ID-002068.doc
1993-MM-DD
Jak „pokazywać „ muzykę
Rozmowa z redaktorem
Leszkiem Bonarem z Łódzkiego Ośrodka Telewizyjnego
J.J.: Pana programy muzyczne są – jak mi się wydaje – chętnie przez telewidzów oglądane. Czy po z górą ośmiu latach pracy ma pan poczucie zawodowego sukcesu?
L.B.: Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Zrealizowałem ponad 200 programów przeznaczonych na antenę ogólnopolską i ogromną liczbę audycji lokalnych. Dla widzów w całym kraju przygotowywałem m.in. cykl dotyczący nowości płytowych, recitale wybitnych solistów, reportaże z podróży zagranicznych Teatru Wielkiego i naszej Filharmonii, relacje ze Spotkań Baletowych. Satysfakcję przynosi mi uznanie łódzkiego środowiska muzycznego, dobra ocena mojej pracy przez tzw. centralę, jak również zaufanie i stała gotowość pomocy ze strony współpracowników…
J.J.: Czy zatem wszystko zawsze się udaje?
L.B.: Element niespełnienia stanowi brak możliwości przebicia się na antenę ogólnopolską z pozycjami cyklicznymi. Obecnie pojawiam się na tej antenie od przypadku do przypadku, niestety. Są tygodnie kiedy „idą” trzy moje programy, a potem przez półtora miesiąca nic.
J.J.: Współpraca z „centralą” nie układa się najlepiej?
L.B.: Jest ona trudna z tego głównie powodu, że podobnie jak w innych ośrodkach terenowych, w Łodzi nie dysponujemy pieniędzmi na programy ogólnopolskie. Decyzje merytoryczne i finansowe dotyczące tych audycji zapadają więc w Warszawie. Centrala narzeka z reguły, że programy lokalne są zbyt drogie. W rezultacie najłatwiejsze wejście do programu ogólnopolskiego mają autorzy ze stolicy…
J.J.: Pamiętam, że niedawno przez rok pełnił pan funkcję zastępcy redaktora naczelnego łódzkiego ośrodka. Czy sytuacja była wówczas dla pana łatwiejsza?
L.B.: Mimo, że podlegały mi wszystkie programy ogólnopolskie produkowane w Łodzi, nigdy nie wykorzystywałem tych możliwości dla realizacji osobistych celów. Cały ten okres administrowania – notabene bardzo dla mnie absorbujący czasowo – dał mi wiele doświadczeń. Uświadomił jednak to, że moim głównym powołaniem jest i pozostanie praca czysto dziennikarska.
J.J.: Jakiego rodzaju programy lubi pan robić najbardziej?
L.B.: Najchętniej wypowiadam się w większych formach reporterskich, wiążących się a koniecznością opuszczenia studia z kamerą i mikrofonem i udania się do ciekawych miejsc. Pokazanie muzyków nie tylko podczas koncertu, lecz także w podróży, w garderobie, może przyciągnąć do ekranu nie tylko melomanów. Na antenie lokalnej z przyjemnością redaguje raz w miesiącu
Magazyn kulturalny oraz
Magazyn muzyczny. Mniej satysfakcjonują mnie migawki umieszczane gdzieś między wiadomością o urodzeniu kangura w ZOO a informacją o aktualnych cenach brokułów.
J.J.: Migawka taka traktuje materię dźwiękową brutalnie - często przypadkowo tnie utwór, manipuluje dynamiką, co jest zresztą w dziedzinie fonii telewizyjnej chlebem powszednim.
L.B.: Staram się owej bezceremonialności unikać, aczkolwiek nie zawsze mam wpływ na ostateczny kształt. Nieraz zamiast zaplanowanego dramaturgicznie dłuższego fragmentu, w natłoku tematów mieści się jedynie kilka sekund muzyki.
J.J.: Czy ma pan wykrystalizowany wizerunek adresata swoich audycji?
L.B.: Moja ambicją jest zainteresowanie tzw. przeciętnego odbiorcy. Wiem, że dotarcie do niego z muzyką poważną nie jest łatwe. Programy nie powinny zawierać zbyt fachowej terminologii ani grawitować w stronę przesadnej naukowości. Jednocześnie muszę zważać, by były akceptowane przez profesjonalistów.
Suche transmisje koncertów przestały być na małym ekranie akceptowane. Prawdziwy meloman po prostu zawsze chętniej pójdzie do filharmonii. Od kamery oczekuje się, że dotrze tam, gdzie publiczność nie zagląda: za kulisy, do garderoby, do autokaru, którym muzycy jadą „w trasę”; słowem, pokaże ich w sytuacjach bardziej prywatnych. Nawiasem mówiąc uważam, że autor programu sam nie powinien się zbytnio eksponować. Ja własną twarz pokazuję tylko wtedy, gdy mam coś ważnego do wtrącenia.
J.J.: Ale pana początkujący koledzy postępują niekiedy inaczej…
L.B.: Pracę pojmuje tradycyjnie, jako rodzaj służby względem środowiska muzycznego, w którym wyrosłem, w którym jako student łódzkiej Akademii Muzycznej dojrzałem i do którego nadal należę.
Z
Leszkiem Bonarem rozmawiał
Janusz Janyst
„Kalejdoskop”
ID-002069.doc
2004-MM-DD
Multiinstrumentaliści
Rozmowa z Leszkiem Bonarem
Dziennikarzem TVP Łódź
M.K.: Jak z telewizji widać Łódź muzyczną? „Jest dobrze ale nie beznadziejnie”? Co trzeba umieć, by się zajmować ta tematyką?
L.B.: Najpierw była średnia szkoła muzyczna, ze specjalnością skrzypiec, w Kielcach skąd pochodzę, potem studia w łódzkiej Akademii Muzycznej, gdzie ukończyłem Wydział Kompozycji i Teorii Muzyki. Komponowanie wydawało mi się jednak zanadto hermetyczne i wiązało się z koniecznością poszukiwania wydawcy, a publicystyka muzyczna też pozwalała wykorzystać wiedzę… Zacząłem pracę w telewizji 20 lat temu we wrześniu.
Jaka jest Łódź? Ma wiele poważnych atutów we wszystkich gatunkach muzyki. Oto Teatr Wielki, Filharmonia, Akademia Muzyczna, Teatr Muzyczny. Urodziło się tu dużo pomysłów, ciekawych realizacji, ale decydenci, czy potencjalni sponsorzy jakby dziś nie wierzyli w nasze szanse. To co się dzieje w innych miastach, wcale nie jest ciekawsze i jakościowo lepsze, ale tam nie mają kompleksów i potrafią wszystko znakomicie opakować i sprzedać. Łodzi, tak naprawdę, potrzebna jest pewność siebie.
M.K.: Co powinniśmy więc o Łodzi wiedzieć?
L.B.: Największe w kraju nasycenie wszelkiego rodzaju szkołami artystycznymi pozwala mówić o prawdziwym zagłębiu talentów. Do niedawna każdy absolwent znajdował swoje miejsce. Bo istniał tu decydujący w dużej mierze o potędze miasta przemysł filmowy powiązany z muzyką. Łódzcy kompozytorzy tworzyli dla filmu, muzycy nagrywali te utwory.
Zdzisław Szostak,
Piotr Hertel,
Piotr Marczewski – przypomnijmy sztandarowe nazwiska twórców muzyki filmowej. Nie tylko Filharmonia Łódzka nagrywała dla filmu, ale także inne zespoły, wykonawcy instrumentaliści, śpiewacy. To był świetny okres Filharmonii, który Przeniósł się na telewizyjne działania, by wspomnieć
Henryka Czyża i jego cykl
Nie taki diabeł straszny. A znakomity Teatr telewizji – to też był popis dla kompozytorów, aranżerów. Do dziś w archiwach spoczywają całe masy nut i nagrań specjalnie napisanych dla teatru lub innych programów. Dziś, niestety, wykorzystuje się muzykę gotową. I aktywność środowiska muzycznego stała się znacznie mniejsza. Choć jeśli pojawi się ktoś taki jak Sławomir Pietras, który potrafił w menadżerski sposób kierować operą przy ogromnej wiedzy, natychmiast w Łodzi zaczyna dziać się dużo. Na premiery polskich oper tak jak kiedyś przyjeżdżało się z Warszawy. I nasze zespoły pokazywały się poza Polską. I w większości nie były to wyjazdy kopciuszka, dostrzeżeni zostaliśmy jako artyści.
M.K.: Złoty okres się skończył…
L.B.: Jest to uwarunkowane przemianami ustrojowymi. Zaczęło się dbanie o widza w kontekście „oglądalności”, a muzyka poważna nie jest w stanie wygrać konkurencji z muzyką komercyjną, tak się też dzieje na Zachodzie. Tyle, że kraje bogatsze od nas znajdują motywacje, by tej muzyki nie spychać na boczne tory. Ale mamy i znakomitych twórców działających w obszarze muzyki rozrywkowej.
M.K.: To nie jest przypadek. Trzy uczelnie artystyczne i cała sieć szkolnictwa muzycznego stwarzają w Łodzi lepsze niż gdzie indziej warunki do rozwoju…
L.B.: Oczywiście. Bo nawet jeśli któryś z artystów estrady nie skończył szkoły muzycznej, musiał gdzieś zarazić się profesjonalizmem i resztę zdobywa już w czasie kariery. Ta baza jest istotna. Obserwuję też, iż wielu muzyków stara się grać w różnych miejscach. Dziś na estradzie filharmonii, jutro w piwnicy artystycznej prezentującej jazz. Kiedyś to było nie do pomyślenia. To pokazuje, że muzycy szukają możliwości w różnych salach. Albo zakładają własne zespoły np. Rubinstein Quartet, który łączy wysoki poziom artystyczny z „opakowaniem” atrakcyjnym dla przeciętnego odbiorcy.
M.K.: W Łodzi poziom zespołów estradowych jest wyższy niż gdzie indziej…
L.B.: W sztuce wysokiej odczuwamy kompleksy, że nie wykorzystujemy swoich możliwości na arenie ogólnopolskiej. Inaczej na estradzie. Wykonawcy muzyki rozrywkowej w Łodzi, przeciwnie niż warszawiacy, nic nie mają podane na talerzu. Muszą walczyć, żeby się przebić. Czym? Tylko poziomem. Ale jednocześnie bliskość stolicy pozwala im trzymać rękę na pulsie. Trzeba się często tam pokazywać, by przepchnąć własne propozycje.
M.K.: To jak na razie jedyna korzyść z bliskości Łodzi i Warszawy.
L.B.: Cenne jest przekonanie, ż warto w Łodzi robić karierę. Przybysze w Brzezin, Sieradza, Zduńskiej Woli, Łowicza są niejednokrotnie filarami łódzkich instytucji muzycznych i bez trudu zdobywają szlify ogólnopolskie, czy zatrudniają się za granicą. Wolą najpierw próbować sił w mniej skomercjalizowanym niż stołeczne środowisku muzycznym Łodzi, a później próbować dalej, często pozostając nadal łodzianami. Obserwuję zespół Coma od początku. Długo nie mógł się przebić, ale w tym roku jego lider Piotr Rogucki zdobył Grand Prix na przeglądzie piosenki aktorskiej we Wrocławiu pokazując, że formy muzyczno-aktorskie potrafią się znakomicie uzupełniać. Potrzebna jest baza, czyli dobre wykształcenie, pomysł na siebie, na inscenizację, na określony rodzaj muzyki, jeśli się chce dłużej istnieć na estradzie. Tego uczą łódzkie szkoły artystyczne, szczególnie szkoła filmowa – na estradzie musi być kreacja. Trzeba znaleźć pomysł w sensie marketingowym poczynając od nazwy, przez oprawę wizualną a kończąc na nagraniu demo.
M.K.: Powtórzę pytanie: co trzeba mieć, by realizować takie cykle telewizyjne jak
Wieczór melomana,
Wieczór z muzyką rozrywkową,
Muzyka dla wszystkich,
Wieczór jazzowy,
Wrzuć na luz, reportaże, programy inscenizowane…
L.B.: Gram na skrzypcach, fortepianie, gitarze i trąbce. Zawsze starałem się reagować na wszystko co ciekawe, traktując to jako obowiązek wobec środowiska, z którego wyszedłem. Gdy trójka regionalna startowała, nie było dnia bez poważnej dawki muzyki. Potem kultura zeszła na daleki plan…
Z
Leszkiem Bonarem rozmawiała
Małgorzata Karbowiak
„Kalejdoskop”