Adam Ochocki
Dziennikarz, literat, scenarzysta
Tłumaczenia
Graf. 000015
 
 
 
ID-002355.doc
 
RRRR-MM-DD
W swoim dorobku twórczym Adam Ochocki ma ponad 2000 tłumaczeń z języka rosyjskiego.
Są to przeważnie humoreski Awerczenki, Zoszczenki, Włodzimierza Mitina i innych.
 
 
 
 
 
 
ID-002356.doc
 
RRRR-MM-DD
Michaił Zoszczenko
 
Kradzież
 
Niedawno popełniono kradzież w naszym sklepie spółdzielczym. Kradzieży tej towarzyszyła głęboka myśl filozoficzna. A było to tak:
Sklep spółdzielczy. Mnóstwo towarów. Eksportowe kaczki na wystawie.
Łosoś, nie wiem dlaczego. Świńskie, przepraszam bardzo, połówki. Ser. To z jadalnych rzeczy. A z przemysłowych również mnóstwo artykułów. Damskie pończochy. Grzebyki. I tak dalej.
No i ktoś tylnym wejściem dostał się nocą do magazynu przy sklepie i gospodarował tam na całego. A co najważniejsze, stróż spał koło drzwi i nic nie zauważył.
- Jakieś sny, powiada, faktycznie miałem tej nocy, ale nic takiego podejrzanego mi się nie śniło.
- A mówiąc między nami, stróż bardzo się przestraszył kiedy wykryto tę kradzież. Biegał po magazynie, wszystkiego się czepiał. Błagał, żeby mu krzywdy nie robić. I tak dalej.
Kierownik powiada:
- Diabelnie mocno spałeś, sukinsynu. To straszne, ile wynieśli stąd towaru!
Stróż na to:
- Niemożliwe, żeby dużo wynieśli. Obudziłbym się z pewnością.
Kierownik:
- Zaraz zrobimy protokół i zobaczymy na jakie straty naraziłeś państwo.
No i zaczęli sporządzać protokół w obecności milicji. Padają liczby. Sumują. Dodają. I tak dalej. Stróż biedaczyna tylko ręce załamuje i prawie płacze - tak bardzo cierpi, współczuje państwu i złorzeczy sobie za ten przeklęty sen.
A kierownik powiada:
- Piszcie: dwieście kilogramów cukru-rafinady, sto sześćdziesiąt paczek papierosów, dwa tuziny damskich pończoch, osiem pęt kiełbasy…
Kierownik dyktuje, a stróż podskakuje przy każdej liczbie.
Nagle odzywa się kasjerka:
- Zapiszcie jeszcze, że z kasy ściągnięto bony na sto trzydzieści dwa ruble. Trzy kałamarze i nożyczki. Przy tych słowach stróż aż jęknął i przysiadł - tak bardzo się zmartwił.
Kierownik zwraca się do milicji:
- Zabierzcie tego stróża! Niech nam nie przeszkadza.
Milicjant powiada:
- Idźcie, dziadku, do domu. Jak będzie trzeba to was zawołają.
W tym momencie rozlega się głos księgowego z sąsiedniego pomieszczenia:
- Miałem tu jedwabny szal. Wisiał zawsze na ścianie, teraz go nie ma! Proszę zapisać - domagam się odszkodowania za poniesioną stratę!
Nagle odzywa się stróż:
- A to drań! Nie brałem tego szala. I osiem pęt kiełbasy - to po prostu znęcanie się. Zabrano tylko dwa pęta kiełbasy!
W sklepie zaległa grobowa cisza. A stróż mówi dalej:
- Pies z wami tańcował! Przyznaję się. Ukradłem. Ale z natury jestem uczciwy. Oburzają mnie takie protokóły. Nie pozwolę, żeby mi dopisywano więcej, niż faktycznie wziąłem!
Na to milicjant:
- Z tego wynika, dziadku, żeś się dostał do magazynu?
- Tak jest. Dostałem się. Ale nie ruszałem ani bonów ani nożyczek. Ani szala tego drania. Jeżeli chcecie wiedzieć, to wziąłem pół worka cukru, tuzin damskich pończoch i dwa pęta kiełbasy i nie pozwolę, żeby takie złodziejstwa odbywały się pod moją firmą. Stoję na straży państwowych interesów. I oburza mnie, jako prawdziwego obywatela, co się tu dzieje - jak w bezczelny sposób obciąża się moje konto!
Kierownik na to:
- Oczywiście mogliśmy się pomylić. Zaraz to sprawdzimy. Będę bardzo zadowolony jeśli mniej skradziono. Zaraz przerzucimy to wszystko przez wagę.
W tym momencie rozlega się głos kasjerki:
- Pardon, bony znalazły się. Zawieruszyły mi się pod papierem. A nożyczek nie ma.
- Zaraz ci splunę w te bezwstydne oczy! - krzyczy stróż. - Żadnych nożyczek nie brałem! Poszukaj lepiej, stara wrono!
- Są, są - odzywa się kasjerka. - Patrzcie państwo - leżały na samym wierzchu w kasie, a ja ich nie widziałam.
- Jest i szal - powiada księgowy. - Zaplątał mi się w bocznej kieszeni płaszcza.
Kierownik na to:
- Trzeba zrobić nowy protokół. Okazuje się, że cukru, rzeczywiście, brakuje tylko pół worka.
Stróż do niego:
- Przelicz kiełbasę! Albo nie odpowiadam za siebie. Mam świadka, ile zabrałem. Niusza w każdej chwili zezna prawdę.
Wkrótce podliczono towar. Okazało się, że ukradziono dokładnie tyle, ile zeznał stróż. Stróża zaprowadzono na milicję. Razem z nim ową Niuszę, u której znaleziono skradzione rzeczy.
Jak widzicie więc - skradziono za grosze, a usiłowano zrobić z tego tysiące.
I tutaj właśnie jesteśmy świadkami tej współczesnej operatywności i tego twórczego polotu filozoficznej myśli, bez czego, jak mówią, w żaden sposób nie można się dziś obejść.
Bez tego tylko głupiec dzisiaj kradnie. I szybko wpada.
 
 
 
 
 
 
ID-002357.doc
 
RRRR-MM-DD
Sergiusz Michałkow
 
Wilk i Kundel
 
Postanowił Wilk się powiesić i rozgłosił o tym w całym lesie.
- Wilk się powiesi? Czekaj tatka latka – westchnął Zając.
- Powiesi się? Na pewno się powiesi! To jego nieodwołalna decyzja – powiedział Żółw.
- A ja wam mówię, że on się jeszcze rozmyśli – rzekł Jeż i najeżył się.
- Nie rozmyśli się. Już nawet drzewo sobie wybrał. I sęk upatrzył! – zapewniała Sroka. – Na osinie postanowił się powiesić. Szuka powroza.
Hałas, plotki, przypuszczenia. Jedni wierzą, inni powątpiewają. Wieści dotarły i do wiejskiego Kundla.
Pobiegł Kundel do lasu, odszukał Wilka. Widzi: Szary siedzi pod osiną, smutny i na sęk spogląda.
Drgnęło serce dobremu Kundlowi. Nie lubił Wilka, nie dopuszczał go blisko wrót, ale teraz – jak by nie było – tragedia… dramat!
- Witaj, Wilku – cicho przywitał Szarego.
- Witaj i żegnaj! – odparł Wilk, strząsając łzę z powiek. – Bądź zdrów, Kundlu. Zapomnij o naszych urazach. Wybacz, jeśli kiedyś…
- Więc to prawda? – spytał Kundel. – Aż mi się wierzyć nie chce. Co się stało?
- Skompromitowałem się. Ośmieszono mnie w bajkach i opowiadaniach. Nie chcę żyć dłużej. Pomóż mi zdobyć powróz. Poszukaj w oborze. Obora u nas jest zamknięta, ale ty przecież możesz tam wejść, kiedy zechcesz. Mają do ciebie zaufanie…
- Dobrze, wyświadczę ci tę przysługę – zgodził się Kundel bez zastanowienia.
- Dziękuję! Serdecznie ci dziękuję – odparł wzruszony Wilk. – A razem z powrozem… weź i koziołka. Spełnij moje ostatnie życzenie.
I kundel spełnił ostatnie życzenie Wilka. A ten się nie powiesił. Rozmyślił się.
 
 
 
 
 
 
ID-002358.doc
 
RRRR-MM-DD
Arkadij Awerczenko
 
Robinsonowie
 
Z tonącego okrętu uratowali się tylko dwaj: Paweł Narymski - inteligent oraz Prow Iwanowicz Akacjew – szpicel ochrany carskiej.
Rozebrawszy się do naga, wyskoczyli z pogrążającego się w odmętach okrętu i szybko prują rękami wodę skierowali się ku odległemu brzegowi. Pierwszy dopłynął Akacjew. Wspiął się na skalisty brzeg, poczekał na Narymskiego, a gdy ten, ciężko dysząc z wysiłku, wdrapywał się po mokrych kamieniach – zwrócił się do niego urzędowym tonem:
- Pana paszport?
Narymski, nagi rozłożył mokre ręce.
- Nie mam paszportu… Utonął.
Akacjew nachmurzył się.
- Wobec tego jestem zmuszony…
Narymski zjadliwie uśmiechnął się.
- Niestety… Nie ma gdzie!
Szpicel odgarnął z czoła kosmyk mokrych włosów, jęknął z żalu i bezsilności, po czym milczący, nagi i smutny podążył w głąb wyspy.
 
* * *
 
Narymski urządzał się jak mógł na bezludnej wyspie. Zebrał na brzegu wyrzucone rzez fale odłamku kadłuba i niektóre rzeczy z zatoniętego okrętu i z tych żałosnych szczątków począł budować szałas. Akacjew ponuro patrzał na niego zza skały, pocierając gołe, chude ręce. Zobaczywszy, że Narymski stawia już drewniane ściany, podkradł się do niego i głośno krzyknął:
- Aha! Wpadł pan! Co pan tu robi?!
Narymski uśmiechnął się.
- Szałasik stawiam.
- O, nie! Nie! Mnie pan nie nabierze! To dom a nie szałas… Czy zna pan przepisy prawa budowlanego
- Nie znam.
- A gdzie instrukcja przeciwpożarowa?
- Odczepi się pan ode mnie?
- Nie, nie odczepię się! Zabraniam panu kategorycznie dalej budować bez zezwolenia! Nie zwracając na Akacjewa uwagi, Narymski dopasował drzwi do swojej chatki na kurzych nóżkach. Szpicel westchnął ciężko, postał jeszcze chwilę i powlókł się powoli przed siebie.
Postawiwszy szałas, Narymski zakrzątnął się, żeby go jak najlepiej wyposażyć. Na brzegu znalazł jeszcze skrzynkę z książkami, strzelbę, trochę amunicji i beczułkę solonej słoniny. Wszystko to przeniósł do swojej sadyby.
 
* * *
 
Pewnego dnia, gdy Narymskiemu zbrzydła stęchła słonina, wziął strzelbę i zagłeból się w dziewiczy las z zamiarem upolowania jakiegoś zwierzęcia, lub choćby ptaka. Przez cały czas swej wędrówki czuł czyjąś obecność koło siebie. Jakiś człowiek, milcząc, przebiegał od drzewa do drzewa, przyczajał się za grubymi pniami, ale Narymski nie zwracał na niego uwagi. Ujrzawszy przemykającą dziką kozę – złożył się i wystrzelił.
Zza drzewa wyskoczył Akacjew i chwycił Narymskiego za rękę.
- Aha! Teraz pan wpadł Zezwolenie na broń posiada pan?
Obdzierając ze skóry upolowaną kozę, Narymski dosadnie wzruszył ramionami.
- Czego się pan mnie czepia? Proszę się zająć swoimi sprawami!
- To są właśnie moje sprawy! – odparł urażony Akacje. – Aż do wyjaśnienia pan będzie łaskaw oddać mi broń na przechowanie – za pokwitowaniem…
- Ani myślę Ja znalazłem strzelbę, a nie pan!
- Wobec tego ma pan prawo żądać jednej trzeciej znaleźnego – zaczął Akacjew, ale zrozumiawszy widać niedorzeczność tych słów przerwał i wyraźnie zły zakończył: - A w ogóle to nie wolno panu jeszcze polować!
- A to dlaczego
- Okres polowań zaczyna się od dnia świętego Piotra, a jeszcze nie było świętego Piotra!
- Ma pan kalendarz, żeby sprawdzić? – z głupia frant spytał Narymski?
Akacjew zamilkł, przestąpił z nogi na nogę i rzekł surowo:
- Wobec tego aresztuję pana za zakłócenie spokoju strzelaniną!
- Proszę niech mnie pan aresztuje! Ale uprzedzam, że na podstawie odnośnych przepisów musi mi pan dać jakieś lokum, jedzenie, pilnować mnie i wyprowadzać codziennie na spacery!
Akacje zamrugał powiekami, wtulił głowę w ramiona i skrył się między drzewami.
* * *
 
Narymski wracał inną drogą. Przechodząc przez zwalone burzą drzewo przerzucone przez wąziutką rzeczkę, zauważył na drugim brzegu słupek z jakimś napisem. Przybliżywszy się, przeczytał: „Jazda przez most stępa”. Pokręciwszy głową, nachylił się, żeby ugasić pragnienie czystą, orzeźwiającą wodą ze źródła. Na leżącym przy brzegu kamieniu widniał napis: „Nie pijcie surowej wody! Winni przekroczenia tego zarządzenia podlegają…”
Zasnąwszy po sutej kolacji na ciepłym posłaniu z liści w czasie głuchej nocy usłyszał odgłos energicznych kroków. Otworzywszy drzwi, ujrzał przed sobą mrocznego, stanowczego Prowa Akacjewa .
- Czego pan chce?
- Proszę mnie wpuścić! Muszę przeprowadzić rewizję. Na podstawie poufnych wiadomości…
- Ma pan nakaz przeprowadzenia rewizji od prokuratora?
Akacjew głucho jęknął, chwycił się za głowę i z okrzykiem bólu i żalu wybiegł z izdebki.
Na dwie godziny przed świtem zapukał w okienko, krzycząc:
- Widziałem u pana książki! Jeżeli zawierają one niedozwoloną treść, a pan ich nie zgłosił komu należy – zostanie pan pociągnięty do odpowiedzialności na podstawie artykułu…
Narymski spał beztrosko.
 
* * *
 
Pewnego dna, kąpiąc się w ciepłym, drzemiącym od upału morzu, Narymski odpłynął daleko od brzegu, dostał skurczu w nodze i począł tonąć. Czując, że lada chwila pójdzie na dno, zebrał ostatek sił i instynktownie krzyknął: „Ratunku”! W tym momencie zauważył, ja stercząca za skałą postać szybko wybiegła ze swojej kryjówki i skoczyła do morza, płynąc energicznie ku niemu…
Narymski odzyskał przytomność na piaszczystym brzegu. Głowa jego spoczywała na kolanach Akacjewa, który z wielką troską rozcierał mu piersi ręce.
- Żyje… pan? – spytał z trwogą Akacjew, pochylając się nad Narymskim.
- Żyję.. – przyjemne uczucie wdzięczności i podzięki rozjaśniło twarz Narymskiego. - Dziękuję panu… Bardzo dziękuję… Niech pan powie… Ryzykował pan dla mnie życiem… Uratował mnie pan od niechybnej śmierci… Więc jednak, mimo wszystko, jestem panu drogi?...
Akacjew westchnął, powiódł zamglonym wzrokiem po bezkresnym, morskim horyzoncie, objętym płomieniem czerwonego zachodu – i prosto, naturalnie, powiedział:
- Oczywiście jest pan dla mnie bardzo drogi… Gdy wrócimy do kraju, będzie pan musiał zapłacić około stu tysięcy tytułem kar albo posiedzieć około stu pięćdziesięciu lat w więzieniu…
I po chwili milczenia dodał serdecznie:
- Niech panu Bóg da dużo zdrowia, długich lat życia i bogactwa!
 
 
 
 
 
 
ID-002359.doc
 
1965-06-13
B. Jegorow, B. Priwałow
 
Reakcja łańcuchowa
Dyrektor Jaszczak dostał pismo z centrali: „W związku z koniecznością przeprowadzenia oszczędności administracyjnych poleca się Wam zmniejszyć ilość etatów o 1 (słownie: jeden)”.
- Phi! – odetchnął z ulgą dyrektor. – Nie takie oszczędności przeżywało się!
Zdjąwszy słuchawkę telefonu, zakomunikował nowinę kierownikowi oddziału kadr – Stepuchinowi.
- Jeden etat?! – krzyknął z nieukrywanym zadowoleniem Stepuchin. – To drobiazg. Można zwolnić chociażby…
- Tss! – syknął Jaszczak. – Proszę bez żadnych propozycji. Jeszcze ktoś usłyszy i zacznie się draka.
- Wobec tego już schodzę do pana…
- Niech się pan nie spieszy, nie trzeba. Jeśli dyrektor zamyka się z kierownikiem oddziału kadr w gabinecie, musi to wywołać ogólne zainteresowanie. Najlepiej, gdy po pracy pójdziemy razem do domu i po drodze obgadamy sobie tę sprawę…
…Jaszczak i Stepuchin szli, nie spiesząc się, ulicami miasta. Pogoda kusiła do odpoczynku, postanowili więc wstąpić do parku. Ale okazało się, że to wcale nie takie proste znaleźć wolną ławkę: wszystkie były zajęte przez emerytów. Jedni czytali, inni jedli przyniesione z domu kanapki, jeszcze inni dyskutowali na tematy polityki międzynarodowej, albo te grali w szachy.
Tym to dobrze! – rzekł zięcia Stepuchin. – Nie wchodzą już w rachubę przy redukcji etatów. A mnie do wieku emerytalnego pozostało jeszcze dokładnie piętnaście lat, cztery miesiące i trzy dni…
- A więc kogo… to znaczy… komu dać to pisemko? – spytał Jaszczak, siedząc na ławce. – Brałem pod uwagę każdego kandydata, ale doszedłem do wniosku, że w zasadzie wszyscy są potrzebni. I w oddziale zamówień, i w oddziale zbytu, i w oddziale zaopatrzenia. Takie przedsiębiorstwo, jak nasze – to nie żarty, mój kochany! Tyle oddziałów, z każdym trzeba utrzymywać ścisły kontakt, przeglądać i kompletować zestawienia, sprawozdania, zamówienia, potem posyłać to wszystko do centrali! Więc kogo ostatecznie my tego?... – Jaszczak zapalił papierosa i puścił kółko dymu. Kółko rozwiało się i stało się podobne do znaku zapytania.
- Ja nie widzę tu żadnych trudności – rzekł Stepuchin. – Zwolnimy gońca - Kulikową. I wszystko. Porządek dnia wyczerpany.
Stepuchin szybko podejmował decyzje i w jego ustach brzmiały one przekonywająco, jak aksjomaty.
- Brawo! – po krótkiej pauzie pochwalił go dyrektor. – Wyjście proste, cięcie bezbolesne… Dyrektor wypuścił z ust trzy kółka dymu, które zawisły w powietrzu jak wielokropek. No, cóż? – zwrócił się do Stepuchina. – Pójdziemy do domu?
Zrobił ruch, jakby chciał się podnieść, ale spojrzawszy na kierownika oddziału kadr – przeraził się: Stepuchin siedział blady, jak śmierć.
- Co się panu stało?
- Łań… łańcuchowa reakcja – wymamrotał Stepuchin. – Niech pan popatrzy…
Stepuchin schylił się, podniósł jakiś patyk i narysował nim na piasku schemat biura: na górze – dyrekcja, następnie mnóstwo podrzędnych, jakby zrodzonych przez pączkowanie, komórek: kancelaria, oddział zamówień, oddział zbytu, oddział zaopatrzenia, buchalteria, oddział kadr, hala maszyn i tak dalej i tak dalej.
- Nie rozumiem – rzekł dyrektor, przyjrzawszy się wykresowi. – Gdzie pan tu ma reakcję łańcuchową?
- Tutaj – odparł Stepuchin, dotykając patykiem samego skraju rysunku. – Zwalniamy gońca Kulikową. Dobra. Ale jeśli nie ma gońca, to po co potrzebny jest pracownik zajmujący się ekspedycją poczty? Przecież pracownik ten przyjmuje od gońca pisma, lub też wręcza mu je; odpowiada za książkę doręczeń, z którą biega po mieście goniec; sprawdza dyscyplinę pracy gońca. ; dogląda, żeby goniec cały dzień był na nogach i nie chodził do znajomych na szklankę herbaty.
- Więc pan chce… tego… i pracownika zajmującego się ekspedycją poczty? – spytał dyrektor. – No, dobrze. Co dalej?
- Dalej jest bardzo źle. Gdy nie ma gońca i pracownika od ekspediowania poczty, to po co potrzebny jest kierownik kancelarii? Kierownik kancelarii wydaje pracownikowi zajmującemu się ekspedycją poczty książki doręczeń, zaopatruje go w koperty i papier do pisania, żąda od niego sprawnej i operatywnej pracy. Gdy zwolnimy gońca i pracownika od ekspediowania poczty, w kancelarii zostaną tylko dwie sekretarki – pańska i pańskiego zastępcy. Obejdą się one bez kierownika kancelarii. Jedna z nich może być starszą sekretarką…
Dyrektor zdradzał wyraźne zdenerwowani. Nie dopaliwszy do końca papierosa, rzucił go prze plecy na klomb i zapalił nowego; dym buchnął jak z komina.
- A kto będzie zaopatrywać biuro przepisywania na maszynie? – spytał dyrektor. – Przecież to też wchodziło w zakres obowiązków kierownika kancelarii!
- Zanim odpowiem panu na to pytanie, pozwoli pan, że zadam panu inne: czy w ogóle biuro przepisywania na maszynie jest nam potrzebne? Co tam robią Niurka, Taniutka, Helutka i Liza? Piszą listy, które oddział zamówień adresuje do oddziału zbytu; przepisują zestawienia, które oddział zbytu kieruje do oddziału zamówień… Wewnętrzna korespondencja – w obrębie tego samego budynku. Jeśli nie będzie biura przepisywania na maszynie, nie będzie i tej korespondencji…
- I działów też nie będzie?
- Oczywiście. Trzeba je połączyć, stworzyć jeden dział. Nikt nie będzie pisał sam do siebie…
- Ciekawe! – dyrektor podniósł z ziemi inny patyk i wodząc nim po liniach schematu na piasku spytał: - Zreorganizowaliśmy cały ten kąt. A dalej?
- - Może dalej już nie trzeba? – zaproponował Stepuchin. – Chodźmy już do domu. Sam pan rozumie: jeśli pójdziemy dalej po tej linii, to nie wiadomo do czego dojdziemy…
- Nic nie rozumiem! – rozzłościł się Jaszczak. – Jak się mówi „a”, to trzeba i powiedzieć „b”! - Proszę bardzo – rzekł kierownik oddziału kadr, podejmując patyk z ziemi.
Reakcja łańcuchowa rozwijała się ze straszną siłą. Jedna za drugą odpadały gałęzie drzewa hierarchicznego. Zespół rozwalał się. Zwolnienie jednego pracownika pociągało za sobą zwolnienie innych, których zajęcia zazębiały się z zajęciami tamtych.
Zniknęło kilku kierowników – zmniejszyła się ilość szoferów. To pociągnęło za sobą zwolnienie kierownika garażu. Ilość pracowników zmniejszyła się do tego stopnia, że nie zachodziła już potrzeba zatrudniania w buchalterii rachmistrzów. Na oczach zwiądł oddział kadr, ponosząc poważne straty w osobach zastępcy kierownika i dwóch inspektorów. Zwolniły się wszystkie pokoje na pierwszym piętrze i na połowie drugiego. To z kolei spowodowało likwidację kilku etatów: administratora budynku, dozorcy, strażnika i ślusarza od sejfów.
Gdy się okazało, że wszelkie zagadnienia związane z zamówieniami i zbytem można połączyć w jednym oddziale, skala jego działalności zmniejszyła się do mikroskopijnych rozmiarów: odpadłą konieczność rozległej korespondencji i uzgadniania szeregu problemów. Okazało się, że trzeb zwolnić wszystkich pracowników oddziału, to po co kierownik?
Reorganizatorów ogarnął hazard. Patyki, jak miecze karzące, wzlatywały nad pokrzyżowanym i pokreślonym schematem przedsiębiorstwa.
Po dziesiątym ataku z programu ocalało zaledwie kilka osób: dyrektor, jego sekretarka, zastępca, kierownik oddziału kadr, buchalter, kasjerka i szofer. Ale mimo tego przetrzebienia – biuro i tak istniało niedługo. Na siedmiu pracowników trzymać buchaltera to stanowczo za duży luksus. Przecież kasjer sam może się uporać ze wszystkim. Zostaje sześć osób. A czy przy sześcioosobowym personelu potrzebny jest zastępca dyrektora? Niewątpliwie nie. Tak samo sekretarka. Kogo będzie wzywała do dyrektora? Szofera? Zresztą przepisy nie przewidują samochodu służbowego dla tak małego przedsiębiorstwa…
Tak więc kasjer będzie się zajmował sporządzaniem listy płac tylko dwóch pracowników – dyrektora i kierownika oddziału kadr.
- Prawdę powiedziawszy, to on wcale nie jest nam potrzebny – rzekł Stepuchin. – Mogą nas przecież przyłączyć do jakiegoś innego przedsiębiorstwa i tam będziemy pobierali nasze pensje. Słowa te wywołały taki atak śmiechu u Jaszczaka, że dyrektor o mało nie zakrztusił się dymem papierosa. Z oczu pociekły mu łzy – naturalne, duże, szczere, zupełnie jakby obliczone na zdjęcia filmowe.
- Co znaczy „będziemy pobierali”? Kogo pan miał na myśli?
- Jak to kogo? Mnie i pana. Przecież pan należy do moich kadr…
- Do jakich pana kadr? Ja jestem w nomenklaturze, zrozumiano? Nie pan mnie mianował na to stanowisko! Ha, ha, ha! Mistyfikator padł ofiara mistyfikacji!
- Czego pan się śmieje, panie dyrektorze? – rzekł mściwie kierownik oddziału kadr.
- Z całego personelu ocalał tylko pan jeden – dyrektor. Ale komu pan będzie dyrektorował? Generał bez armii… Jedyne co pan będzie miał do roboty – to jeździć, zbierać zestawienia, zamówienia i sprawozdania i zawozić je do centrali.
Oczy dyrektora były jak ze szkła. Z roztargnienia opuścił papieros na kolana.
- Że jak? – rzekł tonem bezsilnej, nieszczęśliwej istoty. – A więc ja mam być gońcem Kulikową? Nie, gońca Kulikową trzeba przyjąć z powrotem do pracy!
- No widzi pan… Uprzedzałem co może z tego wyniknąć…
Stepuchin złamał patyk i odrzucił go. Po czym starannie zatarł butem schemat biura. Biura już nie było… Był czysty, równy piasek…
Jaszczak trwożliwie rozejrzał się dokoła: czy nikt nie usłyszał ich gorączkowej rozmowy? Ale emeryci obojętnie siedzieli na ławkach. Ci, którzy przedtem jedli, teraz wypowiadali się na temat polityki międzynarodowej, a ci, którzy przedtem wypowiadali się, teraz jedli. Szachiści, tak samo jak i przedtem, pogrążeni byli w swoich pokratkowanych czarno-białych myślach.
- A więc jak z tą Kulikową? – przerwał ciszę Stepuchin.
- Nikogo nie zwalniamy! - - odparł metalicznym głosem dyrektor. – Ani jednego etatu, ani jednej śrubki! Biuro pracuje jak mechanizm i niech dalej pracuje. Nie pozwolimy rozwalać naszego przodującego kolektywu! Jasne? Niech pan przygotuje odpowiednie pisemko do centrali. Nie zgadzam się na skasowanie żadnego etatu! Będę walczyć jak lew! Tak jest, jak lew!
 
Przełożył Adam Ochocki „ITD”
 
 
 
 
 
 
ID-002360.doc
 
1965-06-13
G. Kiełbasiani
Uczciwy człowiek
 
Po długim czekaniu ADM postanowiła wyremontować moje mieszkanie. Powiadomiono mnie o tym i przysłano rzeczoznawcę, kierownika ekipy remontowej, żeby zobaczył co i jak. Był to sympatyczny, budzący zaufanie mężczyzna lat około czterdziestu, starannie, choć bez powodzenia, usiłujący ukryć swój brzuszek pod roboczym kombinezonem.
- Niech pan popatrzy – powiadam do niego – jak my żyjemy. Podłogi rozwalone, ze ścian odpada tynk. Słychać, jak sąsiedzi chodzą.
- Racja – potwierdził kierownik.
- Poza tym dach przecieka, a ramy okien i drzwi całkiem spróchniały.
- Widzę, widzę… No cóż, zrobimy kapitalny remont. Wymienimy podłogi i ramy, załatamy dach, otynkujemy ściany i odnowimy sufit. To dla nas betka. Za parę dni będzie po wszystkim…
- Dwie butelki wódki, zakąski, serdelki na gorąco i skręć kurze łeb! – krzyknąłem do żony w porywie szczęścia.
W oka mgnieniu stół był nakryty. Wypiliśmy, najedliśmy się do syta. Gdy obie butelki zostały już dokładnie opróżnione, kierownik wyszedł zza stołu, stanął na środku pokoju i kołysząc się jak wahadło ściennego zegara oświadczył oficjalnym tonem:
- A ja tak wam kapitalnego remontu nie zrobię!
- Panie kierowniku… - bąknąłem zmieszany. Pan chyba nie mów tego poważnie?
- A właśnie, że jak najbardziej poważnie. Po co pan chce zmieniać podłogi?
- Przecież tylko patrzeć, jak się całkiem zawalą!
- Te podłogi wytrzymają jeszcze dwadzieścia lat. Nawet jeśli państwo będą na nich tańczyć polkę, mazurka, czy innego twista. Natomiast jeśli położymy panu nowe podłogi z naszego materiału to po tygodniu osiądą, otworzą gęby jak głodne wilki, a później zaczną tak skrzypieć, że psy w całej okolicy zawyją. Uśmiecha się to państwu?
- Nie…
- No właśnie. A dlaczego chcecie wymienić ramy w oknach i drzwiach?
- Spróchniały…
- A co będzie, gdy wstawimy nowe? Jeśli nawet potraficie je otworzyć, to z całą pewnością nie będziecie mogli ich zamknąć. A jeśli nawet zamkniecie, to marł w butach – nie otworzycie ich. Chcecie tego?
- Oczywiście, że nie…
- No a te ściany? Dlaczego są złe?
- Przecież mówiłem panu… Słychać prze nie, jak sąsiedzi chodzą.
- A jeśli my je otynkujemy, to będzie słychać nie tylko jak chodzą, ale i jak kichają. Pragną państwo tego?
- Broń Boże!
- Po co stoi ta miska w prawym rogu pokoju?
- Tam właśnie dach jest dziurawy i jak pada deszcz, woda skapuje do tej miski.
- Po naszym kapitalnym remoncie takich misek trzeba tu będzie postawić z pięć, sześć a może i więcej. Będziecie wtedy zadowoleni?
- W żadnym wypadku! Kochany panie kierowniku, niech nas pan ratuje! Nie chcemy kapitalnego remontu!
- Nie chcemy; Nie chcemy! – zapiszczała żona.
- Uspokójcie się państwo – rzekł kierownik. – Macie szczęście, żeście mnie tak serdecznie ugościli. Możecie mnie odtąd uważać za swego przyjaciela. Nigdy w życiu nie zrobię wam kapitalnego remontu. Nigdy! Jestem uczciwym człowiekiem!
- Dziękuję, panie kierowniku. Uratował nas pan.
- Dla przyjaciół gotów jestem zawsze skoczyć w wodę i ogień. A bywa tak, proszę państwa, że przychodzi się na kapitalny remont, a tu nawet wina nie zaproponują człowiekowi. To ja wtedy na złość robę kapitalny remont według wszelkich obowiązujących norm… Wasze zdrowie!
- Pańskie zdrowie, panie kierowniku!
- Dziękuję. I ja wam tego samego życzę. Niech mnie ziemia pochłonie, jeśli zrobię u was kapitalny remont!
- Dziękujemy, panie kierowniku! Z całego serca dziękujemy!
Kierownik dotrzymał słowa. Poszedł i już nigdy więcej nie wrócił. A jednak są jeszcze uczciwi ludzie na świecie!
 
Przełożył Adam Ochocki
„ITD”
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Adam Ochocki - Dziennikarz, literat, scenarzysta
Biografia
Felietony
Filmy
Karykatury
Książki
Piosenki
Recenzje
Tłumaczenia
Twórca o sobie
Wspomnienia
Wywiady
Zdjęcia