Adam Ochocki
Dziennikarz, literat, scenarzysta
Twórca o sobie
ID-002361.doc
 
1970-MM-DD
Gdy się urodziłem, kochana ciocia, której mąż był tajnym radcą na dworze Jego Cesarsko-Królewskiej Mości Franciszka Józefa I, przepowiedziała na podstawie mego odcisku daktyloskopijnego, że w roku 1970 wydam dwa tomiki satyryczne. Proroctwo cioci sprawdziło się co do joty, na co załączam dowody rzeczowe: odcisk daktyloskopijny, podobiznę cioci oraz niniejszy zbiorek. Drugi wyjdzie niebawem w Moskwie, nakładem „Krokodyla”. Doręczę go osobiście wraz z dedykacją wszystkim czytelnikom oraz odbiorcom programów rozrywkowych TV.
Nie chcąc podważać dobrego imienia cioci jako wróżki, zawczasu przygotowałem się do zawodu, debiutując w 1931 r. jako reporter w łódzkim „Expressie”. Moje ówczesne utwory o tym, jak pies pogryzł człowieka i ilu członków liczy związek zawodowy muzyków, uważam za najdowcipniejsze w swej karierze. Po wojnie, gdy już spoważniałem, zostałem satyrykiem, a w roku 1957, kiedy narodziła się „Karuzela”, objąłem w niej stanowisko sekretarza redakcji.
Poczciwa ciocia przepowiedziała też, że czekają mnie dalekie wojaże. W 1956 r. poleciałem do Melbourne, skąd kablowałem sprawozdanie z Olimpiady, a w tym roku jako gość leczyłem w Ciechocinku schorzenia gośćcowe.
Spełniły się również proroctwa ciocine, że życie nie oszczędzi mi zawodów. W czasie wojny byłem kolejno” motorniczym tramwajowym i kelnerem we Lwowie, poganiaczem wielbłądów w dalekiej Machacz-Kała, dozorcą i nauczycielem w Tadżykistanie (dowód rzeczowy w niniejszym zbiorku, patrz felieton Miotła i katedra), obecnie zaś, w przerwach między ukazywaniem się „Karuzeli” (wychodzi co dwa tygodnie!) piszę scenariusze do filmów animowanych dla łódzkiego „Semafora”. Poza tym pełnię jeszcze funkcje mnicha buddyjskiego i jestem stewardesą na pokładzie odrzutowca, obsługującego trasę Zduńska Wola – Miami na Florydzie.
 
Adam Ochocki
(do wydania Skąd my się znamy?)
 
 
 
 
 
 
ID-002362.doc
 
1980-MM-DD
Pomysł napisania tej książki, pierwszego tomiku mojej trylogii wspomnieniowej (Reporter przed konfesjonałem, Raz, dwa, wziali!, Erika zdradza tajemnice) przyszedł mi do głowy w dalekiej Australii, kiedy to w roku 1956 poleciałem na Olimpiadę do stolicy stanu Victoria – Melbourne. Spotkałem się tam z przedwojennym szefem Władysławem Polakiem, redaktorem naczelnym łódzkiego „Expressu” oraz moim kuzynem, Stefanem Kałuszynerem-Kalusem, który pracował w naszej redakcji w dziale sportowym. Nie widzieliśmy się siedemnaście lat, tyle mieliśmy sobie do opowiedzenia! Toteż po emocjach przeżytych na stadionie Melbourne Cricket Ground wiedliśmy wieczorami niekończące się rozmowy, wspominaliśmy minione czasy. Kolegów redakcyjnych, znajomych, wydarzenia. Ba, ćwicząc naszą pamięć, wyliczaliśmy po kolei wszystkie sklepy mieszczące się przed wojną po obydwu stronach ulicy Piotrkowskiej. Łódź przypłynęła na antypody i wylądowała nad brzegiem Pacyfiku... I wtedy właśnie postanowiłem ocalić od zapomnienia dawne dzieje. Niepowtarzalną egzotykę Łodzi, ludzi, którzy odeszli. Przekazać potomności odległe historie i przeżycia pewnego młodzieńca, stawiającego pierwsze kroki jako reporter w jakże odmiennych niż dzisiaj warunkach! Wróciwszy do kraju – w olimpijskim tempie, zapewne pod wrażeniem Igrzysk – napisałem pięćdziesiąt osiem różnotematycznych odcinków pod wspólnym tytułem Historie dawnej Łodzi i zamieściłem je w latach 1957-1958 w łódzkim „Expressie”. Nie dało mi to pełnego zadowolenia. Za dużo tam było danych statystycznych i faktów, za mało własnych doznań i refleksji. Postanowiłem zacząć od początku – napisać wspomnienia z autopsji, a do pożółkłych kompletów gazet sięgać tylko w wyjątkowych przypadkach. Rozpoczętą pracę podjąłem w latach sześćdziesiątych. Pierwsze rozbudowane fragmenty przyszłej książki wydrukowały „Odgłosy”. Jan Koprowski, ówczesny redaktor naczelny łódzkiego tygodnika, gorąco mnie zachęcał do kontynuowania memuarów. Jednakże minęło jeszcze kilka lat, zanim zdecydowałem się dopisać ostatnie rozdziały. Zdopingował mnie dr Janusz Dunin z łódzkiej Biblioteki Uniwersyteckiej. - Panie redaktorze – zadzwonił któregoś dnia – życzę panu stu lat życia, nic jednak nie jest wieczne. Nie kończy pan swej książki, a przecież taki ciekawy materiał nie może przepaść. Niech pan udostępni naszej bibliotece swe manuskrypty.
Udostępniłem, zastrzegając sobie prawa autorskie i wydawnicze, po czym wróciłem do swych wspomnień, tym razem już z niezłomnym postanowieniem dokończenia książki. Szło mi trudniej niż na początku. Niektóre fakty uleciały mi z głowy, inne wymagały sprawdzenia. Odruchowo sięgałem po spis telefonów i odkładałem go zaraz. Do kogo zadzwonić? Straszne, nie ma się już z kim skonsultować. Odszedł niezapomniany Stanisław Chruszczewski, który całą Łódź miał w mały palcu, zmarł także jeden z mych pierwszych informatorów – dyrektor Jan Augustyniak, odeszli inni łodzianie pamiętający dawne dzieje miasta.
Zresztą z pamięcią ludzką bywa rozmaicie. Bodaj w roku 1959 przyjechał do Łodzi Henryk Chmielewski, w latach trzydziestych znany bokser, wychowanek ówczesnego klubu IKP przy zakładach włókienniczych I.K. Poznańskiego. Chmielewski, który za namową Zbyszka Cyganiewicza przeszedł na zawodowstwo i osiadł na stałe w Ameryce, przed wojną często odwiedzał naszą redakcję. „Express” poświęcał mu wiele miejsca, zamieszczał z nim wywiady, fotografie. Pamiętam, champion miał uczulony łuk brwiowy i bardzo lubił mleko. Przychodził do nas dwa, trzy razy w tygodniu. Przesiadywał w pokoju mego kuzyna Stefana Kałuszynera, a ten pełen uznania dla talentu Henia wytrwale go lansował. Toteż gdy Chmielewski złożył wizytę w redakcji „Dziennika Łódzkiego”, pobiegłem tam porozmawiać z nim. Chyba mnie nie pozna, znaliśmy się przelotnie, ale Stefana na pewno nie zapomniał.
- Mam dla pana pozdrowienia od Stefana Kałuszynera. Widziałem się z nim w Australii na Olimpiadzie. Pamięta go pan?
- Kałuszyner... Kałuszyner... Już wiem! Znokautowałem go w drugiej rundzie!
Fragmenty moich wspomnień ukazywały się w ”Odgłosach”, „Kulisach”, „Szpilkach”, w poznańskim „Tygodniu”, w „Prasie Polskiej”, organie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Kilka odcinków nadała Rozgłośnia Polskiego Radia w Łodzi. Dostałem zachęcające listy od czytelników i słuchaczy, podpowiadali mi tematy, przypominali różne wydarzenia.
Nie o wszystkich ciekawszych sprawach napisałem w tej książce, niektóre przypominały mi się już po zakończeniu całości, inne pamiętam słabo, ledwo się o nie otarłem, więc je pominąłem.
Choćby taki „Pośredniak” na ulicy Podleśnej 46, „giełda pracy”, jak go powszechnie nazywano. Co dzień przypuszczali szturm zdesperowani ludzie, rozgrywały się dantejskie sceny, interweniowała policja. Przed samą wojną kroniki notowały w Łodzi 60 tysięcy całkowicie bezrobotnych i 100 tysięcy zatrudnionych po 2-3 dni w tygodniu. Pracownicy umysłowi powzięli na wiecu dramatyczną uchwałę: zażądali zwolnienia z pracy i nieprzyjmowania na żadne stanowisko żon pracujących mężów.
Nie wspomniałem o licytacjach będących w okresie międzywojennym powszechnym zjawiskiem. Białe kartki z okrągłą czerwoną pieczęcią, nalepiane przez sekwestorów na meblach dłużnika przypominały mu co chwila, że pianino, na którym ćwiczy jego dziecko, nie jest jego pianinem, że staroświecki kredens w schedzie po dziadkach nie jest jego kredensem, nawet ta polakierowana na biało szafka z dziecięcą garderobą nie jest już szafką jego dzieci.
A lombard przy ulicy Zachodniej 31, udzielający pożyczek pod zastaw różnych rzeczy? Codziennie przychodziło tu ponad sto osób. Lombard miał swoich stałych klientów. Zimą zastawiali letnią odzież, latem – zimową. W jednym okienku wykupywali letnią garderobę, w chwilę potem w drugim zaciągali pożyczkę pod zastaw zimowej, żeby wszystko powtórzyć w następnej porze roku.
O szersze omówienie proszą się dzieje łódzkiej radiostacji, otwartej w maju 1930, kiedy to po raz pierwszy łodzianie usłyszeli z ust spikera: „Halo, tu radio Warszawa, Kraków, Wilno, Katowice, Lwów i Łódź”. Rozgłośnia zajmowała parterowy budynek przy zbiegu ulic Inżynierskiej i Wołowej, niedaleko rzeźni, a pierwszym spikerem był utalentowany reżyser Teatru Miejskiego, Marian Lenk. Ale jeszcze przed uruchomieniem łódzkiej radiostacji melomani mieli okazję przeżywania dzięki radiu silnych wrażeń artystycznych. Pan Kotek, właściciel cukierni na ulicy Konstantynowskiej 9 (Obrońców Stalingradu), ogłaszał się w prasie, że w jego lokalu przy każdym stoliku znajduje się para słuchawek radiowych i P.T. goście popijając herbatę mogą „uraczyć się oryginalną muzyką z Wiednia i innych miast Europy”. Nic tedy dziwnego, że szczupły przybytek pana Kotka nie mógł pomieścić wszystkich chętnych. Jakoś uszedł mej pamięci sławetny tunel na ulicy Tramwajowej, łączący południową część miasta z północną, największy chyba dziwoląg urbanistyki dawnej Łodzi. Ciągnął się na znacznej długości, środkiem przepływał cuchnący ściek, a ciemno tam było, choć oko wykol. Zgięci w pałąk przechodnie posuwali się gęsiego, noga za nogą. Chłopcy z latarkami za drobną opłatą przeprowadzali ludzi, bo w tych warunkach można się było zderzyć nie tylko z nadchodzącym z przeciwnej strony przechodniem, ale i z prowadzoną na postronku kozą. Dopiero po wizycie ministra komunikacji Alfonsa Kuehna zezwolono miastu na budowę wiaduktu. Sprawa się przeciągała, robót nie rozpoczynano, co dało mi asumpt do skwitowania tego kalamburem na łamach gazety: ale kino z tym Kuehnem! Albo Kasa Chorych, późniejsza Ubezpieczalnia Społeczna, którą ludek łódzki ochrzcił „Chorą Kasą” z racji źle świadczonych usług zdrowotnych. To była prawdziwa udręczalnia społeczna. Może należało przedstawić i galerię popularnych typów i typków łódzkich? A więc najtęższego łodzianina, Henryka Lindenfelda, zwanego popularnie „Spuchlakiem”. Ważył okrągło 145 kilogramów, krawiec nie mógł sam poradzić sobie przy zdejmowaniu zeń miary: drugi koniec centymetra trzymał czeladnik. Jako jedyny w Łodzi, a chyba i w kraju, kapelusze nosił... na miarę. Karol Goeppert, właściciel wytwórni nakryć głowy przy ul. Podleśnej, chełpił się, że „Spuchlak” jest jego klientem. I dodawał z nietajonym podziwem, jakby to było jego zasługą: „Ministerialna głowa, numer sześćdziesiąt osiem!”
„Spuchlak” żył... ze swego apetytu. Spałaszowanie na jednym posiedzeniu całej gęsi i spłukanie jej litrem wódki było dlań błahostką. Chętnie zakładał się ile to potrafi zjeść i zawsze wygrywał. Po takiej uczcie wynajmował dorożkę za dwa złote, kazał się wieźć na boczną ulicę, tam jak wąż boa pogrążał się w słodkiej drzemce, nakazując dorożkarzowi, żeby opędzał go batem od much. Bardzo lubił ploteczki, interesował się każdym i wszystkim, więc przy powitaniu co dowcipniejsi znajomi pytali go: „Jak się masz, Heniu, co słychać u mnie?”.
Żywym jego kontrastem był drobny, miniaturowy Wacek Morawiecki, arbiter elegantiarum Łodzi i okolic, z zawodu lekarz dentysta. To o nim krążyła importowana z Warszawy anegdotka: o północy przed „Ziemiańską” zajechała pusta dorożka, z której wysiadł Morawiecki. Spec od spraw honorowych, na pamięć znał kodeks Boziewicza. Szczycił się swym arystokratycznym pochodzeniem, potwierdzonym herbem „Koźlerogi” z iluś tam pałkami. I chociaż wyszło na jaw, że jego ojciec był restauratorem, nie przyniosło to ujmy towarzyskiej pozycji lekarza.
A portier z „Grand Hotelu”, Bucholz, znakomity bilardzista? Nie dorównywał wprawdzie słynnemu ongiś przemysłowcowi Henschlowi, który potrafił rozegrać chińską partię poniżej dziesięciu uderzeń i przegrał w bilard swą fabryką, ale na tradycyjnej „górce” Ulrichsa na rogu Piotrkowskiej i Andrzeja, czy u Komara na rogu Narutowicza i Wschodniej i w „Grand Hotelu” - niski, przysadzisty portier dokonywał cudów zręczności atakując kijem bile.
Kto dziś pamięta jeszcze najwyższego w mieście policjanta mierzącego 2 metry i 4 centymetry? Pełnił on służbę przeważnie na rogu Piotrkowskiej i Zielonej regulując ruch uliczny. Cieszył się dużą popularnością wśród kierowców, którzy przejeżdżając przez skrzyżowanie serdecznie go pozdrawiali. Łódzki Waligóra, jak idealny kierunkowskaz, widzialny był już od placu Wolności.
Mógłbym tak bez końca przypominać sobie dawne historie. Zdecydowałem jednak nie rozciągać książki, wprowadziłem jedynie drobne uzupełnienia. A gdy postawiłem kropkę na końcu ostatniego zdania, ogarnęła mnie nagle pustka. Dawne dzieje, którymi się fascynowałem tak długo, miasta i ludzie. Których przywołałem do życia, odpłynęli znowu w dal. Po raz drugi pożegnałem spędzone w rodzinnej Łodzi swe młodzieńcze lata...
 
Adam Ochocki
(do I wydania Reportera przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę , Wydawnictwo Łódzkie)
 
 
 
 
 
 
ID-002363.doc
 
1984-MM-DD
Najpierw matka wydała mnie na świat, a ja wydałem radosny okrzyk. W szkole wydawano mi nie najlepsze świadectwa, ale nie przejmowałem się tym zbytnio, bo wszystko wydawało mi się takie piękne! W 1931 r. rozpocząłem pracę dziennikarską i wydałem walkę złu, choć nie zawsze wiedziałem, gdzie tkwią jego korzenie. W 1948 r. z Wacławem Drozdowskim wydałem album Wicek i Wacek. W 1970 r. wydano mi dwie książki: Skąd my się znamy? (Wydawnictwo Łódzkie) i Triewoga w adu (Izdatielstwo „Prawda”, Biblioteka „Krokodyla”), a w 1980 r., również w WŁ, pierwszy tom Reportera przed konfesjonałem (drugi w przygotowaniu).
W tzw. międzyczasie wydałem córkę za mąż.
Nie przerywając pracy dziennikarskiej, w latach sześćdziesiątych związałem się z Se-Ma-For-em, co wydało plon w postaci 44 filmów krótkometrażowych według moich scenariuszy, z tego 39 z serii Zaczarowany ołówek. Mimo iż nie lubię wydawać pieniędzy, kilka razy wydałem grubszą gotówkę na samochód. Pewien kolega wydał mnie kiedyś, ale nic mu to nie pomogło. W 1973 r. przeszedłem na emeryturę i z tej okazji wydałem ucztę dziękczynną. Co myślę o niektórych ludziach, to moja tajemnica, której nie wydam. Jak widać, wydawanie towarzyszyło mi przez całe życie. I tak będzie dalej, póki nie wydam… ostatniego tchnienia.
 
Adam Ochocki
(do wydania To ci kwiatki!)
 
 
 
 
 
 
ID-002364.doc
 
1988-MM-DD
W niezwykłych okolicznościach narodziła się ta książka. Ciąża przebiegała niemal pół wieku, natomiast sam poród odbył się lekko, bez kleszczy, bez cesarskiego (czytaj: cenzorskiego) cięcia.
Pomysł opisania mych przeżyć sponad sześcioletniego pobytu w Związku Radzieckim w latach wojny zaświtał mi już w czasie dramatycznej ucieczki przed hitlerowcami w listopadzie 2939 roku, kiedy jako dwudziestosześcioletni młodzian wyruszyłem na tułaczkę po świecie.
Los nie szczędził mi gorzkich doświadczeń. Czego to ja się nie imałem przez te lata? Próbowałem sił w najrozmaitszych zawodach, nawet byłem poganiaczem wielbłądów pod skwarnym niebem Azji, dokąd wywędrowałem po przeszło rocznej wyczerpującej pracy w łagrze. Podzieliłem wtedy los wielu tysięcy Polaków, zesłanych z Ukrainy i Białorusi do obozów pracy przymusowej.
Po trzech względnie spokojnych latach spędzonych u stół Pamiru padłem ofiarą prowokacji. Podejrzany o współpracę z Niemcami i wrogą działalność przeciwko Związkowi Radzieckiemu poddany zostałem długotrwałemu śledztwu, trafiłem do więzienia i znowu do łagru. Gdyby nie sprzyjające okoliczności, kto wie, czy napisanie tego pamiętnika mogłoby dojść do skutku…
Pod wpływem ciężkich przeżyć i określonej sytuacji politycznej mój zamysł literacki oddalał się coraz bardziej. Nie robiłem żadnych notatek, bo i po co? Po powrocie do kraju też nie zaprzątałem sobie głowy tą sprawą. Po prostu nie było szans na wydanie pamiętnika z tamtych lat, a do szuflady pisać nie lubię.
Nie spełnione marzenia odżyły pamiętnej wiosny 1987 po znamiennych przeobrażeniach u sąsiadów. Dopiero wówczas, gdy coraz głośniej poczęło rozbrzmiewać hasło „głasnost” (jawność), gdy padły ważkie słowa o likwidacji białych plam w stosunkach polsko-radzieckich, gdy „pierestrojka” w Kraju Rad nabrała realnych kształtów – dopadłem maszyny do pisania. Wysłużona Erika ledwo nadążała za natłokiem wspomnień. Rozwinęła się barwna taśma filmowa, z zakamarków pamięci wydobyłem minione dzieje, sylwetki ludzi, z którymi się stykałem.
Książkę napisałem w tempie rekordowym: w ciągu maja 1987 i kilku dni czerwca. Dałem jej fikuśny tytuł z podtekstem Raz, dwa, wziali!. Tymi słowy ponaglał nas do zdwojenia wysiłków przy taskaniu spiłowanych drzew Prorab w Rybińskim obozie pracy, a przedtem, we Lwowie, też raz, dwa, wziali, ale nas wielotysięczną rzeszę uciekinierów do miejsc odosobnienia…
Maszynopis zaniosłem do redakcji łódzkiego tygodnika „Odgłosy”. Przeczytali i… raz, dwa, wziali. Po „Odgłosach”, które zamieściły piętnaście całostronicowych fragmentów pamiętnika, po tekst sięgnęli następni: lubelska „Kamena”, katowicki tygodnik „Tak i Nie”, łódzka Rozgłośnia Polskiego Radia – wreszcie Wydawnictwo przy Towarzystwie Krzewienia Kultury Świeckiej w Łodzi.
Nakładem tej oficyny trafił na półki księgarskie niniejszy tomik, będący spełnieniem mych marzeń sprzed pięćdziesięciu lat.
 
Adam Ochocki
(do wydania Raz, dwa, wziali!)
 
 
 
 
 
 
ID-002365.doc
 
1989-MM-DD
Wszystkie wydarzenia i osoby są autentyczne. Jakiekolwiek podobieństwo do postaci i sytuacji fikcyjnych może być tylko dziełem przypadku.
 
Od Wicka i Wacka po filmowe cacka” – wpisał się Marek Groński do ofiarowanej mi książki. Było to 20 lat po wydaniu albumu z przygodami dwóch wesołków, gdy na ekranach kin i telewizorów pojawił się kolejny odcinek mego filmu dla dzieci Zaczarowany ołówek.
Minęło znowu 20 lat i oto macie w ręku książkę, będącą zapisem moich powojennych przygód dziennikarskich i nie tylko. Gdyby Groński teraz chciał mi podarować jakiś tomik, dedykacja zapewne brzmiałaby: „Od Wicka i Wacka z nikim się nie cacka”. Bo wtedy, u schyłku lat czterdziestych, kiedy ów album ujrzał światło dzienne, przyznaję z ręką na sercu, cackałem się jak inni, żeby broń Boże… Na szczęście stany lękowe ustąpiły i niczego nie muszę owijać w bawełnę. Psy wieszam na, piję do, ubolewam nad, śmieję się z, piszę o.
O kulisach mojej wyprawy na Olimpiadę w Melbourne i o tournée z Legią na antypody. O bryłach złota wydartych ziemi i najpiękniejszej awanturnicy świata Loli Montez. O dzielnicy płatnej rozkoszy w Antwerpii. O Porfirym, który podnosił gwichty na… no właśnie. O cadykach, szadchemach i szamesach. O piosenkach lwowskich batiarów. O tym jak się robiło „Karuzelę”. O dwóch byłych premierach. O Szlachecie od matek bosek. O różnych aferach i tajemnicach kuchni redakcyjnej. O moich wzlotach i upadkach, o wojażach po świecie – lądem, wodą i w powietrzu.
Zachęcam do lektury. Tę książkę można czytać nawet z zamkniętymi oczyma.
 
Adam Ochocki
(do wydania Erika zdradza tajemnice, Res Humana)
Adam Ochocki - Dziennikarz, literat, scenarzysta
Biografia
Felietony
Filmy
Karykatury
Książki
Piosenki
Recenzje
Tłumaczenia
Twórca o sobie
Wspomnienia
Wywiady
Zdjęcia