ucho, wertował „Iskierki”, „Płomyczki”, „Płomyki” i bajki, a było tego sporo – naszej pięknej polskiej literatury dziecięcej. Czytać nauczył się w mig! Zabawy też były – bo i do wieczora daleko – wymyślaliśmy różne zajęcia i śmieszne i niebezpieczne. W wolne dni – niedziele, święta – przyjeżdżała nasza starsza siostra Marysia – rysowała pięknie zabawiając nas, szyła lalce ubranka, opowiadała co u niej. Była już duża, miała różne zdolności, pasje, zainteresowania. Wspólnego czasu mieliśmy niewiele, musiała wracać do szkoły, do internatu. I znów dzień pracy. Mama i ja w szkole, Zbyszek musiał ruszyć do przedszkola. Szczęście – w pobliżu kopalni „Juliusz” było zakładowe przedszkole. Przypadła mi nowa rola – rano przed lekcjami odprowadzanie brata, po lekcjach – odbieranie. Przedszkole pamiętam doskonale, bo było tam pięknie: kolorowo, zabawki, posiłek i dużo dzieci. Bardzo mnie to radowało. Gorzej ze Zbysiem. Szedł opornie, zapierał się nogami przed wejściem, nie płakał, ale nie lubił tam chodzić. Bawił się zwykle sam, często nie chciał jeść obiadu, choć „kochał jeść”! (Dobre panie chowały więc coś ciepłego dla mnie).
Rad nie rad mama zapisała synka do szkoły wcześniej (miał sześć lat!). Był bystry, zdolny, nie miał żadnych trudności z nauką, kochał książki. Nastał czas, że to on zaczął mi je czytać! Lubił też rysować, ładnie śpiewał, nie przepadał za gimnastyką, nie ciągnęło go na podwórko. Nie ciągnęli go koledzy. Nie ciągnęła go piłka. Typowy „zadatek” na intelektualistę. Beztroski czas w Kazimierzu skończył się. Mama nie dała rady z nauczycielskiej pensji utrzymać dzieci, mieszkania itp. Siostra kontynuowała naukę w prewentoryjnym gimnazjum w Głuchołazach, mamie zaś zaproponowano nauczanie w szkole prewentoryjnej w Żyrowej koło Góry św. Anny na Opolszczyźnie. Był to zbawienny pomysł. Ja i Zbyszek na oddziale z rówieśnikami, mama w pracy (miała służbowy pokoik, polowe łóżko, kaflowy piec, stołek i stolik – jednym słowem luksus). Okolica piękna – zielono, wspaniałe powietrze (po zadymionym Zagłębiu – oaza świeżości i rześkości). Zamek z trzema wieżami, duży okazały park, piękne gatunki drzew i krzewów, wszystko ogrodzone, bez kontaktu z wsią. Lecz ono tam dzieci chore na płuca. Nastały piękne lata! Rok w grupie z rówieśnikami, potem nareszcie z mamą! Radość, wolność, po prostu raj! Po dwóch, trzech lekcjach (nie było przedmiotów artystycznych i języka rosyjskiego) wolny czas i dużo okazji, pomysłów na rozwijanie zainteresowań. Wszystko na łonie natury. Nauczycielki genialne – od przyrody, geografii, fizyki, chemii po historię, język polski czy matematykę. Zbyszek czytał dużo i biegle (III-IV klasa). Książki na wyciągnięcie ręki – duża biblioteka i stosy wycofanych, zakazanych książek. Te kusiły go najbardziej. Zaczął też rysować cierpliwie i detalicznie na długich, klejonych paskach papieru – filmiki „miniaturki” układające się w fantastyczne opowieści. Po „filmach” były zdjęcia – sami je wywoływaliśmy w miskach, miseczkach w ciemnym korytarzu. Bywaliśmy też codziennie w pięknym lesie, ogromnym – bukowym, czy iglastym, na słonecznych ukwieconych polanach (do dziś czuję zapach poziomek i malin w prawdziwych maliniakach!) Były rydze jak malowane, które zbieraliśmy idąc młodnikiem ku Górze św. Anny – i frajda i pożytek! A zabawy w parku w koronach drzew – buki były gładkie, przyjazne. Tam siadywaliśmy jak w fotelach z lalkami i książkami. Majstrowaliśmy indiańskie stroje, budowaliśmy szałasy, byliśmy poszukiwaczami skarbów krążąc po strychach naszego prawdziwego zamku. Dokarmialiśmy sikorki, kowaliki, wróble, ratowaliśmy słabe ptaszki, nosiliśmy paszę sarnom, zajączkom marchew, jabłka… To długa, długa jeszcze historia i moc tych opowieści. Tam szybko mijały najpiękniejsze i beztroskie lata dzieciństwa.
Nadszedł czas dorastania. Czekała mnie za rok szkoła średnia. Musiałam wyjechać z Żyrowej do cioci do miasta na rok, żeby wyrównać poziom nauczania prewentoryjnego. Było to Braniewo. Nie miałam większych kłopotów. Męczący był tylko obowiązkowy roczny kurs języka rosyjskiego. W końcu udało się. Wracam do Żyrowej. Zbyś nadal mieszkał w zamku. Tęskniłam cały rok! Ile było radości, opowiadań i odwiedzania starych kątów! Zaczęły się jednak zmartwienia i problemy. Nasza mamusia poważnie zachorowała. Zbyszkiem zaopiekowały się prewentoryjne „ciocie” nauczycielki. Teraz zaczęły się prawdziwe tarapaty i rozłąka. Domy dziecka: Zbyszek w Pszczynie, Turawie koło Opola, Kuźni Raciborskiej. Ja przez okres trwania edukacji w szkole średniej – w Opolu.
Koniec wolności, stagnacja w rozwoju zdolności, życie na własny rachunek. Siostra wkraczała w dorosłe życie – praca, małżeństwo – nie mogła nam pomóc. Zbysio stracił wiele. Kto w owych czasach miałby zająć się zdolnym, nietuzinkowym chłopcem? Dbaliśmy o siebie na odległość. Zbyszek wrócił jeszcze do Żyrowej. Po latach choroby mama miała tam jeszcze swój kąt, kończył więc ostatnią klasę ogólniaka w Gogolinie dojeżdżając codziennie pociągiem. Ze stacji do zamku, niezależnie od pogody – deszcz, śnieg, czy upał, maszerował codziennie po trzy kilometry w obie strony. Był świetny w przedmiotach humanistycznych, górował nad rówieśnikami, nie zawsze jednak doceniany. Maturę zdał pięknie (uznanie nauczycielki, zdawał chory z temperaturą 40 stopni – właśnie dopadła go odra). Z matematyką też sobie poradził. Wspaniale wypadał z języka angielskiego, który szlifował u profesora po lekcjach w szkole. Były to dodatkowe prywatne godziny u wspaniałego lektora. Zbyszek traktował ten dany mu czas poważnie i wykorzystał z powodzeniem. Jego młodzieńcze marzenia to szkoła filmowa – reżyseria, scenariusze, itp. Tylko Łódź mogła pomóc w realizacji tych marzeń. Które z nich się spełniły? Już wiadomo!
Ja po ukończeniu szkoły wkroczyłam w dorosłe życie i samodzielność. Zaczęła się pedagogiczna praca z dziećmi. Z radością, zadowoleniem i pasją pogłębiałam wykształcenie w trybie zaocznym. Zbyszek wkraczał w dorosłość z pomocą, radą i pod opieką mamy, która mając nadszarpnięte zdrowie, była nadal bardzo dzielna i twarda – kochana! Nasz dom (mieszkanie w Opolu), w którym była nasza ukochana mama, do której powróciły dorosłe już dzieci, a później pojawiły się wnuki. Znów było miło, ciepło, rodzinnie – radosne święta Bożego Narodzenia, Wielkanoc, czasem wakacje – Tatry! We dwoje, jak za dawnych czasów.
Dalsze dzieje wiadome, masa cudownych wspomnień i niech tak zostanie.
 
Irena Szwajger (siostra Zbigniewa Batki)
Opole
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Zbigniew Batko - Pisarz, tłumacz, scenarzysta
Biografia
Książki
Przekłady
Recenzje
Twórca o sobie
Opowiadania
Wspomnienia
Wywiady
Zdjęcia