ID-002301.doc
2001-10-26
Zaiskrzy kankan
To taniec, który ma ograniczoną liczbę figur - mówi Janina Niesobska, choreograf i reżyser
M.L.: W Teatrze Muzycznym jutro premiera musicalu "Kankan", którego akcja toczy się w Paryżu, na przełomie XIX i XX wieku. Francuski taniec, autorem jest Amerykanin. Jak to się ze sobą godzi?
J.N.: Gdybyśmy chcieli realizować to przedstawienie po amerykańsku, byłoby czymś zupełnie innym od naszych wyobrażeń o Paryżu. Postanowiliśmy zrobić je po francusku, a więc lekko, łatwo, przyjemnie, ale rzetelnie. Staraliśmy się oddać realia okresu.
M.L.: O kankanie mówi się stale, ale pojawia się na końcu.
J.N.: I dlatego powinien być rewelacyjny. Mam nadzieję, że udało mi się to. Sądzę, że zaiskrzy.
M.L.: Co jest takiego w kankanie, że od momentu gdy powstał, nieustannie fascynuje? Rytm, nogi, temperament?
J.N.: W okresie, gdy powstawał, kobiety, które go tańczyły w paryskich kabarecikach, dochodziły do takiego zapamiętania w tańcu, że podnosiły wysoko nogi, a … pod spodem nie miały bielizny. To był szok. Warto dodać, że dziewczyny tańczące kankana doprowadzały się do omdleń. Muzyka je "niosła" i przestawały panować nad stanem fizycznym.
M.L.: Za każdym razem w teatrze oczekujemy podczas kankana niemal fajerwerków, a przecież taniec ten ma ograniczoną liczbę figur. Pani ostatnie dwa kankany (zrealizowane na scenie Teatru Muzycznego) stały się sławne…
J.N.: Kankan rzeczywiście ma ograniczoną liczbę figur i nie można weń "wpleść" czegokolwiek z innej estetyki. To zaburzyłoby styl.
M.L.: A co jest najważniejsze? Wysokość podniesienia nóg, synchronizacja, szaleństwo?
J.N.: Myślę, że szaleństwo, prawda i stan emocjonalny, w jakim to się robi i radość z tańczenia. Sprawić, by tancerki i tancerze wykonali kankana jak nikt inny. By zrobiło to na widzach olśniewające wrażenie.
M.L.: Kankana wymyślili i tańczyli amatorzy. Na czym polega trudność?
J.N.: Podejrzewam, że nikt nie jest w stanie tego tak wykonać, jak panienki, które malował Toulouse-Lautrec. One zachwyciły go siłą i radością tańca, naturalnie pomijając "pozaartystyczne" dodatki.
M.L.: "Kankan" Cole Portera jest pani ostatnią premierą w tym sezonie?
J.N.: Tak, choć za chwilę rozpoczynam realizację ruchu scenicznego w przygotowywanej premierze Romea i Julii w reżyserii
Waldemara Zawodzińskiego, w Teatrze im. S. Jaracza.
M.L.: A później?
J.N.: Wakacje na wsi. Ale już w połowie sierpnia zacznę myśleć o pracy. Bo wie pan, praca jest dla mnie wielką przyjemnością.
Z
Janiną Niesobską rozmawiał
Michał Lenarciński
Dziennik Łódzki - Wiadomości Dnia
ID-002302.doc
2002-10-11
Scena. Teatr Jaracza przygotowuje widowisko muzyczne "Tango, tango"
Taniec smutnej myśli
Niektóre uczucia może wyrazić tylko krzyczący góral, a znów inne gruba baba, oddająca w tańcu temperaturę tego, co ją boli - mówi Janina Niesobska.
L.K.: Jak powstał scenariusz tego muzycznego widowiska?
J.N.: Tango jest formą muzyczną i choreograficzną. I na niej oparliśmy nasz spektakl. Z olbrzymiej literatury muzycznej wyselekcjonowaliśmy 23 utwory i zbudowaliśmy z nich jedną całość. Poszczególne piosenki łączy dramatyczna więź. Aktorzy nie wchodzą na scenę po to, żeby zaśpiewać, ukłonić się i zejść: kolejne numery korespondują ze sobą postacią, myślą itd. W końcu ktoś rzekł niegdyś, że tango to smutna myśl, którą się tańczy.
L.K.: Po tę myśl sięgają także filmowcy:
Carlom Saura,
Sally Potter…
J.N.: Mając przy tym ten komfort, że nie śpiewają. A tu trzeba zatańczyć, zaśpiewać i zagrać, wyinterpretować słowa.
Każde nasze tango to "Hamlet" w trzy minuty - podsumowuje Teresa Stokowska-Gajda, kierownik muzyczny spektaklu. - To monodram, jednoaktówka.
Ale u podstaw zawsze jest on i ona, i ich wzajemny stosunek. Uległość i atak, żal i radość, pogarda, skarga, błaganie - to wszystko odcienie tego samego tematu miłości. A miłość zmienia się wraz z cywilizacją. Kiedyś zakochani przez lata spacerowali po Łazienkach, zanim zdobyli się na odwagę przytulenia się do siebie. Dziś jedno słowo "kochać" usprawiedliwia brak jakichkolwiek ograniczeń. Konwenanse się skończyły. Dlatego nasze widowisko przygotowujemy z myślą o współczesnych dynamicznych 24-latkach. Samo tango jest agresywne, chropawe, mroczne, rozgrzewające i mrożące, zawiera olbrzymią amplitudę namiętności. To muzyka argentyńskich knajp, która wręcz nie może być wykonywana przez wygładzone głosy. Na świecie jest kilkoro wspaniałych śpiewaków - ale niektóre uczucia może wyrazić tylko góral krzyczący tzw. białym głosem, a znów inne - gruba baba, oddająca w tańcu temperaturę tego, co ją boli.
W tym aktorów wspomagają muzycy - dodaje Stokowska-Gajda. - Obowiązkowy akordeon, skrzypce, klarnet i saksofon oraz sekcja rytmiczna: pianino i kontrabas. Mamy m.in. tanga
Mariana Hemara,
Jerzego Petersburskiego,
Kurta Weila,
Jacquesa Brella i
Włodzimierza Korcza, także jedno mojego autorstwa. A wszystko spaja klamrą melodia
Zdzisława Szostaka.
L.K.: A czy ten projekt nie jest przypadkiem rękawicą rzuconą łódzkim teatrom muzycznym?
J.N.: Nie. Po prostu żaden z nich nie wystąpił z taką propozycją, jaką dał nam dyrektor
Waldemar Zawodziński. Poza tym znalazłam tu zespół jedenastu młodych osób. Dobrych. Znam się na tym.
Z
Janiną Niesobską rozmawiał
Leszek Karczewski
"Gazeta Wyborcza"
ID-002303.doc
2003-MM-DD
Noblesse oblige
B.J. Jest pani osobą niezwykle aktywną i twórczą – współpracuje z czołowymi polskimi teatrami dramatycznymi i muzycznymi, realizuje choreografię w filmie i telewizji, wykłada w PWSFTViT…
J.N.: Praca wypełnia mi życie. Późno urodziłam dziecko, bo wcześniej nie miałam czasu, choć pragnęłam tego. Potem było ciągłe rozdarcie między domem, dzieckiem i pracą. Teraz mam ogromne wyrzuty sumienia, że nie poświęciłam mu tyle czasu, ile trzeba było, ale wychowywałam Krzysia samotnie. Często wyjeżdżałam, było to absorbujące, lecz gdy już przygotowałam spektakl, czułam się szczęśliwa. Pracowałam z fantastycznymi ludźmi – byłam asystentką
Ericha Woltera podczas realizacji jego baletu Orfeusz w Operze w Dusseldorfie. Kiedy wyjechał, prowadziłam spektakl przez dalsze lata, podobnie było z
Borisem Ejfmanem. Nie mogę wymienić wszystkich wielkich twórców, z którymi szczęśliwie los mnie zetknął, ale tym, który mnie ukształtował, był
Feliks Parnell. Kiedy ukończyłam szkołę, miałam opanowaną technikę tańca, lecz o pracy – tak jak mój mistrz ją sobie wyobrażał – miałam raczej wątłe pojęcie.
Parnell nauczył mnie, że każde wyjście na scenę powinno mieć sens i tego się trzymam do dziś. Zawsze intensywnie przygotowywałam się do pracy i miałam ogromną tremę. Nieprawdą jest, że z wiekiem przychodzi rutyna – towarzyszy mi stale ten sam lęk – czy uda się zrealizować zamysł. Gdy się udaje, to radość jest tak ogromna, że wszystkie inne kłopoty idą w zapomnienie.
K.J.: Mama jest strasznie zapracowana, ustala plany artystyczne z rocznym wyprzedzeniem. Tak było zawsze, ale lubi to co robi i jest z tym szczęśliwa. We wczesnym dzieciństwie dużo czasu spędzałem w garderobie Teatru Wielkiego, ponieważ mama tam pracowała. P…później wychowywała mnie babcia, często też byłem sam. Przyzwyczaiłem się do tej sytuacji i zaakceptowałem ją. Innej po prostu nie znałem i dzięki temu, że nie miałem nad sobą „bata”, szybciej dorosłem. Mama była dla mnie wzorem, ale sam musiałem podejmować decyzje co jest dobre, a co złe, w którą stronę podążać. Dokonałem całkiem niezłych wyborów i to, jakim jestem człowiekiem, zawdzięczam mamie.
B.J.: Czy pani związek z teatrem miał wpływ na wybór zawodu aktora przez syna Krzysztofa, czy „po mieczu” jest to rodzinna tradycja?
J.N. - Zaczęło się od dziadka
Tadeusza Janczara i być może syn,
Krzysztof, ma aktorstwo w genach także po ojcu
Krzysztofie (znanym z serialu Wojna domowa – przyp. red.). Przyprowadziłam Krzysia gdy miał 8 czy 9 lat, na próbę do Teatru Wielkiego, do Sali baletowej, ponieważ miał bardzo dobre warunki fizyczne. Syn obejrzał lekcję i kiedy spytałam, czy tego rodzaju praca by go interesowała, odpowiedział, że tak, gdyby nie była taka ciężka. Ten chłopiec zobaczył to, czego nie powinno być widać na scenie – wielki wysiłek tancerzy. Dopiero później, będąc w szkole średniej, coraz częściej mówił mi o aktorstwie. Martwiłam się tym, ponieważ jest to zawód, w którym nie tylko talent, uroda i praca procentuje, ale szczęście, szczęście i jeszcze raz szczęście.
K.J. – Balet mnie nie interesował – miałem z nim ciągły kontakt i dlatego nie wydawał mi się czymś niezwykłym. Natomiast fascynowało mnie aktorstwo, dzięki któremu mogłem lepiej poznać siebie i innych ludzi. No i szkoła filmowa jest w Łodzi. Od początku czułem ciężar nazwiska, które zobowiązuje. To jest wspaniała spuścizna, ale cały czas walczę o potwierdzenie swojej wartości. Byłem ostatnim rocznikiem, z którym mama miała zajęcia w PWSFTViT – nie była to dla mnie wygodna sytuacja. Ale mama jest profesjonalistką i traktowała mnie normalnie, tyle że znała moje możliwości i więcej wymagała.
B.J.: W Tangu, tangu, którego pani jest reżyserem i choreografem, również pracujecie razem – czy wspólne problemy zawodowe mają wpływ na relacje osobiste? Pani mąż też jest przecież aktorem.
J.N.: Praca nie ma wpływu na nasze życie. Mój mąż (
Tadeusz Paradowicz – przyp. red.) przestał być aktorem, kiedy 7 lat temu zrozumiał, że czekanie w teatrze na rolę to czas bezpowrotnie stracony. Aktorzy są pazerni na pracę – chcą dużo grać, żeby się rozwijać, sprawdzić swe możliwości. Syn dzisiaj nie wyobraża sobie, by mógł wykonywać inny zawód. A skoro kocha to, co robi, a tak jest, to i ja jestem szczęśliwa. Krzysztof został zaangażowany do zespołu Teatru im. S. Jaracza i wszedł w skład obsady spektaklu wraz z grupą bardzo sprawnych, młodych ludzi. Ich kwalifikacje potwierdziły się w trakcie pracy nad Tangiem.. – świetnie tańczą, śpiewają, są bardzo dobrze przygotowani zawodowo. Nie myliłam się co do wyboru formy – kiedy patrzę na nich, jak wykonują 24 utwory, które tworzą przedstawienie, czuję ogromną radość, że robią to z wielką pasja, bo do tanga trzeba pasji, żywiołu.
K.J.: Spraw związanych z teatrem nie roztrząsamy w domu. Źle by wpływało przenoszenie do domu napięcia towarzyszącego pracy na scenie. Byłem cztery sezony w Teatrze powszechnym i zawsze będę go darzyć wielkim sentymentem – to mój pierwszy zawodowy Teatr. Jednak przejście do Teatru im. S. Jaracza dawało szansę poznania innego repertuaru, pracę z innymi ludźmi – przecież ciągle jeszcze się uczę. Bałem się zmierzyć z nowym zespołem, ale jednocześnie chciałem udowodnić, że znalazłem się tam nieprzypadkowo. W
Tangu występuje 11 młodych aktorów, niektórzy, jak ja, są mamy studentami. Ten spektakl to trzy miesiące ciężkiej pracy.
B.J.: Jak się żyje w takiej teatralnej rodzinie – czy spotykacie się razem przy stole i spędzacie wspólnie święta?
J.N.: Jestem Ślązaczką i u nas obchodzimy wszystkie święta skromnie. Kiedyś u mojej mamy spotykaliśmy się przy dużym stole, ponieważ rodzina jest ogromna. Gdybym mieszkała na Śląsku, wigilijny wieczór byłby bardziej uroczysty. Tutaj spotykamy się we trójkę – mąż, Krzysztof i ja, rozmawiamy, składamy sobie życzenia, a po kolacji wracamy do swoich zajęć. Lubię w ten wieczór patrzeć z okna na miasto, a widok mam wspaniały, bo mieszkam na 19. piętrze i kiedy widzę w innych oknach światło, wiem że tam także ktoś obchodzi tę samą uroczystość. To jest jedyny, szczególny, magiczny moment w roku, kiedy wszyscy jesteśmy razem. Wigilia – dziwna i tajemnicza chwila, która jednoczy cały chrześcijański świat.
B.J.: Jakie życzenia przekażecie sobie, swoim najbliższym i ludziom sztuki w Nowym Roku 2003?
J.N.: Chciałabym życzyć wszystkim nam, którzy zajmujemy się teatrem, baletem, muzyką, żebyśmy mieli więcej szczęścia, aby władze nas doceniały. Bo sztuka samoistnie, bez wsparcia finansowego nie powstanie – wymaga odpowiedniej oprawy, talentu i pracy, a ludzie muszą być godnie wynagradzani. Chciałabym jeszcze, aby publiczność była bardziej spontaniczna, żeby bardziej ekspresyjnie demonstrowała swoje wrażenia – aplauz oklaskami, a rozczarowanie - gwizdem. Martwi mnie czasem, że kończy się przedstawienie lub koncert, a widzowie mają ręce spokojne jak przed telewizorem.
K.J.: Życzę sobie i swoim rodzicom zdrowia. Doceniam wszystko co mam – małe, ale własne mieszkanko, pracę, która sprawia mi przyjemność. Moim największym marzeniem było, żeby dziadek zobaczył mnie na scenie, niestety nie doczekał tego. Jestem dumny z mojego nazwiska i myślę, że dziadek byłby ze mnie zadowolony.
Z
Janiną Niesobską i
Krzysztofem Arturem Janczarem rozmawiała
Bożena Jędrzejczak
"Kalejdoskop"
Opracowała Helena Ochocka