Mój związek z Telewizją Łódzką można podzielić na trzy etapy: romans, wielka miłość, małżeństwo.
Wszystko zaczęło się od ogromnej fascynacji, zachwytu, wielu prób i poszukiwań. Szukałam swojego miejsca. Pełniłam różne funkcje. Pracowałam w redakcji publicystki i informacji, prowadziłam archiwum filmowe, byłam inspektorem programu i referentem programowym. Takie były początki. Satysfakcja jednak niepełna.
W 1972 r. częściowo spełniły się moje skryte marzenia. Zaproponowano mi pracę w redakcji muzyki rozrywkowej (pracę w Telewizji podjęłam tuż po skończeniu studiów, tj. w 1966 r.). I właśnie wtedy zorientowałam się, że to już nie jest flirt, ani romans. To jest po prostu miłość.
Szybko zniknęło zwątpienie, chęć odejścia, rezygnacji i znalezienia czegoś bardziej interesującego i fascynującego.
Powoli zaczęłam zdobywać doświadczenie. Podpatrywałam starszych kolegów i szefów, szybko i chętnie się uczyłam. Dodawałam do tego swoją energię i zapał.
Te początki były fantastyczne.
Uczyłam się gorliwie i niemal namiętnie. Z wielkim szacunkiem, atencją i sentymentem wspominam życzliwość, przyjaźń i wiarę we mnie moich byłych szefów – redaktorów
Edwarda Szustra i nieżyjących już niestety
Michała Walczaka oraz
Aleksandra Nieśmiałka.
My pracownicy i nasi przełożeni byliśmy z sobą wszyscy bardzo zżyci. Łączyła nas jedna wspólna idea: dobry, inteligentny i interesujący program i … Telewizja Łódzka. Zawsze mogłam liczyć na ich pomoc i radę, skorzystać z ich bogatych doświadczeń.
Po odejściu dyrektora Edwarda Szustra na emeryturę, przed śmiercią red. Michała Walczaka i Aleksandra Nieśmiałka, utrzymywaliśmy stałe i przyjazne kontakty. Pamiętaliśmy o świętach, imieninach, o rodzinnych uroczystościach.
Pierwszym większym programem, którego byłam redaktorem, był program poświęcony poezji przedwcześnie zmarłej poetki krakowskiej –
Haliny Poświatowskiej. W postać poetki wcieliła się świetna
Zofia Kucówna. Reżyserował mistrz
Adam Hanuszkiewicz.
Poznałam wtedy wielu znakomitych i wspaniałych ludzi – matkę, siostrę i przyjaciółkę poetki oraz niezapomnianego, cudownego prof.
Juliana Aleksandrowicza, z którymi przez długi czas utrzymywałam sympatyczny kontakt. Zdjęcia realizowaliśmy w przepięknych krakowskich plenerach. Było cudownie.
Rzucono mnie na głęboką wodę. Musiałam podejmować ważne i samodzielne decyzje. Udało się. Program, a właściwie film, został bardzo przychylnie przyjęty przez widzów i wysoko oceniony na kolaudacji oraz przez recenzentów. Byłam dumna, bo na ten sukces miała również wpływ moja praca.
Miałam szczęście pracować z wieloma reżyserami, od których uczyłam się telewizji i pokory. Moimi nauczycielami byli:
Stefan Szlachtycz,
Kazimierz Oracz,
Janusz Rzeszewski ,
Włodzimierz Gawroński,
Stefan Mroczkowski,
Tadeusz Worontkiewicz – czołówka reżyserów telewizyjnych. Każdy z nich to osobny rozdział księgi pt. „Telewizja”. Każdy miał swoją specjalność, swojego „konika”, swoją niepowtarzalną osobowość. Programy rzez nich realizowane na zawsze zostaną w mojej pamięci. Były bowiem częścią mojego życia. Teraz po latach potrafię przywołać całe ich sekwencje i przypominam sobie najróżniejsze „przygody” związane z ich realizacją. A było ich nie mało. Nie wszystko udawało się w zaplanowany i prosty sposób zrealizować. Często przychodziło popełniać błędy, na których przysłowiowo uczyło się. Mimo tych, czasami, niepowodzeń, z wielkim sentymentem i przyjemnością wracam do wspomnień.
Do tych mniej miłych należy pewne zdarzenie. Nim o tym opowiem, chciałabym przytoczyć szerszą definicję redaktora programu (opis taki przekazałam p.
Tomaszowi Swynarskiemu w udzielonym wywiadzie. Tomasz Swinarski jest absolwentem PWSFTViT w Łodzi. Pracę magisterską pisał o Telewizji Łódzkiej). „Redaktor była to osoba energiczna, podchodząca do tematu z pasją. Oprócz twórcy i autora, redaktor to producent, impresario i menager w jednej osobie. Bez jego udziału nie mógł powstać żaden kosztorys. Reżyser, autor scenariusza, redaktor i kierownik produkcji pochylali się wspólnie nad scenariuszem stworzonym przez jednego z nich albo przez innego autora i zastanawiali się, jak będzie wyglądała realizacja. Gdy reżyser wymyślał, że zaangażuje ileś bryczek z końmi i dokładał do tego iluminacje i specjalne ognie, redaktor musiał umieć oszacować koszty. Ostateczny kształt kosztorysu tworzył kierownik produkcji, ale redaktor był w tej mierze swego rodzaju motorem napędowym. Praca redaktora nie kończyła się w momencie nagrania programu, długie godziny zajmował montaż, który był zadaniem dla reżysera, ale redaktor musiał być przy tym obecny. Redaktor był również odpowiedzialny za treści zawarte w programie – należy pamiętać, że były to czasy ingerencji cenzury.”
Miałam kilka wpadek, gdzie zarzucono mi, że program nie mieści się w ramach ideowych założeń. Chodziło o program
Melodie filmu amerykańskiego, Jimmy Black i Mr. White. Motywem przewodnim w programie były blackouty wykonywane przez dwóch aktorów
Ludwika Benoit i
Ryszarda Stogowskiego. Obaj byli przewijającymi się przez widowisko bardami. Jeden z nich miał naszytą na rękawie gwiazdę szeryfa. Dopatrzono się w niej gwiazdy Dawida. Próbując wytłumaczyć, że nie jest to narodowy symbol Izraela, pokazywałam w różnych źródłach, encyklopediach i innych wydawnictwach, że każdy stan USA ma inna gwiazdę i żadna nie przypomina gwiazdy Dawida. Decydent był jednak, delikatnie mówiąc, krótkowzroczny i do tego stopnia przekonany o tym, że ma rację, że zatelefonował do Warszawy i dyrektorowi odpowiedzialnemu za emisję zasugerował prezentację tego programu w „dwójce” o północy, kiedy prawie nikt go nie oglądał. A szkoda, bo był to inscenizowany program rozrywkowy z udziałem aktorów scen dramatycznych oraz znanych solistów i zespołów estradowych zrealizowany dużym nakładem naszej pracy, sił i środków. Najśmieszniejsze w tym zdarzeniu jest to, że wszechobecna cenzura nie dopatrzyła się żadnych uchybień. „Błąd zauważył” człowiek odpowiadający za politykę programową Ośrodka.
Również w innym przypadku – przy realizacji programu
Fort niepokornych serc obciążono mnie odpowiedzialnością za to, że jeden z aktorów grający żołnierza, miał na głowie czapkę z orzełkiem w koronie. Zauważył to jeden z wojskowych komisarzy podczas kolaudacji programu. Pracowaliśmy bowiem nad tym programem w stanie wojennym.
Mam też na swoim koncie ingerencję cenzury zewnętrznej. Był początek lat 70. Do przygotowywanego programu zamówiłam u
Ryszarda Czubaczyńskiego tekst piosenki o przyjaźni Jasia i Małgosi. Ówczesny szef redakcji rozrywki w Warszawie, decydujący o tym, co ukazuje się na antenie ogólnopolskiej, skojarzył tekst piosenki z przyjaźnią Polski ze Związkiem Radzieckim i postanowił piosenkę „zdjąć”.
Były też wpadki innego rodzaju, za które w jakimś stopniu odpowiadałam. Taką najbardziej spektakularną było „puszczenie” na antenę taśm roboczych programu
Dobry wieczór – tu Łódź. Widzowie mieli okazję zobaczyć wszystko to, co towarzyszy powstawania programu, czyli po kilkakroć powtarzane fragmenty widowiska, przypadkowe szwenki, mogli usłyszeć uwagi reżysera oraz komunikację pomiędzy twórcami. A był to okres różnych wydarzeń politycznych w kraju i nie było wiadomo, co oprócz roboczych zdjęć z programu, znajduje się na taśmie. Dziś kiedy, o tym myślę, śmieję się. Wtedy nie było mi do śmiechu. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że po emisji tych roboczych „kawałków” w jednej z gazet ogólnopolskich ukazała się recenzja (pióra uznanego krytyka) chwaląca program i autorytatywnie stwierdzająca, że nareszcie widzowie mogli poznać kuchnię telewizyjną – jej twórców i realizatorów. Oby więcej takich programów!
Kilka lat później sytuacja powtórzyła się, kiedy to wyemitowano trzeci odcinek zamiast drugiego, spektaklu teatru TV dla młodzieży
Małgosia contra Małgosia. Oczywiście winą i karą został obciążony redaktor, czyli ja. W przypadku pomyłki z
Dobry wieczór ówczesny redaktor naczelny udzieloną mi naganę cofnął, kiedy zobaczył na antenie kolejną moją „produkcję”, jego zdaniem bardzo interesującą. Gorzej było w drugim przypadku, gdzie ewidentnie nie było mojej winy. Następca red.
Michała Walczaka był twardym urzędnikiem, który na moją prośbę o zniesienie kary oświadczył, iż nagana z czasem sama wygasa Jak widać nie zawsze było miło i różowo.
Wielką przyjemnością było zapraszanie do udziału w programie najwspanialszych osobowości estrady polskiej i zagranicznej, bo w programach realizowanych dla anteny ogólnopolskiej udział brały takie gwiazdy jak:
Irena Santor,
Halina Kunicka,
Maria Koterbska,
Violetta Villas,
Zdzisława Sośnicka,
Jerzy Połomski,
Andrzej Dąbrowski,
Zbigniew Wodecki,
Helena Vondračkova,
Victoria Vince,
Klari Katona,
Marcela Kralova i inni.
Na planie naszych programów zawarłam wiele przyjaźni, które przetrwały do dziś. Moim wielkim przyjacielem jest
Jurek Połomski. Bardzo ciepłe uczucia łączyły mnie z
Heniem Ciosem,
Markiem Grabowskim – świetnymi scenografami z Krakowa.
Bardzo się wszyscy lubiliśmy i szanowaliśmy. Łączyła nas wspólna praca, wspólne problemy, kłopoty i radości z nią związane. Praca w telewizji to praca zespołowa. Wiedzieliśmy czego możemy od siebie oczekiwać, znaliśmy się jak „łyse konie” i zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Wszystkim nam zależało, żeby realizowane przez nas dzieło wypadło jak najlepiej.
Teraz kiedy zasłużenie odpoczywam, po niemal 38 latach pracy w telewizji, wspominam pracę na planie, kolegów, przyjaciół, nasze spotkania po rejestracji programów, kiedy chcieliśmy odreagować w jakimś sympatycznym lokalu i po prostu pogadać, pobyć z sobą.
To były wspaniałe lata, lata naszej młodości i zapału, chęci tworzenia. Pracowało się ciężko, bo nie dysponowaliśmy tak wspaniałym i znakomitym sprzętem, jaki jest dzisiaj w posiadaniu telewizji. Często zdarzało się, że jedyną kamerę ręczną dosłownie sobie wyrywaliśmy. Bywało tak, że w trakcie zdjęć miało w mieście miejsce jakieś ważne wydarzenie. Kamerę należało wtedy tam odesłać. My zaś czekaliśmy denerwując się, że wykonawca za parę godzin musi np. znaleźć się w Warszawie.
Kierownik produkcji pertraktował więc z redaktorem z redakcji informacji, który zabrał kamerę i z wykonawcą, robił wszystko, żeby wykonać zadanie zaplanowane na dany dzień.
Kierownicy produkcji w telewizji to ludzie, którym przypadło realizować często najbardziej zwariowane pomysły nas, autorów, redaktorów i reżyserów.
Większość swoich programów realizowałam przy współpracy moich wspaniałych kolegów – kierowników produkcji – nieżyjącego
Wojtka Kokocińskiego i
Wisi Rokickiej. Z Wisią nadal się przyjaźnimy, często spotykamy i wiemy, że w trudnych chwilach zawsze możemy na siebie liczyć.
Te 37 lat z okładem to szmat czasu, to pewnie połowa życia człowieka. Gdybym dziś miała wybierać, sądzę, że wybrałabym pracę w telewizji. Ale w tej telewizji sprzed ponad 40 lat.
W 1992 r. powierzono mi kierowanie redakcją dokumentacji archiwalnej i nie chwaląc się, stworzyłam bardzo dobre archiwum programowe. Wówczas uważano je za najlepsze w Polsce. Byłoby żal, gdyby ktoś, kto teraz tam pracuje, zniszczył moją i moich koleżanek pracę. A była to ciężka harówka. Pracujące ze mną koleżanki dawały z siebie wszystko, niejednokrotnie kosztem wolnego czasu i życia prywatnego.
To archiwum to był trzeci etap mojego telewizyjnego życia – małżeństwo. Dziś zastanawiam się czy z miłości, czy z rozsądku.
Pozostały wspomnienia i nagrane na kasetach i płytach programy. I może marzenia. Marzenia, które niestety nigdy już się nie spełnią. A marzy się mieć do dyspozycji takie możliwości techniczne – wspaniały sprzęt, świetnie wyposażone studio, chętnych, jak kiedyś, do współpracy ludzi, żeby zrealizować raz jeszcze jakiś „fajny” program artystyczny.