Adam Ochocki
Dziennikarz, literat, scenarzysta
Felietony
ID-002307.doc
 
1987-05-23
Chrupiące i rozmaitości
 
Rozrzewnił mnie felieton Daniela Passenta o pieczywie i urzędnikach, z wyliczanką frykasów, jakimi zajadaliśmy się przed wojną. Zapachniały mi owe niezapomniane, chrupiące kajzerki, obwarzanki, rogaliki obsypane makiem i bez, solanki pokryte grubymi ziarnkami soli, precle, bułeczki maślane i te z wpieczonymi na wierzchu plasterkami cebuli, bułeczki w kształcie piłki futbolowej czy samochodzika zachęcające dzieci do jedzenia. Rumiane, jakby pokryte szkliwem bochenki chleba, posypane od spodu bielutka mąką. I owe gotowane na parze bajgle sprzedawane na ulicy z koszyków…
Ach, kupujcie bajgiełe
u biednej Fajgele,
gorące bajgiełe,
choć kilka sztuk…
- śpiewano na melodię popularnych „Bubliczków”.
Rodzinę moją zaopatrywała w pieczywo pani Landsbergowa, właścicielka sklepu naprzeciwko naszego domu przy ul. Zielonej 57 Byłem najmłodszy i funkcja transportu tych darów bożych spoczywała na moich barkach. Zresztą lwia część bułeczek stawała się moim łupem. Do szkoły zabierałem po sześć, siedem sztuk w wielgachnych torbach papierowych, zwanych wówczas tytkami. Pałaszowałem je częściowo po drodze, na pauzach i na lekcjach.
Bułeczki okładano mi w domu serem, plasterkami jajka, rzodkiewkami. Smaczniejsze przynosił mój kolega klasowy Aszpis w gimnazjum im. ks. Skorupki – ze smakowitymi wędlinami, a nierzadko z łososiem. Moja dusza młodzieńcza buntowała się: dlaczego jedni mają wcinać takie delikatesy, a inni, konkretnie ja, , są ich pozbawieni? I któregoś dnia rąbnąłem koledze z teczki dwie wyjątkowo apetyczne bułki, podkładając na ich miejsce moje z żółtym serem. Manewr ten powtórzyłem kilka razy, wreszcie Aszpis wpadł na pomysł i zaraz po wejściu do klasy przekładał bułki do kieszeni spodni. Poprosiłem siedzącego za nim kolegę, żeby zamienił się ze mną miejscami i na lekcji najbezczelniej w świecie sięgnąłem ręką do aszpisowej kieszeni. Chytrus chyba przewidział mój zamiar, bo ulokował swe obie dłonie na przyniesionych skarbach.
- Panie profesorze! – zawołałem. – Aszpis robi jakieś podejrzane ruchy ręką w spodniach!
- Aszpis, ręce na ławkę!- zagrzmiał profesor Grejber, no i smakołyki zmieniły właściciela.
Posyłano mnie także po wędliny. Po nieparzystej stronie Zielonej, przy Zakątnej, miała zakład masarski pani Triczel. Przynosiłem stamtąd po kilkanaście dekagramów wędliny rozmaitych gatunków, których dziś nie uświadczysz. Tak się wtedy kupowało – po trochu na bieżące potrzeby. Najczęściej dostawałem zamówienie na „rozmaitości”. Jakaż to była frajda dla podniebienia i kieszeni! W takich rozmaitościach znajdowały się różne rodzaje wędlin – cytrynowa, wątrobiana, salceson, krajana, Karkowska. Wypadało to taniej, niżby się kupowało oddzielnie.
Bijący z wyrobów masarskich aromat stał się przyczyną mojej wpadki, gdy chodziłem jeszcze do freblówki. Babka delegowała mnie po ćwierć kilograma parówek. Ich zapach wyzwolił we mnie dzikie żądze – idąc do domu odgryzłem pół parówki. Ślady zębów na kiełbasce zaintrygowały protoplastkę naszego rodu.
- A co to takiego?!
Za dużo było na wagę – wyjaśniłem – i pani sklepowa odgryzła pół parówki.
Po inne sprawunki wędrowałem do sklepu pana Ornera, tez na Zielonej, naprzeciwko Zielonego Rynku, przemianowanego później na Rynek Bernera. Tutaj kupowałem artykuły kolonialne – owoce cytrusowe, pieprz, wanilię, szafran, cynamon i inne przyprawy, a także czekoladki (w niedzielę do sklepu wchodziło się o tyłu, z bramy, przez mieszkanie właściciela). Pieniędzy mi nie dawano, pan Orner skrzętnie zapisywał wszystko w specjalnej księdze, w której figurowały nazwiska innych klientów, a w końcu miesiąca ojciec regulował należność. Nauczony smutnym doświadczeniem z parówką, czekoladki zjadałem w całości (ciekawe, te pełne były tańsze od nadziewanych, nie jak obecnie), a że wagi w domu nie mieliśmy, więc ubytku nie można było sprawdzić.
Miasto roiło się od piekarni i masarni. Jak obliczyłem w Księdze Adresowej m. Łodzi i woj. łódzkiego, 1937-1939, w mieście funkcjonowały 124 piekarnie liliputy. Były tez duże zakłady. Wśród nich najsławniejsza piekarnia Walentego Kopczyńskiego, „pierwsza łódzka piekarnia mechaniczna”, mająca swą siedzibę przy ówczesnej ulicy Dowborczyków 31 (obecnie PKWN). Sklep miał pan Kopczyński przy ul. Piotrkowskiej 93, gdzie i dzisiaj można kupić pieczywo. Ale jak powiada łacińskie przysłowie: gdy dwóch robi to samo, to jeszcze nie jest to samo…
Poza tym w sklepie Kopczyńskiego (firmę swą prowadził on pod tym samym adresem jeszcze po wyzwoleniu) liczną klientelę czekały nie lada atrakcje. Zainstalowana w latach dwudziestych maszyna kasowa wybijała paragony, a gdy komuś uzbierało się ich za sto złotych, otrzymywał jako premię – do wyboru: chleb, bułki, czy inne pieczywo – za trzy złote, a do każdego drugiego kupionego bochenka chleba uśmiechnięta ekspedientka dodawała również bezpłatnie okazałą bułkę.
Pełna parą pracowały i inne duże, renomowane piekarnie, że wymienię najbardziej znane: mechaniczna A. Berendta, ul. Żeromskiego 91, parowa Erwina Bucholza, ul. Leszno 58 (Żeligowskiego), Edwarda Hasińskiego, Wólczańska 175, Roberta Wernera, Wólczańska 94, R. Trenklera, Cegielniana 31 (Jaracza). Pomnóżmy te piekarnie przez ilość sklepów, do których trafiały wypieki – w każdym punkcie Łodzi, o każdej porze dnia bez trudu można się było zaopatrzyć w świeże, smaczne pieczywo.
A ile było zakładów masarskich? Z tego samego co wyżej źródła doliczyłem się ponad 600 rzeźników! A przecież nie wszyscy piekarze i rzeźnicy decydowali się na płatne bądź co bądź ogłoszenia w Księdze. Gdy fala wspomnień opadła, zasiadłem do kolacji. Ukroiłem kawałek chleba, posmarowałem masłem, nałożyłem plasterek kartkowej wędliny (zabijcie mnie, ale nie wiem jaki to gatunek) i dając upust swym uczuciom skleciłem kilka fraszek jakościowo odpowiadających mniej więcej wypiekanym bułkom i chlebom.
DOBRY CHLEB
Dobry jest chleb, dobre są bułki,
ale nie te, co zalegają półki.
Z NOWEJ EWANGELII Kto w ciebie kamieniem,
ty w niego chlebem,
i możesz podążyć
za jego pogrzebem.
Chleba naszego pośledniego
racz nam nie dać, Panie!
CUEŃKA W PRODUKCJI
Mąka, woda, drożdże, pot,
a z pieca wychodzi – knot.
WSZYSTKO ZALEŻY OD WZROKU
Patrzmy na ręce, a nie przez palce,
a nie będziemy jeść chleba z zakalcem.
I trochę mi ulżyło. Ale nie na długo. Nazajutrz przy śniadaniu rozbudzona wyobraźnia znowu podsunęła mi owe przedwojenne bułeczki i chleb…
Były, bo były kiedyś wypieki. Dzisiaj też je można dostać. Na twarzy.
 
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
ID-002308.doc
 
1987-01-17
Blady Niko i Dulcynea
W naszym mieszkaniu przy ul. Zielonej 48, front, trzecie piętro, stało pianino. Nie żaden tam Schröder, ale też zagraniczne, krzyżowe. Bębniłem na nim szlagiery, podśpiewując sobie słowa piosenek. Grałem ze słuchu, a że i głos mam nienadzwyczajny, sznaps baryton, jak twierdzą znajomi, nie obchodziło się bez fałszów (ach, ta lewa ręka!), kto by się jednak przejmował takimi drobiazgami!
Cały front, poza dwoma mieszkaniami, zajmowała moja szeroko rozgałęziona familia. Pianino było u wszystkich. Własny instrument i czarne karakuły pani domu należały do dobrego tonu, więc nawet w średnio zamożnych domach mieszczańsko-kupieckich przestrzegano tej tradycji. Rzecz jasna, i w mojej rodzinie nie mogło być inaczej: w „salonie” u każdego wujostwa i stryjostwa królowało pianino, a garderobie każdej ciotki i stryjenki – pachnące naftaliną futro.
Kuzynki i kuzyni pobierali naukę gry u prywatnego nauczyciela muzyki. Rodzice z rozrzewnieniem i cichą nadzieją przysłuchiwali się popisom swych pociech. Kto wie, może któreś z ich progenitury zostanie słynnym wirtuozem, a taki wirtuoz to w perspektywie wysokie honoraria, wojaże zagraniczne…
Ja, niby współczesny nomada, wędrowałem od mieszkania do mieszkania, popisując się recitalami. Zachodziłem na gościnne występy i do „obcych” – na parter do Kustinów (same córki czarnookie brunetki) i na pierwsze piętro vis a vis mej babki, gdzie mieszkała rodzina Salmanowiczów, dla odmiany z samymi synami – Ilek, Bronek, Lolek i Paweł. Ostatni oblał maturę i zdesperowany wyruszył w świat, by po latach zbić fantastyczną fortunę w Stanach Zjednoczonych (ale nie jako wirtuoz). Dziś zalicza się on do grona 200 najbogatszych businessmanów i ostatnio, jak doniosła prasa, ofiarował ćwierć miliona dolarów na Szpital-Pomnik Matki Polki w Łodzi.
Pierwszy dopadł mnie blady Niko. Miałem wtedy dziesięć, może jedenaście lat. Imię bohatera tej piosenki, śpiewanej w mieszkaniach i na podwórzach, wymawiałem podobnie jak moi rówieśnicy” „Bladyniko” i odmieniałem: „Bladynika”, „Bladynikiem”, „Bladynikowi”. Melodia mimo upływu 60 lat, nie wywietrzała mi z głowy. Nut nie podam, do dziś nie wyznaję się na nich, za to służę fragmentem refrenu:
Całe me szczęście i cały dla mnie świat
blady Niko, blady Niko,
on był pierwszy, co posiadł miłości mojej kwiat,
blady Niko, blady Niko…
Potem do naszego mieszkania wtargnął okrutny kuternoga z Azji, który przedtem zdążył podbić kilka krajów, potomek jeszcze groźniejszego Czingis-chana. Panie, śpiewając przebój o nim, dostawały wypieków na twarzy, łona ich falowały, a rozmarzone oczy wznosiły się ku niebu.
Tamerlan to dziki był azjata,
Kirgizów wielki Książe, ich wódz i pan,
Tamerlana prze łąki gnał jak szatan,
gdzie stąpnął nogą, tam już kwiatów więdnął łan.
Kobiety drżały, mdlały, lecz szły za nim w świat,
Padały miasta, padał dziewcząt białych kwiat,
wśród dzikich stepów Azji piękny był to czas,
któż teraz tak jak on uwiedzie nas?...
W latach dwudziestych bohaterów i bohaterki szlagierowych piosenek chrzczono nagminnie imionami zagranicznego pochodzenia – francuskimi, włoskimi, hiszpańskimi. To fascynowało słuchaczy, przydawało tym love-stories dla ubogich czaru, tajemniczości, przenosiło do egzotycznych krajów…
Lou, czy znasz „Palace-Hotel”?
to mych wycieczek nocnych zwykły cel,
tam każdy zna mnie, i dla mnie uśmiechów ma moc,
bo ja tam bywam co dzień i noc.
Portier mówi mi „Pardon”
i po napiwek dłoń wyciąga swą,
pokojówka czyni gest: „Pokój gotów jest”,
proszę wejść do środka!”
Bez księżyca, bzów, słowików i pocałunków nie mógł się obejść żaden nastrojowy szlagier.
Dulcyneo, księżyc zgasł,
Dulcyneo, na nas czas,
gdy twe usta i oczy się śmieją,
całuj mnie póki czas, Dulcyneo.
I Dolores, ognistą brunetkę o fascynującej urodzie, amant prosił o pocałunki.
O Dolores, jeszcze jeden raz,
całuj mocno, nikt nie widzi nas…
Inny twórca sięgnął głębiej:
To idzie Louilla, co ma dessous lila,
I tu i tam lila…
Carmencita była Cyganką; wędrowała z taborem współbraci po świecie, budząc wszędzie piekielne żądze u mężczyzn.
Carmencito, najcudowniejsza Cyganko;
Carmencito, całuj mnie diabła kochanko,
smagłe ręce zarzuć mi, wiotkie dziewczęce,
a w podzięce biedne serce oddam ci…
Ktoś doszedł do wniosku, że pojedyncze imię, choćby najbardziej egzotyczne, to mało. Nadał więc swojej bohaterce podwójne.
Mary Lou, Mary Lou, kocham cię tam i tu,
czyś księżyca promieniem, co w dal ucieka
czy przeznaczeniem, co woła mnie z daleka,
Mary Lou, Mary Lou…
Moda na imiona z importu przyjęła się. Przed wystawą księgarni Seipelta przy ul. Piotrkowskiej 47 jedna pensjonarka spytała drugą: „- Czy czytałaś już Dżonkę Zapolskiej?
Ale wszystko ma swój koniec (wszystko ma swój koniec, twierdzą nie bez racji, wszystko ma swój koniec, prócz kanalizacji! – śpiewano w rewii „Hallo, łodzianki” w parku Staszica o ślimaczym tempie robót kanalizacyjnych w Łodzi), więc tekściarze przestawiali się na nasze swojskie, przaśne imiona. Wando, kocham cię nad życie, jedź ze mną w świat,
Wando, w tej spelunce nędznej zwiędniesz jak kwiat.
Piosenki skomponowanej specjalnie na jej cześć doczekała się aktorka Hanka Runowiecka, występująca w przybytkach podkasanej Muzy. Słowa napisał jej mąż Walery Jastrzębiec, powojenny dyrektor ZAIKS-u.
Hanko, czyś zapomniała,
jak przy księżycu mnieś całowała?
Zostały mi wspomnienia, ust twych drżenia
dziś mi brak,
więc nie dręcz dłużej i powiedz „ta”…
Później, gdy podrosłem, nasze mieszkanie rozbrzmiewało innymi melodiami. Nuciłem i przegrywałem na wysłużonym pianinie piosenki z prawdziwego zdarzenia, piękne, poetyckie, pióra takich mistrzów jak: Tuwim, Hemar, Szlengel, Szlechter, Jurandot, Brzechwa, z muzyka naszych czołowych kompozytorów – Petersburskiego, Goldów, Kataszka, Karasińskiego. Do dziś bezbłędnie pamiętam te melodie i słowa – canta i refreny, lecz… i t a m t e wciąż pokutują w siwej łepetynie. I niech tam sobie ludziska psy na nich wieszają, że prymityw, banał, szmira, schlebianie mało wybrednym gustom – zgoda, ale to się śpiewało, nuciło przy goleniu i nadal nuci, a to o czymś świadczy.
A dzisiejsze szlagiery? Prawie żaden do mnie nie dociera – ani melodia, ani tekst…
Znajomy, któremu zwierzyłem się z tego, powiedział:
- Nie odbiera pan współczesnych piosenek, bo pański aparat w głowie nastawiony jest na inne fale. I chyba miał rację.
 
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
ID-002309.doc
 
1951-11-03
Nieuczynni…
 
Wypadło mi załatwić pewną sprawę w Urzędzie Zatrudnienia. Ponieważ nie chciałem się spóźnić do pracy, byłem na miejscu przed wpół do ósmą.
W urzędzie czekało sporo interesantów. Przystanąłem za jakimś obywatelem w średnim wieku, w nasuniętym na czoło kapeluszu, którego rudawo-brązowy odcień doskonale harmonizował z nalaną twarzą i czerwonym nosem właściciela.
Widocznie i jemu się spieszyło, bo przestępował niecierpliwie z nogi na nogę, spoglądając co chwila na zegarek.
Już wpół do ósmej, a ci nie zaczęli jeszcze urzędować! – mamrotał. – Ale po pieniążki na pierwszego to się nie spóźnią!
- Do wpół do ósmej brakuje trzy minuty – wtrąciłem. – Nie trzeba przesadzać…
Obrzucił mnie jadowitym spojrzeniem:
- Dobrze komuś mówić. Na pewno ma pan dużo czasu, a mnie się spieszy. Ja tu, panie tego, przychodzę od kilku tygodni i jeszcze mnie nie załatwili jak należy!
- Pan w sprawie pracy? – spytałem.
- A pan myślał, że względem ślubu?
Tymczasem urzędowanie już się rozpoczęło. Stojący przed nami zgodzili się przepuścić niecierpliwiącego się obywatela. Podszedł do okienka i długo coś perswadował urzędnikowi. Widocznie jednak nie przekonał go, bo już po kilku minutach wyskoczył jak oparzony, wymachując jakimś papierkiem.
- Skandal! – wyrzucił ze ściśniętego Gardła, a nos jego z czerwonego stał się purpurowo- fioletowy.
- Co się stało? – spytałem z nietajonym współczuciem. – Znowu nie załatwili?
- A bo to oni kiedy załatwiają człowieka jak potrzeba? Chciałem dostać, wie pan, takie zaświadczenie, że poszukuję pracy. Bo zawsze lepiej mieć taki dokument w kieszeni, no i komorne, panie tego, tez płaci się mniejsze. I wiesz pan co mi dali zamiast zaświadczenia o poszukiwaniu pracy? Skierowanie do pracy!
Psiakrew! Że też człowiek nigdy nie może dostać tego, co mu jest potrzebne!
 
„Głos Robotniczy”
 
 
 
 
 
 
ID-002310.doc
 
1952-01-20
Gorzka kawa
 
W życiu zdarzają się czasem bardzo, ale to bardzo skomplikowane sytuacje. Niektóre aż się proszą o uwzględnienie ich w scenariuszu komedii filmowej, lub choćby, jak w tym wypadku – o pióro felietonisty.
Do baru „Delfin” Centrali Rybnej w Łodzi przy ulicy Narutowicza 1 przyszedł gość. Było to w poniedziałek, 10 grudnia, o godzinie 16.00 z minutami. Gość zajął stolik na piętrze i zamówił porcję ryby. A że ryba, jak twierdzą ludzie dowcipni, lubi sobie popływać nawet po śmierci – przywołał kelnera i poprosił o małą czarną.
Kelner uwinął się raz dwa. Postawił żądany napój i dyskretnie usunął się w kąt. Aliśi po chwili gość przywołał go powtórnie.
- Proszę pana, dlaczego ta kawa jest gorzka?
- He, He, He! Pan, widać, nie tutejszy…
- Nie rozumiem. Proszę mówić wyraźniej…
- To pan nie wie, że teraz cukru nie ma?
- Przeciwnie, wiem, że jest. Nowa kampania cukrowa w pełni, buraki dobrze obrodziły, więc dlaczegóżby miało nie być?
- A u nas nie ma i już!
Gość poprosił o książkę zażaleń. Kelner odszedł, wzruszając ramionami. Po chwili zjawił się w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Był to, jak się okazało, zastępca kierownika lokalu.
- Który to? – spytał przybyły.
- To ten… - odpowiedział kelner.
- O co panu chodzi?
- Chciałem wpisać do książki zażaleń skargę, że podajecie kawę bez cukru…
- Poczekaj pan chwilę, jeszcze sprawdzę w magazynie…
Zastępca kierownika oddalił się i po chwili wrócił w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Był to, jak się okazało, sam kierownik lokalu.
- No i jak?- spytał gość.
- Sprawdziłem, cukru nie ma. Ale jest za to kierownik. On panu wytłumaczy.
- Więc proszę. Dlaczego nie ma w waszym lokalu cukru? Przecież nie można podawać konsumentom gorzkiej kawy…
- A skąd mam wziąć cukier, gdy Wydział Handlu nam nie przydziela? Przecież z powietrza nie wytrzasnę.
Ale to są normalne komplikacje handlowe, na których pan jako laik nie może się znać…
- Nie bardzo mogę się z tym zgodzić – odparł spokojnie gość. – Dość często bywam w lokalach, a nigdy jeszcze nie zdarzyło się, żeby mi podano kawę czy herbatę bez cukru. Poza tym, widzi pan, jestem kierownikiem oddziału żywienia zbiorowego w Wydziale Handlu przy Prezydium Rady Narodowej m. Łodzi, i nazywam się Jóźwik. I mogę panu zakomunikować, że nie dalej, jak przedwczoraj Centrala Rybna otrzymała w Centrali Spożywczej na nasze zlecenie 300 kilo cukru dla swych zakładów, a więc i dla „Delfina”…
Co było dalej po tym „wyjaśnieniu” w sprawie cukru i gorzkiej kawy – dokładnie nie wiemy. Podobno jednak kierownik lokalu i jego zastępca mieli przez cały dzień bardzo, ale to bardzo zgorzkniałe miny…
 
„Szpilki”
 
 
 
 
 
 
ID-002311.doc
 
1952-01-13
Najlepsze „kawały”
 
W poszukiwaniu jakiegoś dawno nie używanego przedmiotu zabrnąłem aż na antresolę. Tego, czego szukałem, oczywiście nie znalazłem, w ręce mi wpadł natomiast oryginalny zabytek z dawnych czasów: pożółkłą już pocztówka primaaprilisowa. Co za inwencja, co za dowcip! Na pierwszym planie kościoła babka z wywieszonym językiem, sięgającym bez małą do pępka i z dyndającą na języku kłódką, obok mizerny człeczyna, zanoszący się od śmiechu.
Pod obrazkiem niemniej subtelny dwuwiersz, będący kwintesencją tej primaaprilisówki:
Kiedy zonę masz jędzulę,
włóż jej kłódkę na mordulę.
Dziś możemy tylko śmiać się z tych, co takie kartki rysowali i posyłali. Ale nie znaczy to, że trzeba zerwać z tradycją urządzania kawałów primaaprilisowych. Czasem mogą być one bardzo dobre. A że pierwszy kwietnia już niedaleko i nie każdy ma dobre pomysły – pozwolę sobie zawczasu zaproponować kto komu i jaki kawał powinien zrobić na prima aprilis.
Dozorcy domowi sprawią najlepszego psikusa, gdy oczyszczą na ten dzień gruntownie klatki schodowe i podwórza. Efekt murowany. Lokatorzy rozsypią się ze śmiechu, a rozsypujące się dotąd śmieci powędrują do puszek.
Dobry kawał mogą zrobić również Łódzkie Zakłady Gastronomiczne. Ot, chociażby otwierając lokal przy ul. Piotrkowskiej 108, w którym już zeszłego roku o tej porze miała powstać kawiarnia, a który wciąż stoi niewykorzystany.*)
Miejski Handel Detaliczny też ma wdzięczne pole do popisu. Otwarcie historycznej już hali na placu Niepodległości może dać efekt piorunujący, tak samo, jak np. skierowanie do sklepów bawełniczek do cerowania, agrafek itp.
To tylko kilka pomysłów na dobre „kawały”. Myślę, że poszczególni dyrektorzy poszczególnych instytucji znajdą ich więcej.
 
*) Oczywiście nie trzeba wpadać w przesadę i dlatego też odradzam otwarcie np. „Tabarinu”, bo łodzianie i tak by nie uwierzyli swym oczom, przypuszczam.
 
„Express Ilustrowany”
 
 
 
 
 
 
ID-002312.doc
 
1983-MM-DD
Różnie, bo różnie bywało…
 
Z „Expressem” związałem się przed 55 laty. Przepracowałem w nim lat dwadzieścia: dziewięć do wojny, jedenaście po wyzwoleniu. Wróciwszy do kraju i rodzinnej Łodzi, pierwszą wizytę we wznowionej popołudniówce złożyłem w początku maja 1946. Redakcja zajmowała kilkupokojowy lokal przy ul. Piotrkowskiej 102 a, na parterze, w prawej oficynie.
Naczelny, Konstanty Bogusławski, przyjął mnie z otwartymi ramionami, proponując pracę choćby od następnego dnia. Znaliśmy się sprzed wojny. Bogusławski, wówczas Adam Górski, (nazwisko zmienił w czasie okupacji ze względów konspiracyjnych), był sekretarzem redakcji naszej porannej „Republiki”, gdy ja jako reporter, harcowałem na szpaltach „Expressu”.
Nowy „Express” wychodził już trzy i pół miesiąca. Od samego startu spotkał się z ciepłym przyjęciem czytelników i …atakami kolegów po piórze z redakcji porannych gazet łódzkich. Zarzucano mu pogoń za sensacją, wytykano powieść odcinkową, film rysunkowy i wielopiętrowe tytuły. Szybko jednak pretensje ustały: poranne gazety… również zaczęły zamieszczać i powieść w odcinkach, i film rysunkowy, a i tytuły ich stały się atrakcyjniejsze.
Z dawnych kolegów redakcyjnych zastałem w nowym „Expressie” Mietka Jagoszewskiego i Wacka Drozdowskiego. Poza nimi jeszcze tylko kilka osób krzątało się w redakcji: dział miejski obsługiwała dostojna pani Krystyna Boergerowa, która pisała również felietony pod kryptonimem „Krab" i prowadziła dział „Nasze rady”, niezmordowany, płodny jak królik Feliks Bąbol oraz Kazio Zaleyski. Po sądach biegała żona Kazia – Maryla. Urocza, dziewczęca Hania Kirst, córka sędziego, dostarczała wiadomości z MO, Pogotowia i prokuratury. Podkochiwaliśmy się w niej skrycie, ale ona uparcie ignorowała nasze umizgi darząc uczuciem Tolka Kobylińskiego, fotoreportera. Sportem po Kazimierzu Gryżewskim, potem Wacławie Fejge, zajmował się Kazimierz Rozmysłowicz. I on radził sobie w pojedynkę: sam chodził na mecze, sam przyjmował telefonicznie relacje kolegów z innych miast i sam zapełniał kolumny. Depesze były domeną naczelnego, któremu zaczął pomagać przyjęty do pracy tego samego dnia co ja – Henryk Sperber.
Popołudniówka pozostała wierna tradycji przedwojennego „Expressu”. Naczelną zasadą było: niczego nie powtarzać po porannej prasie. Ani depesz PAP (w ogóle nie korzystaliśmy z usług agencji), ani lokalnych wiadomości. Nie zamieszczaliśmy tasiemcowych sprawozdań, przemówień mężów stanu, urzędowych komunikatów. Biliśmy na głowę wszystkie dzienniki własnymi informacjami. Łamy wypełniała specyficzna dla owych czasów treść: usuwanie zniszczeń wojennych, uruchamianie zdewastowanych fabryk, do których nadchodziły pierwsze transporty bawełny i innych surowców ze Związku Radzieckiego, wspomnienia z niedawnej ponurej przeszłości, rozprawianie się ze zbrodniarzami wojennymi, kartkowe przydziały żywności i odzieży.
Szata graficzna przypominała dawną popołudniówkę. Kolumny dzieliły się na cztery szerokie szpalty, co znakomicie ułatwiało czytanie. O żadnym nonparelu nie było mowy. Atrakcyjne tytuły, składane dużą czcionką, przyciągały wzrok. Nawet poszczególne rubryki przejął „Express” od swego poprzednika. Powieść, nowelka, nasze rady, popularnonaukowe lub polityczne „michałki”, porcja dowcipów, felieton i… akcje premiowe. Letnia, jesienna… Wystarczyło codziennie wycinać numerowane kupony, nalepić je po miesiącu na arkusz papieru, oddać w administracji i już uczestnik ubiegał się o nagrody. Monotonne wylepianie kuponów oparzyło się. Zaproponowałem atrakcyjniejszą rozrywkę. Do odcinkowej powieści wpuściłem… złote rybki – słowa, czytające się jednakowo wprost i wspak, jak np. radar, potop, zaraz. Czytelnicy zamieniali się w wędkarzy. Kto wyłowił najwięcej „rybek”, pretendował do nagród od tysiąca do pięciu tysięcy starych złotych. Czytelnicy pochłaniali odcinki powieści po kilka, kilkanaście razy, mogli je recytować z pamięci. Czy jakikolwiek autor marzył kiedyś o takim sukcesie?
Wychodziliśmy, jak i pozostałe tytuły, siedem razy w tygodniu, początkowo w objętości czterech i sześciu stron, potem ósemkami. Ponieważ nie byliśmy obciążeni „oficjałkami”, mogliśmy zamieszczać mnóstwo własnego materiału, który – biję się w piersi – nie zawsze był najwyższego lotu. W przymusowym okresie wstrzemięźliwości, przez kilka lat spędzonych poza krajem, kiedy to wszystkiego się imałem, tylko nie pióra, wezbrały we mnie szatańskie moce. Rzuciłem się w wir pracy. Zapełniałem już nie szpalty – całe stronice gazety. Telefon –wiadomość - maszyna! Powrót do domu wieczorem – maszyna!
Blady strach padł na kolegów. Dystansowałem ich operatywnością, tempem, rutyną. Dostawaliśmy po pięć złotych w starej walucie od wiersza, za sensacje większego kalibru po sześć, za felieton po osiem od każdej linijki tekstu. Przed wojną wynagradzano mnie tylko wierszówką. Pensja, jaką mi wyznaczył redaktor Bogusławski, była pierwszą w mym życiu w zawodzie dziennikarskim.
Podzieliłem się z czytelnikami bogatym balastem przeżyć w Azji Środkowej. „Łodzianie na grobowcu Tamerlana”, „Winogrona tańsze od kartofli”, „Oko w oko z trędowatymi”, „Polka zostaje żoną Azjaty” – w pamięć mi się wryły tytuły moich wspomnieniowych relacji z Tadżykistanu.
Zasypywałem redaktorskie biurko reportażami z miasta, felietonami. „Ludzie noszą buty do ostatka”, „Trzeba się obejść bez służącej”, „Nikt nie jeździ dorożkami”. Każdy taki utwór zajmował najmniej połowę strony.
Nie stroniłem i od poważniejszych tematów. Odbudowa miasta i przemysłu, rozwój sieci komunikacyjnej. „Odpowiedź godna Polaka to trzy razy >tak< - zaapelowałem do łodzian artykułem na całą kolumnę w przededniu referendum.
Proces Hansa Biebowa, kata łódzkiego getta, odpowiedzialnego za śmierć dwustu tysięcy Żydów, poprzedziło kilka relacji mego pióra. „Greiser wymknął się z Łodzi, szubienica dla Biebowa musi stanąć w naszym mieście”! – domagałem się w imieniu ludności. Sąd Okręgowy w połowie 1947 r. skazał zbrodniarza trzykrotnie na karę śmierci.
Sporo czasu poświęcałem odwiedzaniu dawno nie widzianych miejsc. Piotrkowska 49… Tu, w siedzibie „Expressu”, przeżywałem wzloty i upadki w okresie dziewięcioletniej pracy. Dworzec Fabryczny… To tutaj w ostatnich dniach sierpnia 1939 wraz z kolegami redakcyjnymi kopałem rowy przeciwlotnicze, mające uchronić miasto przed Niemcami. To tutaj przed południem 19 stycznia 1945 wkroczył pierwszy pododdział wojsk radzieckich, które wyzwoliły moje miasto. Bałuty… Teren getta, gdzie okupant stłoczył ludność żydowską, aby ją poddać totalnej zagładzie. Bramę, płoty z drutem kolczastym i trzy wiadukty – dwa na Zgierskiej i jeden na Limanowskiego – którymi Żydzi przechodzili z jednej części zamkniętego terenu do drugiej – już usunięto. Zostały gruzy, wysypiska śmieci, puste kwadraty ziemi po spalonych i wysadzonych w powietrze domach.
Napisałem kilka reportaży z nowo wybudowanych bloków mieszkalnych. Wyrastały w różnych dzielnicach miasta, z początku chaotycznie, pojedynczo, później planowo, całymi koloniami. Pierwsze zdobne w malowane fryzy, stanęły wzdłuż ulicy Podrzecznej, następne na Wojska Polskiego. Budowano je jeszcze z cegieł, ale jak! Kochane trzydziestolatki, gdybyście mogli przyjrzeć się pracy waszych ojców i dziadków, na pewno byście pomyśleli, że to trickowe sceny z puszczonego w przyspieszonym tempie filmu. Zapał kipiał wszędzie – w fabrykach, na budowach, przy robotach ziemnych. Entuzjazm walki ustąpił miejsca entuzjazmowi pracy.
Zazdrościłem szczęśliwcom, którzy dostali mieszkania w tych pierwszych blokach. Kto jak kto, ja dobrze pamiętam warunki mieszkaniowe przed wojną. Przy różnych okazjach odwiedzałem tak zagęszczone klitki, że z trudem można się było w nich poruszać. Kłęby pary z gotującej się bielizny, zapachy kuchenne, odór z ogólnych ubikacji na korytarzach – i małe dzieci, pełzające po pokrytej liszajem brudu podłodze.
Popularność popołudniówki rosła jak na przedwojennych drożdżach. Niewątpliwa w tym zasługa Mietka Jagoszewskiego. Jako Andrzej Żański raczył czytelników powieściami odcinkowymi, które niejedną łzę wycisnęły z oczu naszym mamom i babciom. Podaj mi dłoń, Wróć, gdy będzie ci źle, Oczy Krystyny, Sygnał w ciemnościach
Powieści miały żelazną tematykę: społeczno-miłosno-obyczajową. Akcja obowiązkowo toczyła się w Łodzi – przed wojną, podczas działań wojennych i tuż po wyzwoleniu. Kto tam nie występował!
Okupanci, fabrykanci, zaprzańcy wszelkiego autoramentu, robotnicy, urzędnicy. No i te kobiety. Wzdychali do nich mężczyźni w powieści i ci, co ją czytali. Kolejna epopeja Jagosza – Dancing Bar Erika – to dzieje konspiracyjnej działalności patriotów łódzkich.
Od dwustu do trzystu odcinków miały te nasze powieści, c najlepiej świadczy o ich poczytności. Jednakże człowiek jest tylko człowiekiem. Jak spamiętać wszystkich bohaterów i nie pomylić ich przypadkiem z personami występującymi w poprzednich utworach? Albo, nie daj Boże, czy zdarzyło się komuś przed wojną w naszym „Expressie”, ożywić nieboszczyka na łamach gazety? Maszynistka, której Miecio dyktował codziennie odcinki, zabezpieczała autora przed wpadkami. Na ścianie, obok maszyny, powiesiła tablicę z nazwiskami występujących bohaterów. Przy uśmiercanych, a trup padał gęsto, pieczołowicie stawiała czarne krzyżyki. No dobrze, a co oznaczały owe czerwone serduszka ze strzałkami przy innych nazwiskach? To były romansujące ze sobą pary. Jeśli zaś zjawiał się, czy zjawiała, ten trzeci lub ta trzecia – przy serduszkach dodatkowo wykwitały trójkąciki. Pomysł maszynistki szczególnie zdawał egzamin, kiedy to Jagosz tworzył jednocześnie trzy powieści. Dwie dla „Expressu”, trzecią – dla konkurencyjnego „Echa”, które zresztą szybko przestało wychodzić zbombardowane szlagierami „Express”.
Drugim filarem, na którym wspierała się popołudniówka, był Wacek Drozdowski. Przed wojną niedzielny „Express” przynosił całostronicowe, rysowane przez Drozdowskiego przygody Pata i Patachona. RedaktorBogusławski postanowił reaktywować bohaterów, którym nadano polskie imiona – Wicek i Wacek. Czteroobrazkowe paski filmu rysunkowego eksponował „Express” codziennie na honorowym miejscu – góry trzeciej kolumny. Do połowy grudnia 1946 Wicek i Wacek przeżywali swe przygody w okresie okupacji, potem autor przeniósł ich do powojennej Łodzi. Zmieniło się tło filmu i występujące osoby. Miejsce hitlerowców, kapów, zajęli nowi bohaterzy – pp. Hipolit Szaberski, Paskarski, Sobek, a także pozytywni – Dozorca, Literat, Hipek. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że Drozdowski swoje rysunki robił z dnia na dzień i to na ostatnią chwilę. Aż któregoś dnia wysłany do niego goniec wrócił z pustymi rękoma.
- Jutro Wicka i Wacka nie będzie. Pan rysownik leży chory.
W redakcji były bodaj trzy osoby. Szalejące śnieżyce i grypa zwaliły z nóg resztę personelu. Z wypełnieniem szpalt działu miejskiego nie miałem kłopotów, skleciłem też wstępny artykuł sportowy, uporałem się z kącikiem mody, ale co zrobić bez Wicka i Wacka? Woźny doradził, żeby dać jakiś stary rysunek, czytelnicy się nie połapią, koleżanka z działu ogłoszeń zaproponowała pociąć stare klisze i z tych ćwiartek skomponować logiczną całość. Do północy łamałem sobie głowę jak wybrnąć z sytuacji, a nazajutrz, 21 lutego1947, na trzeciej stronie, na zwykłym miejscu, zdumieni czytelnicy zobaczyli cztery puste białe kwadraty w ramkach, a pod nimi następujący dialog:
WACEK: Ratuj! Tutaj…
WICEK: Idę do ciebie, tylko strasznie mi ciężko, bo sto kilo śniegu na mnie leży.
WACEK: Ojej! Duszę się.
WICEK: Podaj mi rękę!
WACEK: No i co?
WICEK: Trudno, będziemy czekali aż nas odgrzebią, jesteśmy zasypani śniegiem. Czytelnicy się śmiali, nie wiedząc jak bardzo nam chciało się płakać.
W połowie marca 1948 redakcja okryła się żałobą. Zmarł w wieku 57 lat założyciel powojennego „Expressu”, Konstanty Bogusławski. Pałeczkę po nim przejął Eugeniusz Kroniewicz, zdemobilizowany major , redaktor międzywojennego „Głosu Porannego”. W redakcji z pierwszych pracowników zostali tylko Jagoszewski, Drozdowski, Sperber, Rozmysłowicz i ja. Przyszli nowi: Jerzy Bogusławski, syn szefa, Sergiusz Kłaczkow, Mija Pęczkowska, Adam Feliksiaj, Jerzy Launer, Jerzy Stefko, Henryk Walenda, Edmund Tulko, Barbara Drzewińska, Krystyna Wyrzkowska, Stefan Gelbart, Irena Beck, Waldemar Uchman, Bolesław Lesman… Młody narybek dostał się pod moje opiekuńcze skrzydła. Zaimponowałem nowicjuszom operatywnością w zdobywaniu wiadomości… przez telefon. Sztukę tę opanowałem do perfekcji w dawnych latach. A robiło się to tak…
W Pogotowiu dowiedziałem się o postrzeleniu przechodnia. Imię, nazwisko, adres zamieszkania (wtedy podawało się te szczegóły) i to wszystko. Telefon do komisariatu MO i stereotypowe „Co nowego” nic nie dawało. Obowiązywał zakaz informowania prasy szczególnie tą drogą.
- Jak tam z tym postrzeleniem na Zgierskiej? – pytam dyżurnego.
- Na Zgierskiej? Nic nie wiemy. Mieliśmy postrzelenie, ale na Kilińskiego.
- Oczywiście na Kilińskiego, pomyliłem ulice. W Pogotowiu powiedzieli, że porachunki osobiste.
- Guzik prawda. Recydywista chciał ograbić sklep. A w ogóle to nam jest nie wolno podawać gazetom żadnych wiadomości.
Kolejny telefon do komendy dzielnicowej.
- Pogratulować! Unieszkodliwiliście groźnego przestępcę…
Recydywista chciał ograbić sklep na Kilińskiego.
- Skąd już o tym wiecie?
- Własny wywiad. Dużo zrabował?- Nie zdążył. Ekspedientka rzuciła się na niego, zranił ją nożem i uciekał, ale my nie możemy…
Dzwonię do komendy miasta.
- mamy wiadomość. Na Kilińskiego dokonano napadu rabunkowego na sklep. Bandyta (tu imię i nazwisko), znany recydywista zranił ekspedientkę nożem, rzucił się do ucieczki, funkcjonariusz MO zmuszony był do użycia broni…
Jeszcze parę telefonów w tym stylu, każdy rozmówca dorzucił jakiś szczegół –i miałem już pełny obraz wydarzenia. Młodzi koledzy z rozdziawionymi ustami obserwowali moje wyczyny i… szybko zaczęli mnie naśladować.
Potem nadszedł pamiętny rok 1953, po połączeniu nas z „Dziennikiem łódzkim” gazeta otrzymała nową nazwę „Łódzki Express Ilustrowany” i nowego szefa. Został nim Stanisław Mojkowski; poprowadził gazetę do jesieni 1956, kiedy to znowu zaczął wychodzić poranny „Dziennik” i popołudniowy „Express”, Mojkowski objął szefostwo „Dziennika”, a życie dopisało dalszy ciąg mych przygód dziennikarskich. Kto ciekaw, przeczyta o nich w zbiorczym tomie wspomnieniowym Reporter przed konfesjonałem, który ma się już niebawem ukazać nakładem Wydawnictwa Łódzkiego.
Do tego felietonu chciałoby się dodać jeszcze to i owo z minionej przeszłości, ale szef „Expressu”, Adam Lewaszkiewicz, spogląda na mnie z wyrzutem.
- No i jak to jest, redaktorze Ochocki? Miało być siedem kartek, a ile pan napisał?
 
Adam Ochocki
„Express Ilustrowany” nr 12 (3913)
 
 
 
 
 
 
ID-002313.doc
 
1989-02-02
A jednak „pucz” był i to udany!
 
Nie lubię i unikam zapewnień w rodzaju „Tego jeszcze nie było”. Bo – jak wyczytałem w mądrej księdze EKLEZJASTES – nil novi sub sole, a więc wszystko pod słońcem mogło się wydarzyć. Red. Andrzej Knyszyński ogłosił w 8 nr. „Prasy Polskiej” z sierpnia br. wspomnienie o nieudanym „puczu prasowym” w lipcu 1950 r. w Bydgoszczy, kiedy to miejscowe ugrupowanie katolickie usiłowało przejąć „Ilustrowany Kurier Polski”, organ ówczesnego Stronnictwa Pracy. Określając ten fakt jako ewenement historyczny, autor zapewnia czytelników, iż „był to jedyny tego rodzaju przypadek w historii polskiej prasy”.
Puszczam wodze pamięci… Cofam się o sześćdziesiąt lat i przywołuję wydarzenia, jakie wówczas głośnym echem odbiły się nie tylko w łodzi…
Tam, gdzie dzisiaj ma swą siedzibę sklep „Hortex” w Łodzi przy ul. Piotrkowskiej 106, w parterowym lokalu frontowym mieściły się redakcja i administracja „Głosu Polskiego”, największego i najpopularniejszego wówczas dziennika łódzkiego. Założycielem, wydawcą i redaktorem naczelnym porannego „Głosu” i popołudniowego „Kuriera Czerwonego” był dr Marceli Sachs, utalentowany dziennikarz i literat. Przedtem pracował on w „Gazecie Łódzkiej”, u Jacka Grodka, jako kierownik działu literackiego. Pisywał równocześnie korespondencje dla prasy warszawskiej. W redagowanym przez Sachsa dodatku literackim „Gazety” drukowali swe utwory między innymi wybitni pisarze jak Leopold Staff, Bolesław Leśmian, Kazimiera Iłłakowiczówna. Marceli Sachs usamodzielnił się w r. 1918, a powołany przez niego do życia „Głos Polski” osiągnął duży nakład i miał wielu prenumeratorów (szczegół niezmiernie ważny, odegra zasadniczą rolę w późniejszych wypadkach). Największy rozkwit gazety przypadł na lata 1920-1922. W społeczno-literackim dodatku pisali Marian Piecha, Kazimierz Sowiński, cała grupa „Meteora”. Sachs skupił w swej redakcji również plejadę czołowych dziennikarzy łódzkich – Czesława Ołtaszewskiego, Władysława Polaka, Gustawa Wassercuga, Jana Urbacha, Eugeniusza Kronman.
[[Czesław Ołtaszewski
i Polak od dawna marzyli o własnej gazecie. W 1923 r. przy finansowej pomocy Maurycego Poznańskiego z firmy włókienniczej „I.K. Poznański”, dra Leszka Kirkiena i Sergiusza Cynamona, współwłaściciela dwóch największych kin łódzkich, założyli spółkę z o.o.: najpierw ukazała się poranna „Republika”, a po kilku miesiącach popołudniowy „Express”.
Ci, co pozostali wiernie przy Sachsie, też mieli swoje plany, ale zrealizowali je dopiero sześć lat później, w sposób jakby żywcem wzięty z sensacyjnego filmu. Na razie na nic się nie zanosiło. Redaktorzy „Głosu” dzielnie sekundowali szefowi, chcąc dotrzymać kroku dysydentom. Szala zwycięstwa przechylała się jednak na stronę „republikanów”. Dysponowali większym kapitałem, gazetę redagowali żywiej, ponadto sprzyjała im atmosfera nowości.
Marceli Sachs, schorowany, nie miał sił do skutecznej rywalizacji. Najpierw wytrącono mu z rąk popołudniówkę. W trzecim roku istnienia, a dwa po ukazaniu się „Expressu”, „Kurier Czerwony” przestał wychodzić, znokautowany ekspresowymi sensacyjnymi powieściami w odcinkach, premiowanymi konkursami dla czytelników i rozbudowaną kroniką lokalną. Sacs nie rezygnował, rok później wydał nową gazetę popołudniową „Goniec Wieczorny Ilustrowany”. Po kilku miesiącach spotkał ją los poprzedniczki.
Stan zdrowia redaktora naczelnego „Głosu Polskiego” pogarszał się z dnia na dzień. Częściowo sparaliżowany, za namową lekarzy wyjechał w 1929 r. na kurację za granicę, wydzierżawiając „Głos” na czas swej nieobecności spółce prasowej, na czele której stali jego dawni współpracownicy Gustaw Wassercug i Eugeniusz Kronman, wydawcy utworzonej przez nich popołudniówki „Ilustrowana Prasa Wieczorna”. Powierzając im z pełnym zaufaniem swój „Głos”, Sachs nie wiedział, ze obaj ci panowie knują przeciwko niemu spisek.
Wydawcom „Ilustrowanej Prasy Wieczornej” solą w oku były sukcesy Ołtaszewskiego i Polaka. „Republika” i „Express” idą jak woda, a oni co? Maja tylko popołudniówkę, która robi bokami!
Okoliczności sprzyjały ich zaborczym planom. Nieobecność redaktora Sachsa przedłużała się. I oto któregoś dnia dzierżawcy zamykają na klucz cały wydrukowany, mający iść do sprzedaży nakład „Głosu Polskiego” (po upływie 24 godzin będzie to makulatura!), udają się na Piotrkowską 101, gdzie czeka wynajęta, gotowa do druku maszyna rotacyjna. Przedtem jednak robią rzecz najważniejszą, która zdecyduje o powodzeniu przedsięwzięcia: zagarniają z administracji listę prenumeratorów, zawiadamiają ich listownie, że odtąd zamiast starego „Głosu” będą otrzymywać nowy i zapewniają w gorących słowach, iż dołożą wszelkich starań, aby nowa gazeta pod każdym względem przewyższała poprzednią.
Wiadomość o tych wypadkach lotem błyskawicy rozniosła się po mieście, docierając rzecz prosta i na Piotrkowską 49, gdzie redaktorzy Ołtaszewski i Polak zajęci byli praca twórcza. Pierwszy pisał artykuł wstępny na tematy polityczne, drugi recenzję teatralną do najbliższego numeru „Republiki”.
Nie wiadomo, czy Ołtaszewskiemu i Polakowi żal się zrobiło ich dawnego pryncypała, czy może doszli do wniosku, że stary, sprawdzony konkurent jest mniej groźny niż nowy, dość, że postanowili Sachsa ratować. Do drukarni „Głosu Polskiego” na Piotrkowską 86 wyruszyła uzbrojona w łomy ekipa składająca się z personelu technicznego „Republiki”. Polecenie brzmiało: wyważyć drzwi i sprzedać chłopcom gotowy do rozpowszechniania nakład „Głosu”. Drzwi wyłamano, ale sprzedawcy nie zgłosili się po gazety. Poszli na Piotrkowską 101, gdzie tez czekał wydrukowany, przygotowany do rozprowadzenia nakład… „Głosu Porannego”, o identycznym co „Głos Polski” wyglądzie, o identycznym kroju czcionek tytułu, o podobnym układzie treści i sposobie łamania.
Przebywający poza krajem Marceli Sachs nie miał pojęcia o tym, co się w Łodzi wydarzyło. W obawie o jego zdrowie rodzina o niczym go nie zawiadomiła. Gdy po jakimś czasie redaktor wrócił do Łodzi, pierwsze kroki skierował do kiosku po swą gazetę.
- „Głos Polski”? – zdziwił się kioskarz. – Panie, to już od paru tygodni nie wychodzi. Może pan życzy „Głos Poranny”?
Redaktor wsiadł w dorożkę i pojechał na Piotrkowską 106. Stary woźny oznajmił mu, że panowie redaktorzy wyprowadzili się, wydają własną gazetę, a jemu zostali winni za dwie tygodniówki. Sachs postanowił za wszelką cenę restytuować pismo, w które włożył tyle wysiłku. I kto wie, może by się mu udało, gdyby nie owa nieszczęsna lista prenumeratorów. To była strata nie do powetowania, bowiem sprzedaż gazet opierała się wówczas głównie na prenumeracie. Ale Sachs wierzył w swą szczęśliwą gwiazdę i wolna sprzedaż. Zadłużył się po uszy i wypuścił „Głos Polski”, informując na jego łamach opinie publiczną o „puczu prasowym” dokonanym przez jego byłych pracowników. Jednak wznowiony tytuł nie zdobył powodzenia. Większość czytelników starego „Głosu” zaabonowała już nowy dziennik. Szukając wyjścia z sytuacji, Sachs wydzierżawia pismo innej spółce wydawniczej – Cieleckiego i Piątkowskiego. Spotyka go kolejne fiasko. Wtedy decyduje się na ostatnią próbę: sam podejmie się poprowadzić gazetę. Zastosował metodę konkurentów i zmienił tytuł gazety na „Głos. Poranny Dziennik dla Wszystkich”. Obniżył cenę gazety do 10 gr, co doprowadziło go kompletnej ruiny finansowej. Po upływie niespełna trzech miesięcy pismo przestało definitywnie wychodzić, a dr Marceli Sachs krótko potem w niedostatku zakończył życie.
I taki był epilog udanego „puczu prasowego” w Łodzi, nie mającego precedensu, ani analogicznych przypadków w dziejach prasy łódzkiej. Czy podobna historia nie wydarzyła się w innych miastach – nie wiem. Wszakże z obowiązku dziennikarskiego pragnę nadmienić, że to, co wyżej opisałem, też już było. Szczegółowo wspominam o tym w swym pamiętniku Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę, która to książka ukazała się osiem lat temu. A korzystając z okazji spieszę poinformować czytelników „Prasy Polskiej”, że w tych dniach*) ukaże się kolejny tomik moich wspomnień z pobytu w ZSRR w latach 1939-1946 pt. Raz, dwa, wziali! i że złożyłem w wydawnictwie trzeci tom mych wspomnień Erika zdradza tajemnice o powojennych przygodach dziennikarskich.
  • ) Pisane we wrześniu 1988 r.

Adam Ochocki
„Prasa Polska” nr 2
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Adam Ochocki - Dziennikarz, literat, scenarzysta
Biografia
Felietony
Filmy
Karykatury
Książki
Piosenki
Recenzje
Tłumaczenia
Twórca o sobie
Wspomnienia
Wywiady
Zdjęcia