Przy mrożonej kawie z
Henrykiem Debichem
Nazwisko dyrygenta Orkiestry Łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia znamy nie tylko z programów radiowych. Pod jego batutą koncertowały już niemal wszystkie orkiestry w Polsce, oklaskiwali go stali bywalcy Filharmonii Krakowskiej, Wrocławskiej, Szczecińskiej, Katowickiej, Bydgoskiej a także Filharmonii Narodowej.
Od najmłodszych lat związany z muzyką (ojciec -
Bernard Debich, był dyrygentem i pedagogiem),
Henryk Debich ukończył w 1953 roku Wydział Teorii, Kompozycji i Dyrygentury w PWSM w Łodzi. Nadal pozostaje związany z tym miastem, obejmując kierownictwo orkiestry radiowej. Ma już w swoim dorobku setki nagrań, przede wszystkim współczesnej muzyki rozrywkowej polskiej i zagranicznej. Przed kilkoma laty z jego to i
Henryka Czyża inicjatywy wprowadzone zostały do programów Łódzkiej Filharmonii koncerty o repertuarze łączącym muzykę poważną, operową i rozrywkową. Tego rodzaju koncerty przyjęły się potem także na innych estradach.
Obecnie
Henryk Debich powrócił z Belgii, gdzie dyrygował na dużej miary imprezie – Noordzeefestival 1964. Z tej właśnie szczególnej okazji udało mi się wypić z nim dużą, mrożoną (upał!) kawę.
H.D.: Noordzeefestival, czyli mówiąc po polsku Festiwal Morza Północnego trwa od 4 lipca do 15 sierpnia. Jego organizatorem jest Belgijskie Radio i Telewizja, ale zaproszono do udziału wiele innych radiofonii: BBC, duńską, izraelską, austriacką, francuską, włoską, szwajcarską, szwedzką, jugosłowiańską, Radio – Monachium, Radio – Bremę, Westdeutscherrundfund oraz Polskie Radio i Telewizję. Tegoroczny festiwal jest drugim z kolei. Ambicją organizatorów jest udział najznakomitszych solistów zarówno w muzyce poważnej, jak i rozrywkowej. Tak więc uczestnikami Noordzeefestival byli takiej sławy muzycy, jak
Van Liburn,
Wladimir Aszkenazi,
Roberto Benzi, a także
Helen Shapiro,
Johnny Hallyday i inni.
M.T.: Polska radiofonia i polska muzyka reprezentowane tam były po raz pierwszy. Jacy soliści wyjechali z panem do Belgii?
H.D.: Inne panie mi wybaczą, że zacznę od żony – śpiewaczki
Zofii Rudnickiej, a dopiero potem wymienię
Ewę Demarczyk,
Fryderykę Elanę,
Renę Rolską i
Violettę Villas. Płeć męską reprezentowali: tenor –
Wiesław Ochman i
Tadeusz Woźniakowski. Program zapowiadała
Krystyna Rawicz.
M.T.: Jakie wrażenia z wyjazdu?
H.D.: Spotkało nas nie tylko bardzo miłe i gościnne przyjęcie, ale i duże wyróżnienie w postaci „Polskiego Dnia” Festiwalu. Koncert nasz odbył się 20 lipca w Sali kasyna w Knokke. Wystąpiliśmy wyłącznie z polskim repertuarem. Dyrygowałem Orkiestrą Symfoniczną Radia Belgijskiego i holenderską Orkiestrą „The Skymasters”. Oczywiście była trema, bo zamiast 5 przewidzianych prób odbyły się tylko 2, a repertuar nie należał do najłatwiejszych. Ale miałem do czynienia ze znakomitymi muzykami, którzy w szalonym tempie potrafili przyswoić sobie np.
Moniuszkowskiego Mazura z
Halki czy suitę
Szpilmana z filmu
Zadzwońcie do mojej żony. I to przyswoić tak, że zyskały sobie ogromny aplauz publiczności.
M.T.: Jaka jest ta publiczność?
H.D.: Wyrobiona, bardzo osłuchana. Wydaje mi się, że potrafiliśmy zdobyć ją dla polskiej muzyki. Koncert odbył się w niezwykle serdecznej atmosferze, soliści, gorąco oklaskiwani, niejednokrotnie bisowali. Było to dla nas szczególnie miłe, gdyż odbywało się w przeddzień uroczystości XX-lecia Polski Ludowej, stając się manifestacja serdecznych uczuć zarówno dla polskiej muzyki, jak i dla wykonawców a pośrednio dla naszego kraju. Umożliwienie nam tego występu na forum międzynarodowym jest wielką zasługą PAGART-u oraz kierownictwa Polskiego Radia.
M.T.: Najbliższe zamierzenia zawodowe?
H.D.: Otrzymaliśmy kilka propozycji koncertowych, ale za wcześnie chyba jeszcze mówić o szczegółach ich realizacji. Zainteresowani polską piosenką i polskimi piosenkarzami współorganizatorzy Noordzeefestival –
Corner Mertens,
Paul van Dessel i
Bob Boon przyjeżdżają na IV Międzynarodowy Festiwal Piosenki do Sopotu. Współpraca z Radiem Belgijskim zapowiada się coraz pomyślniej.
M.T.: A plany osobiste?
H.D.: Na razie – urlop z żoną i synkiem. A od jesieni normalna praca z łódzką Orkiestrą Polskiego Radia, która zbliża się do 15-lecia swej działalności. No i zaplanowane już gościnne koncerty w wielu filharmoniach.
Rozmawiała
Maria Tygielska
„Radio i Telewizja”
Umiem naprawić każdy zegar
K.P.: Idąc na spotkanie z
Henrykiem Debichem chciałam być bardzo punktualna, bo wiem jak to jest w orkiestrze: jak wiele zależy od punktualności muzyków, jak ważne są rygory czasowe, tempo i rytm, decydujące o zgraniu zespołu. Orkiestra musi być precyzyjnym mechanizmem o niezawodnym działaniu.
Skąd to skojarzenie? W domu dyrygenta ujrzałam niezliczoną ilość rozmaitych zegarów. Kiedyś już coś słyszałam o pasji zbierackiej dyrektora Łódzkiej Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji, ale nigdy nie podejrzewałam, że można zebrać aż tyle! Rozwieszone na ścianach, poustawiane na stylowych sekreterach, komodach i serwantkach czasomierze z różnych epok i regionów świata, wabiły urodą i dźwiękami (niektóre z nich uruchomione zostały specjalnie na moją prośbę), a jednocześnie sprawiały trochę niesamowite wrażenie.
H.D.: Właśnie naprawiam to cudo.
K.P.: Mówi
Henryk Debich pokazując mi piękny, bogato rzeźbiony barokowy zegar gdański.
H.D.: Umiem naprawić każdy zegar.
K.P.: Po czym widząc moje zainteresowanie, zaczyna długo i zajmująco opowiadać o najciekawszych egzemplarzach ze swojej przebogatej kolekcji.
Magnetofon włączam dopiero przy kawie.
H.D.: Więc o czym mam teraz mówić? – zapytuje, zajęty jeszcze ciągle podziwianiem kieszonkowego zegarka słonecznego.
K.P.: O trzydziestu latach…
H.D.: Ach, ten czas… Zbierając zegary, kocham i szanuję czas. Oczywiście martwi mnie trochę to, że on płynie, lecz jeśli ma się za sobą trzydzieści lat czynnego życia…
K.P.: A czy ważne jest tylko czynne życie artystyczne?
H.D.: W moim przypadku, jak chyba zresztą w każdym, liczy się całe życie. Muzyka towarzyszy mi od początku. Mój ojciec,
Bernard, był pedagogiem, dyrygentem chórów amatorskich i orkiestr w Pabianicach. W swoim czasie pełnił funkcję naczelnego dyrygenta okręgu łódzkiego. Dzięki niemu gram niemal na wszystkich instrumentach i słyszę każdy z osobna. Wiele razy w jego zastępstwie prowadziłem lekcje chórów, a nawet dyrygowałem orkiestrą. Naturalnie równolegle uczyłem się muzyki w szkole. Najpierw u pani
Emilii Bromirskiej w Pabianicach, a potem w filii łódzkiego Konserwatorium kierowanej przez profesor
Helenę Kijeńską. Bardzo prędko założyłem swój własny zespół (nazywał się „Henio-Jazz”), którym „ogrywaliśmy” bale gimnazjalne. Składał się on z pięciu, czasami siedmiu osób. Ja grałem na saksofonie, perkusji, fortepianie bądź akordeonie…
Na każdej jednak drodze człowiek sam musi się odnaleźć, musi powiedzieć sobie: to jestem ja, bo już wiem na pewno, czego chcę. Ja powiedziałem to sobie zaraz po wyzwoleniu, kiedy podjąłem przerwane studia muzyczne w klasie fortepianu i organów w łódzkim konserwatorium i kiedy równocześnie – wspólnie z
Tadeuszem Dobrzyńskim – zorganizowaliśmy w Pabianicach Związek Muzyków Zawodowych, a przy nim orkiestrę. O założeniu orkiestry marzyliśmy z
Tadeuszem już w czasie wojny, w obozie w Dachau. Mieliśmy szczęście. Udało nam się przeżyć i zrealizować nasze plany. Wkrótce pabianicki zespół orkiestrowy zaczęto zapraszać do udziału w audycjach radiowych. Odbywały się one wówczas „na żywo”. Występowaliśmy w tak zwanych „Porankach muzycznych”, najczęściej w towarzystwie popularnej orkiestry Braci Łopatowskich. Przy fortepianie zasiadała znana kompozytorka piosenek,
Franciszka Leszczyńska. I ciekawostka!...
Franciszka Leszczyńska improwizowała– jeszcze raz podkreślam – „na żywo” łączniki między utworami. Kończyliśmy np. jakąś kompozycję w tonacji Es-dur, a następny utwór rozpoczynał się w fis-moll. Bezpośrednie przejście do tej drugiej tonacji zabrzmiałoby bardzo fałszywie, a dzięki inwencji w preludiowaniu
Franciszki Leszczyńskiej mogliśmy uniknąć przykrych dla ucha zestawień tonacji i uzyskać płynność koncertu.
Byłem jeszcze studentem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w klasach Teorii, Kompozycji i Dyrygentury, kiedy profesor
Goluchowski ogłosił w uczelni dwa konkursy: na redaktora radiowego i konsultanta muzycznego do filmu. Wygrałem obydwa, ale wybrałem radio. Pani
Franciszka Leszczyńska akurat przenosiła się do Warszawy i w związku z tym zaproponowano mi stanowisko kierownika redakcji muzyki rozrywkowej.
K.P.: Pamięta pan pierwszy dzień pracy redakcji?
H.D.: Musiałem przerwać wakacje, bo to było 15 sierpnia. W pokoju redakcyjnym zastałem tylko dwie osoby – miłą i serdeczną sekretarkę panią
Irenę Markowską i profesora
Mieczysława Drobnera. Zajęć miałem sporo: byłem kasjerem, realizatorem, układałem programy audycji muzycznych i – oczywiście dyrygowałem, jeśli brała w nich udział orkiestra z Pabianic, która znakomicie spisywała się przed mikrofonem. Powstał więc pomysł, by ją poszerzyć i utworzyć stałą radiową orkiestrę, zamiast zapraszać – niekiedy bardzo kosztowne – zespoły. Postanowiliśmy z profesorem
Drobnerem zebrać najlepszych muzyków, śpiewaków oraz solistów i zorganizować koncert, jakiego w Łodzi jeszcze nie było; zaprosić kierownictwo Radia z Warszawy i przekonać je, że taki zespół jest w naszej Rozgłośni potrzebny. Do grania zaprosiliśmy kolegów z Pabianic, paru muzyków „ściągnęliśmy” z Filharmonii, kilku od Braci Łopatowskich , a do chóru – ówczesnych studentów, dzisiaj artystów o ogólnopolskiej, a nawet światowej sławie. Przygotowaniem chóru i aranżacjami dla niego zajął się utalentowany muzyk i kompozytor
Tadeusz Dobrzyński, ja orkiestrą. Opracowałem – jak pamiętam – między innymi „Fantazję góralską” (była to wiązanka melodii góralskich) i kilka utworów z albumu
Kwiaty polskie Osmańskiego. W ciągu dwóch tygodni aparat wykonawczy i partytury były gotowe.
K.P.: Jak liczny był ten wokalno-instrumentalny, jak byśmy dzisiaj go nazwali, zespół?
H.D.: Szesnaście osób liczył chór, osiemnaście osób orkiestra. Niektórzy instrumentaliści, zaangażowani do udziału w naszym koncercie, tacy jak:
Mieczysław Stusiński,
Jan Siwiński,
Julian Kruk,
Alojzy Nicze,
Władysław Borowski,
Artur Rychter, grali ze mną jeszcze do niedawna.
K.P.: Ten pierwszy koncert odbył się…
H.D.: W końcu września lub na początku października 1949 roku. Odbywał się w hali fabrycznej Zakładów im. J. Strzelczyka. Dyrygentów było dwóch: ja i dyplomant Wydziału Dyrygentury naszej uczelni
Aleksander Tarski, pierwszy w przyszłości oficjalny dyrektor Orkiestry Polskiego Radia w Łodzi.
K.P.: Orkiestra już przeżyła swoje trzydzieste urodziny. Jest zahartowana w wędrówkach po krajowych i zagranicznych estradach, uświetniona nagraniami i koncertami z udziałem wybitnych wykonawców, przyzwyczajona do różnych ocen i spojrzeń, wreszcie ma konkurencję w postaci innych radiowych zespołów. Dawniej jakoś nie było tej konkurencji. Czy było w związku z tym łatwiej, prościej?
H.D.: Chyba również trudno, bo tak samo nie jest łatwo być pionierem, jak utrzymać się wśród najlepszych. Pomijam sprawy organizacyjne, wiadomo, że zawsze początki są trudne, ale repertuar, wypracowanie profilu artystycznego… to poważne zadanie. Nie było żadnych materiałów, nie było wzorców. Początkowo graliśmy różnymi stylami; w ramach współpracy w Teatrze Operowym wykonaliśmy nawet 150 przedstawień
Krakowiaków i górali, fascynowaliśmy się muzyką orkiestr
Georga Melachrino,
Annunzio Mantovaniego i
Andrè Kostelanetza. Sporo wody upłynęło, zanim dopracowaliśmy się własnego stylu.
K.P.: Kierownictwo muzyczne orkiestry objął pan w 1952 roku, po wyjeździe
Aleksandra Tarskiego do Opery Warszawskiej. Jak się pan czuł w roli pierwszego?
H.D.: Muszę powiedzieć, że nie zawsze najlepiej. Byłem jeszcze wciąż najmłodszy ze wszystkich (teraz jest odwrotnie) i miewałem trudne momenty. Nie zawsze udawało się przekonać kolegów, że należy grać tak, a nie inaczej. Ponadto miałem sporo kłopotów w szkole. Praca w Radiu była dosyć absorbująca. Często opuszczałem zajęcia. Wykładowcy, zwłaszcza mój profesor dyrygentury
Kazimierz Wiłkomirski, krzywo patrzyli na moje „rozrywkowe” skłonności. Jakoś się jednak wybroniłem. W 1953 roku przystąpiłem do egzaminu dyplomowego u profesorów
Bohdana Wodiczki i
Tomasza Kiesewettera. W tym czasie działałem też w Towarzystwie Przyjaciół Opery, założonym przez profesorów
Władysława Raczkowskiego i
Mieczysława Drobnera. Towarzystwo organizowało Operę Łódzką. Potrzebni byli śpiewacy, „oddałem” więc na rzecz Opery nasz radiowy chór i zadbałem o zapełnienie wolnych etatów doskonałymi instrumentalistami. W ten sposób stałem się odpowiedzialny za 42-osobowy zespół orkiestrowy. Zacząłem eksperymentować, pisać, pozyskałem do współpracy świetnych kompozytorów:
Tomasza Kiesewettera,
Henryka Jabłońskiego,
Edwarda Czernego,
Stefana Rachonia,
Włodzimierza Korcza,
Karla Roszczyka,
Tadeusza Paciorkiewicza i
Henryka Czyża, piszącego muzykę rozrywkową pod pseudonimem Kaszyc.
K.P.: Właśnie z
Henrykiem Czyżem wprowadził pan do Filharmonii formę popularno-rozrywkowych koncertów, w których brali m.in. udział artyści takiej miary, co
Teresa Żylis-Gara,
Zofia Rudnicka,
Krystyna Nyc-Wronko,
Bogna Sokorska,
Kazimierz Pustelak,
Andrzej Hiolski,
Paulos Raptis,
Alfred Orda,
Wiesław Ochman,
Romuald Spychalski,
Zdzisław Klimek. Piosenkę reprezentowali:
Halina Kunicka,
Dana Lerska,
Rena Rolska,
Irena Santor,
Violetta Villas,
Ewa Demarczyk,
Tadeusz Woźniakowski,
Adam Zwierz i wielu innych świetnych wykonawców. Doskonała obsada i atrakcyjny program zapewniły tej imprezie pełną frekwencję, a także dobrą prasę. Już same tytuły artykułów i recenzji brzmiały entuzjastycznie: „W Łódzkiej Filharmonii <
> - dyryguje ,,polski Melachrino>> - Henryk Debich”. Równie gorąco oklaskiwała was publiczność stolicy podczas „Warszawskich koncertów” w Pałacu Kultury i Filharmonii Narodowej. Pamiętam, śpiewali z wami: Yma Sumac, Jacqueline François i Tino Rossi. Czy ten ogrom różnorodnego repertuaru w interpretacji artystów najwyższej – jak pokazała historia – klasy, został w jakiś sposób zarejestrowany?...
H.D.: Pierwsze zapisy naszych utworów na taśmę były dziełem Bronisława Hajna, koncertmistrza Orkiestry Mandolinowej Polskiego Radia i Jana Woroszylskiego, popularnego łódzkiego tenora operetkowego. Świetni muzycy, z „dobrym uchem” i wyrobionym smakiem muzycznym to połowa albo trzy czwarte sukcesu. Reszta to doświadczenie nabywane przez lata pracy. Ja zresztą pomagałem im też jak umiałem. Będąc w RFN jako stypendysta Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz Radiokomitetu podpatrywałem w studiach Berlina Zachodniego, Bonn, Hamburga i Monachium nowoczesną technikę nagrań. Wiele cennych spostrzeżeń przywiozłem do Łodzi.
K.P.: Przygotowując się do rozmowy z panem przestudiowałam dosyć dokładnie dyskografię orkiestry, odnalazłam w niej wszystkie longplaye z festiwali. Nie znalazłam jednak pierwszej płyty nagranej przez Radiową Orkiestrę pod pana kierunkiem. Czyżby miał pan jakiś powód, żeby nie wykazywać jej w dokumentacji orkiestry?
H.D.: Rzeczywiście, jest taka płyta, do której nie mam ochoty się przyznać. W roku 1951 albo 1952, krótko po powstaniu orkiestry, wytwórnia płytowa „Muza” zaproponowała nam nagranie walców Straussa, Millöckera i Waldteufela. Nie było nut ani aranżacji, ani odpowiedniego studia. Było to jednak zajęcie bardzo intratne. „Muza” dawała wysokie stawki, a my wszyscy byliśmy jeszcze na dorobku. Po konsultacji z Radą Orkiestry postanowiliśmy wynająć salę Filharmonii i przyjąć kontrakt „Muzy”. Każdy, kto miał w domu jakiekolwiek nuty z utworami wymienionych kompozytorów, przywiózł je do Filharmonii i w ten sposób – grając a’ vista, instrumentując na gorąco – nagraliśmy w ciągu trzech dni i trzech nocy trzydzieści minut muzyki. Ponieważ nie była ona taka, jak bym chciał, a miałem wtedy szalone ambicje (nie znaczy to, że ich dzisiaj nie mam), nie zgodziłem się na firmowanie płyty moim nazwiskiem ani nazwą mojego pracodawcy – Rozgłośni Polskiego Radia w Łodzi. W efekcie płytę zatytułowano „Orkiestra Henryka Łódzkiego”. Czy o tę płytę pani chodziło?
K.P.: Właśnie o tę. A były jeszcze jakieś inne, z którymi wiązałyby się podobne anegdoty?
H.D.: Już nie. Natomiast mieliśmy sporo przygód w czasie naszych artystycznych wojaży po świecie oraz na festiwalach. Sensacje i sensacyjki towarzyszące festiwalowym koncertom stanowią niejako naturalne tło i „smak” tych imprez. Stosunkowo niedawno jeden z fotoreporterów przysłał mi fotografię, która przedstawiała mnie stojącego na estradzie w jakimś amfiteatrze z batutą w ręku, z rozwichrzonymi włosami, przed pustymi pulpitami. Jak sobie później uprzytomniłem, było to w Zielonej Górze. Mieliśmy właśnie przyjemność inaugurować otwarcie nowo wybudowanego amfiteatru. Dzień był piękny, słoneczny. Wieczór zapowiadał się równie pogodnie. W pierwszych sekundach koncertu usłyszeliśmy jakieś dziwne szmery i dźwięki, jakby klepka drewniana uderzała o klepkę. Myślałem, że to jakiś specjalny efekt akustyczny wymyślony przez reżysera. Aż tu nagle huk! Zamknąłem oczy i kiedy je otworzyłem, nie było muzyków, nie było nut na pulpitach, zostałem na estradzie sam. Okazało się, że wymiotła wszystkich trąba powietrzna. Jedynym przytomnym był ów fotoreporter, który po latach nadesłał owo „sensacyjne” zdjęcie.
K.P.: Skoro już jesteśmy przy prasie, to trzeba powiedzieć, że nie szczędziła panu i orkiestrze pochwał, nie szczędziła też gorzkich słów. Chwalono pana za nienaganne maniery, świetnie skrojony smoking, za wysokie kwalifikacje muzyczne i żelazną kondycję; ganiono czasem za „wsypy” muzyczne, niestylową grę itp.
H.D.: To się tak łatwo pisze. Proszę sobie wyobrazić, że nasze zajęcia na festiwalach rozpoczynały się zwykle o dziesiątej (i wcześniej) przed południem, a kończyły z rannym śpiewem ptaków. Przez dziesięć lat – od 1967 do 1977 roku – graliśmy w Sopocie sami. Przez pierwsze cztery festiwale wspomagał nas big-band Ireneusza Wikarka, ale nie na tej zasadzie jak obecnie, że każda orkiestra gra swoją część materiału muzycznego; występowaliśmy jednocześnie jako połączone orkiestry.
K.P.: Który z festiwali był najbardziej męczący?
H.D.: Każdy, lecz Międzynarodowe Festiwale Piosenki w Sopocie szczególnie. Pamiętam, że w roku 1969 do wykonania mieliśmy rekordową ilość partytur (ponad 200), i to jeszcze nadesłanych w większości w ostatniej chwili. Ostatniego dnia wielu muzyków było doprowadzonych do stanu krańcowego wyczerpania.
K.P.: Więc to nic miłego grać na festiwalach?
H.D.: Przeciwnie, to orkiestrę nobilituje. Ma ona okazję sprawdzić się w trudnych sytuacjach przed publicznością i wykonawcą, potrzebującym nierzadko po prostu jej pomocy.
K.P.: Myślę, że ten rodzaj satysfakcji – oprócz oczywiście wielu państwowych i resortowych odznaczeń, jakie otrzymał pan za swoje zasługi w rozwoju kultury muzycznej – liczy się bardzo w życiu artysty. Ma pan zresztą kontakty przyjacielsko-zawodowe nie tylko z piosenkarzami, śpiewakami, ale i kolegami „po batucie”, zarówno w kraju, jak i poza jego granicami. Częstymi gośćmi w naszym studio są dyrygenci: docent Zygmunt Gzella, Marek Sart, Ryszard Damrosz, Edward Czerny, niegdyś często bywali: Witold Krzemiński, Henryk Czyż, Stefan Rachoń. Z Czechosłowacji przyjeżdżają: Miloš Machek, Jerzy Hudeč, Jan Fryda, a także współpracują z panem: Vilmoc Koermendi z Wegier, Werner Krumbein i Marin Hoffmann z NRD, Jurij Silantiew ze Związku Radzieckiego i wybitny dyrygent kubański Rafael Somavilla. Ktoś może powie, że w dzisiejszych czasach lepiej byłoby się wyspecjalizować w określonym rodzaju, ba – gatunku muzyki, jak to zrobiły inne polskie orkiestry?
H.D.: Orkiestra radiowo-telewizyjna spełnia rolę służebną. Musimy nagrywać na zamówienie tych obydwu firm różną muzykę, dlatego jestem za utrzymaniem wielostronności repertuarowej i uniwersalności zespołu. Oczywiście potrzebni są do współpracy różni specjaliści. Nidy nie stałem za pulpitem dyrygenta sam. Pozwalałem eksperymentować z moim zespołem jego młodym pracownikom – Jackowi Malinowskiemu, Andrzejowi Żylisowi, Juliuszowi Wacławskiemu, Karolowi Draganowi, a także reprezentującym krańcowo różne od moich zainteresowania muzyczne, takim jak: Janusz Koman, Aleksander Maliszewski i inni.
K.P.: Czy zostaje panu czas na marzenia?
H.D.: Bezustannie marzę o nowocześniejszym wyposażeniu naszego studia, o znakomitych audycjach radiowych i telewizyjnych z udziałem naszej orkiestry, o bogatszym zestawie instrumentów, o nowych utalentowanych młodych muzykach, kompozytorach i aranżerach, wystrzałowych strojach estradowych dla orkiestry i udanych koncertach w roku jubileuszu.
K.P.: Chyba bardzo pana zmęczyłam…
H.D.: No cóż, ponownie przeżyłem kawał życia.
Rozmawiała Krystyna Pietranek
Wywiad zamieszczony w Barwnym świecie mikrofonu – wspomnienia radiowców
pod redakcją Tadeusza Szewery
Wydawnictwo Łódzkie 1983
ISBN 83-218-0239-7