Adam Ochocki
Dziennikarz, literat, scenarzysta
Wywiady
ID-002370.doc
 
1988-02-04
Czuję się nadal reporterem
Adam Ochocki o swoich związkach z „Expressem”
 
W.U.: Kończysz 75 lat. Pozwól, że w imieniu redakcji „Expressu” i swoim złożę Ci najlepsze życzenia wszelkiej pomyślności. A przy okazji – może kilka słów o Twojej twórczości, planach, niebawem wyjdą nowe książki…
 
A.O.: Z uwagi na szczupłość waszych łamów, proponuję pominąć moja twórczość literacką, satyryczną i filmową. Skoncentrujmy się na „Expressie”, w którym przepracowałem dwadzieścia lat: dziewięć do wybuchu wojny i jedenaście po wyzwoleniu, do 1957 roku…
 
W.U.: Ale nadal drukujesz u nas swoje przekłady humoresek.
 
A.O.: Jako wolny strzelec, żeby nie wyjść z wprawy. No i przez sentyment do gazety, w której wystartowałem pięćdziesiąt siedem lat temu.
 
W.U.: Twoje osiągnięcia w przedwojennym „Expressie”?
 
A.O.: Nie mam się czym specjalnie pochwalić. Mój redaktor udzielił mi wskazówki: jak pies pogryzie człowieka – wzmianka na pięć wierszy, jak człowiek psa – pisz pan pół kolumny. A tu jak na złość ludzie nie chcieli kąsać psów. Inne sensacje też rzadko się przytrafiały. Z policją i pogotowiem nie wolno mi było kontaktować się, od tego był Adaś Grynfeld, obsługujący poranną „Republikę” i popołudniowy „Express”.
 
W.U.: To jak zdobywałeś sensacje?
 
A.O.: Węszyłem za nimi jak pies gończy. Kogo spotkałem, pytałem czy nie słyszał o czymś ciekawym. Obdzwaniałem obłędnie różne instytucje. Z redakcji wychodziłem rzadko, bałem się, że w tym czasie moja konkurentka, Irena Weiss, wydębi przez telefon, co się da…
 
W.U.: Miałeś wpadki?
 
A.O.: Zdarzały się. Kolega z „Republiki” powiedział mi w przelocie, że w knajpce przy Piotrkowskiej policja nakryła szulernię. Nie pokusiłem się o sprawdzenie wiadomości. Na gwałt trzeba było napisać czołówkę na pierwszą stronę niedzielnego wydania, więc kropnąłem bombę o wykryciu w Łodzi tajnego kasyna Monte Carlo, z ruletką, sztonami… W godzinę po ukazaniu się gazety z moim „szlagierem” w redakcji zjawił się właściciel lokalu, niejaki „Bucik”. Zażądał ujawnienia autora tej bujdy. Okazało się, że dwu facetów grało w „66”, policji w ogóle nie było. A pan „Bucik” najpierw kusił dolarami, potem zagroził nożem. Z opresji wybawił mnie król podziemia „Ślepy Maks”, z którym „Express” był w dobrej komitywie.
 
W.U.: Dużo was pracowało w „Expressie”?
 
A.O.: Właściwie trzy osoby, z tego na pensji tylko naczelny, Władysław Polak, współwłaściciel wydawnictwa. Sport redagował mój kuzyn Stefan Kalus, będący na etacie w porannej „Republice”. Do „Expressu” ku memu i Weissowej utrapieniu, pisali niemal wszyscy pracownicy „Republiki”. W ten sposób wydawcy oszczędzali na pensjach, urlopach, świadczeniach.
 
W.U.: Kiedyś opowiadałeś mi, że gdy przed sądem toczył się ciekawy proces, to „Express” w dwie godziny po rozpoczęciu rozprawy ukazywał się na mieście z całymi kolumnami sprawozdania. Jak to było możliwe?
 
A.O.: Na dzień przed sprawą wypożyczałem od adwokata akt oskarżenia, stanowiący tajemnicę do chwili odczytania go w sądzie. Akt szedł do składu, a ja w dniu rozprawy, po kilku minutach, gdy przewodniczący odebrał personalia oskarżonego, zadał mu kilka pytań, biegłem do budki telefonicznej i zawiadamiałem redakcję, że sprawa nie spadła z wokandy. Parę zdań wstępu, dalej leciał złożony akt oskarżenia, garść moich spostrzeżeń z sali sądowej – i czytelnicy byli pełni podziwu dla sprawności reportera, który w tak krótkim czasie zdążył tyle przekazać.
 
W.U.: Jak wyglądały twoje zarobki?
 
A.O.: Kiepsko. Ciekawe procesy i inne sensacje nie zdarzały się co dzień. Toteż dorabiałem jako referent prasowy w nocnym lokalu „Tabarin” w turnieju walk francuskich, czasami jako akwizytor ogłoszeniowy.
 
W.U.: A sukcesy po wojnie?
 
A.O.: Za spore osiągnięcie uważam wydanie wraz z Wacławem Drozdowskim albumu z przygodami Wicka i Wacka w czasie okupacji. To było dokładnie czterdzieści lat temu. Nakład, bagatela, pięć razy po pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy.
 
W.U.: No a olimpiada w Melbourne?
 
A.O.: Pamiętasz ten mój zryw? Racja, przecież niebawem będziesz obchodził czterdziestolecie swej pracy w „Expressie”. Przy pomocy mego kuzyna Kalusa mieszkającego stale w Melbourne (dzwoniłem do niego co kilka dni) rozreklamowałem przygotowania do olimpiady 1956, a potem udało mi się zabrać na antypody wraz z ekipą naszych sportowców. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, jako William McNoldy i Jack Morrow, karmiłem sensacjami olimpijskimi kilkanaście gazet w Polsce.
 
W.U.: Czy widzisz różnicę między przedwojennym a dzisiejszym „Expressem”?
 
A.O.: Z tamtego został tylko tytuł. Przedwojenny „Express” gonił za tanimi sensacjami. Miały one odwrócić uwagę od bezrobocia, głodu, nędzy mieszkaniowej. Język był niewyszukany, brak odpowiedzialności za słowo drukowane. Nakład przed wojną, mimo krwią ociekających sensacji, stanowił najwyżej jedną trzecią dzisiejszego. O „Expressie” obecnym nie chcę się rozwodzić, posądzą mnie o wazeliniarstwo. Szkoda tylko, że nie wychodzi, jak wówczas, siedem razy w tygodniu.
 
W.U.: Mimo swego wieku nie straciłeś sprawności…
 
A.O.: Czuję się nadal reporterem, gotowym do szybkiego reagowania. Twój szef poddał mnie dwa lata temu próbie ogniowej. Zadzwonił wieczorem, porosił, żebym z okazji 40-lecia „Expressu” napisał na dziesiątą rano następnego dnia coś okolicznościowego. Po kwadransie odczytałem mu przez telefon felieton, który ukazał się in extenso w numerze jubileuszowym.
 
W.U.: Ile lat pracowałeś w zawodzie dziennikarskim?
 
A.O.: Pięćdziesiąt siedem. Okres wojny zaliczono mi do stażu. Na emeryturę poszedłem, gdy stuknęła mi sześćdziesiątka, ale od maszyny nie odchodzę…
 
Z Adamem Ochockim rozmawiał Waldemar Uchman
„Express Ilustrowany”
 
 
 
 
 
 
ID-002371.doc
 
1988-02-06
Łódź: historia, wspomnienia, relacje
Nie te czasy, nie te gazety
 
Adam Ochocki wspomina jak się pracowało przed półwiekiem
 
B.M.: O tym jak został pan dziennikarzem, jak się pracowało w dziennikarstwie przed wojną oraz inne swoje przygody opisał pan w książce Reporter przed konfesjonałem. Potem drukował pan w „Odgłosach” o swojej pracy w dziennikarstwie po wojnie i to też ma się ukazać w książce. Pierwsze wydanie Reportera przed konfesjonałem nie do wszystkich dotarło. Drugie się dopiero szykuje. Proszę więc opowiedzieć, jak pan został dziennikarzem?
 
A.O.: Zacząłem w 1931 roku. (…). Poszedłem pracować do prywatnej agencji „Polpress”. Mieściła się ona przy ulicy Andrzeja 46 i należała do Nower-Jasińskiego, którego brat był w Łodzi królem kurkowym. W agencji tej zbierałem informacje. Za każdą wydrukowaną przez gazety dostawałem po groszu lub po dwa. Dokładnie już nie pamiętam. Informacje te były drukowane w biuletynie, które „Polpress” rozsyłał do gazet. Taki ryczałt miała między innymi „Republika” i jak tam wydrukowali jakąś naszą informację, to już nam nie płacono, bo oni mieli ryczałt.
 
B.M.: Powiedział pan grosz. Dużo to było? Co można było kupić za grosz?
 
A.O.: Za grosz nic. Ale za 4 grosze bułeczkę, naprawdę chrupiącą. Grosz był też pieniądzem magicznym. Zawsze w piątek sklepy żydowskie odwiedzała czereda żebraków. W czwartek taki żydowski kupiec szedł do banku i rozmieniał dwa złote na dwieście groszy i każdemu żebrakowi w piątek dawał po groszu. Ale jeśli któryś przyszedł dwa razy po ten grosz, to go kupiec wyrzucał i już nigdy nie wolno mu było przyjść do tego sklepu.
 
B.M.: Długo pan pracował w tej agencji?
 
A.O.: Nie. Bo mi jakoś nie szło. Powiedziano mi, że najlepszym informatorem dla dziennikarza jest książka telefoniczna. Wynotowałem sobie różne adresy i chodziłem po Łodzi. Trochę pisałem o bibliotekach, trochę o grających na puzonach, co się w redakcji nie podobało, trochę innych informacji dawałem.
 
B.M.: Dużo pan zarabiał?
 
A.O.: Dziesięć, dwanaście złotych za miesiąc. Mało. Ale trafił mi się wreszcie znakomity temat. Akurat pisałem w domu o kominiarzach i usłyszałem, jak ojciec opowiada o niejakim Markusie, który wygrał żonę od przemysłowca Kleimana. Poprosiłem, żeby mi to dokładnie opowiedział. Było to tak. Kupiec Markus jechał do Karlsbadu na kurację i przemysłowiec Kleiman też tam jechał. W podróży im się nudziło. Zaczęli grać w karty. – Ten Markus – powiedział ojciec – to już w chederze oszukiwał.
 
B.M.: Przepraszam, ale co to jest cheder?
 
A.O.: Taka szkółka żydowska. Można więc było sądzić, że Markus i w kartach oszukiwał. W każdym razie Kleiman przegrał pieniądze, jakie miał, przegrał fabrykę i na koniec postawił żonę. I też przegrał. A trzeba wiedzieć, że ona podobała się od dawna Markusowi. Po powrocie z Karlsbadu kupiec Markus przyszedł do Kleimana i zażądał żony. Żona Kleimana w krzyk. Sprawa oparła się o prokuratora. Okazało się na dodatek, że w domu jest też zdjęcie Markusa z młodych lat. Wszystko to opisałem. Wziąłem zdjęcie…
 
B.M.: I pobiegł pan do „Polpressu.
 
A.O.: A właśnie, że nie. To była szansa i chciałem, aby była tylko moja. Do „Republiki” iść nie mogłem, bo tam pracował mój brat Ludwik Starski i kuzyn Stefan Kalus.
 
B.M.: Co to panu przeszkadzało?
 
A.O.: Gdyby mój artykuł odniósł sukces, to cały splendor spadłby na nich.
 
B.M.: Rozumiem. Gdzie pan poszedł?
 
A.O.: Do konkurencji. Do „Głosu Porannego” Tam mi dali 15 złotych za wiadomość, a 5 złotych za zdjęcie. Byłem szczęśliwy. Pobiegłem pod drukarnię i czekałem na gazetę. Jak się tylko ukazała, kupiłem i do domu. W domu szukam mojej wiadomości na ostatnich stronach, gdzie do tej pory się ukazywały. Nie ma. Popłakałem się. Położyłem gazetę na stole i usnąłem. Budzę się. Patrzę, a na pierwszej stronie, na całą szerokość kolumny, tytuł o tym jak kupiec Markus wygrał żonę od przemysłowca Kleimana. Potem był telefon od redaktora Władysława Pawlaka z pretensjami, że cała rodzina w „Republice”, a ja idę do konkurencji. Kazał mi przyjść do pracy w „Republice” i tak od 1931 roku do 1939 pracowałem przeważnie w popołudniowym „Expressie Ilustrowanym”, pisywałem też w porannej „Republice”.
 
B.M.: Dostał pan etat w „Republice”?
 
A.O.: Ale by się redaktor Polak uśmiał, gdyby mógł usłyszeć pani pytanie. Przed wojną w „Expressie” nie było – poza właśnie redaktorem Władysławem Polakiem – etatowych pracowników. Ja do 1939 roku nie miałem stałej pensji. Zarabiałem tyle, co napisałem i co mi wydrukowali. Bo to się tylko liczyło. Nie miałem żadnego przydziału tematów. Moim obowiązkiem było chodzić po mieście i łapać informacje. Jak któryś ze starszych kolegów zachorował, a zajmował się sądami, policją lub magistratem, to mogłem dostąpić zaszczytu zastępowania go. I to wszystko.
 
B.M.: To nie było wesoło.
 
A.O.: Bywało bardzo smutno. Proszę sobie wyobrazić wielkie procesy sądowe Gorgonowej we Lwowie, małżeństwa Maliszów, którzy w Krakowie zamordowali listonosza czy wampira Cybulskiego, który mordował prostytutki we Lwowie. Wtedy sprawozdania z tych procesów zajmowały kilka kolumn w „Expressie’ i redaktor Władysław Pawlak wołał mnie i mówił: - Panie Kiepura, idź pan do domu i wróć pan do pracy za dwa tygodnie, jak się skończy proces.
 
B.M.: Dlaczego Kiepura?
 
A.O.: Kiedy przyszedłem do pracy w „Republice”, Władysław Pawlak wziął mnie za rękę i zaprowadził do sekretarza redakcji Górskiego. – To jest brat Ludwika Starskiego – powiedział. Chciałbym się z panem zamienić – powiedział do mnie Górski, a mnie duma rozpierała. – Od pasa w dół – dodał po chwili i zrobiło mi się głupio. Brat Kiepury – skomentował Górski, co miało oznaczać, że przez całe życie będę w cieniu Ludwika, który był filarem „Republiki”, tak jak Ladis Kiepura był i został w cieniu Jana Kiepury. Stąd przywarło do mnie przezwisko „Kiepura”.
 
B.M.: Kiedy był pan wolny, bo szedł proces i dla pana nie było miejsca w gazecie, to redakcja płaciła za ten czas?
 
A.O.: Ale oni by się znów uśmiali. Nic nie płacili. Ojciec mnie utrzymywał.
 
B.M.: Z tego można wnosić, że przed wojną trudniej było być dziennikarzem.
 
A.O.: To były inne czasy, inne gazety, inni odbiorcy. Jedno dla mnie nie ulega wątpliwości. Dziś dziennikarstwo stoi na nieporównywalnie wyższym poziomie. Wówczas nie było żadnej odpowiedzialności za słowo. Pisało się, co się chciało i redakcja nie drukowała żadnych sprostowań. Było to – nie boję się tego słowa – czyste gangsterstwo. Taki przykład pani opowiem. Dostaję wiadomość, że Jan Kowalski popełnił samobójstwo. Wyskoczył z okna czwartego piętra i zabił się. Wiem tylko tyle. Depeszowiec powiada: - dajemy to do numeru na pierwszą stronę. Dopisz pan coś. Więc puszczam wodze fantazji. Samobójstwa ludzie popełniali najczęściej albo dlatego, że nie mieli pracy albo z zawodu miłosnego. Wybieram zawód miłosny. Następnego dnia przychodzi rodzina z pretensjami. Okazuje się, że ów Jan Kowalski miał żonę i troje dzieci, był porządnym ojcem i mężem. Żądają sprostowania. Tłumaczyłem wówczas, że gazeta żyje jeden dzien. Ludzie już zapomnieli. Po co wracać do sprawy, po co ją rozgrzebywać. Tak będzie lepiej. I to jakoś skutkowało. Powiem pani szczerze. Dziś się wstydzę, że wtedy pracowałem w prasie o tak niskim, żenująco niskim poziomie. Ale była w tym metoda. Pogoń za sensacją za wszelką cenę odwracała uwagę ludzi od istotnych problemów, z jakimi się wówczas borykali. Zapominali o tym. I o to chodziło.
 
B.M.: To było również ryzykowne. Mogli pana na przykład pobić.
 
A.O.: Raczej nie. „Express” był pod opieką „Ślepego Maksa”.
 
B.M.: Któż to był ten „Ślepy Maks”? Coś o nim słyszałam, ale myślę, że i nie wszyscy Czytelnicy wiedzą, kim był.
 
A.O.: Nazywał się Maks Bornstein. Był szefem gangu, który kontrolował handel – pobierał od kupców haracz oraz kontrolował świat przestępczy. Miał konkurenta Balbermana. Na rogu ulicy Wschodniej i Pomorskiej – dziś Marcelego Nowotki – była knajpka, w której dokonywano różnych porachunków między przestępczym podziemiem. Tam też doszło do porachunków między obu – jak byśmy dziś powiedzieli – gangsterami. Balbermana poszedł na cmentarz, zapalił na grobie ojca czarne świece i poprzysiągł zemstę. „Ślepy Maks” dowiedział się o tym, bo miał kontakty z policją. Zaczaił się na Balbermana i zastrzelił go. „Express” pisał, że uczynił to w obronie własnej. Odbył się wielki proces. Adwokat Wilhelm Lilker wybronił „Ślepego Maksa”. Sąd Okręgowy mieścił się wówczas przy parku Józefa Poniatowskiego, gdzie dziś jest Zespół Szkół Włókienniczych. Sąd „Ślepego Maksa” uniewinnił. Przed budynkiem sądu zebrały się wszystkie łódzkie prostytutki i wyniosły „Ślepego Maksa” na ramionach. „Ślepy Maks” przyszedł do „Expressu” i powiedział: - Panowie redaktorzy. Wyście mnie bronili, ja was też będę bronił. Jakby co, przyjdźcie do mnie.
 
B.M.: Dotrzymał słowa?
 
A.O.: Tak. Mój starszy kolega, Jerzy Bolski szedł ulicą Więckowskiego i ktoś mu skradł portfel. Poszedł na policję. Ale policja nic mu nie pomogła. Rozpaczał, bo nie o pieniądze mu chodziło, a o listy miłosne, jakie miał w portfelu. Wtedy poradziłem mu, aby poszedł do „Ślepego Maksa”.
 
B.M.: I pomógł?
 
A.O.: „Ślepy Maks” najpierw wypytał, gdzie to było. Dokładnie, czy po stronie parzystej, czy nie, czy przed Wólczańską, czy za. – Co to ma za znaczenie? – denerwował się mój kolega. – Ma – powiedział „Ślepy Maks” i wykręcił numer telefonu. Coś powiedział po żydowsku i za 10 minut przybiegł zdyszany chłopak i przyniósł portfel. – Czy to ten? – zapytał „Ślepy Maks”. – Ten. – Proszę sprawdzić, czy coś brakuje!
 
B.M.: Nic nie brakowało.
 
A.O.: Okazało się, że miasto było podzielone na rewiry, w których operowali złodzieje i prostytutki. Każdy i każda mieli wyznaczony dla siebie teren. Dzięki temu „Ślepy Maks” mógł kontrolować „interes”.
 
B.M.: Jakie mieliście wtedy warunki pracy?
 
A.O.: O magnetofonach do nagrywania rozmów nikt jeszcze nie słyszał. W koncernie „Republiki” były dwa samochody, ale jeździli nimi Maurycy Poznański, Marian Nusbaum-Ołtaszewski i Władysław Polak. Przez 9 lat pracy ani razu nie jechałem samochodem. Podobnie inni. Raz – pamiętam – wziąłem dorożkę na rachunek. Jeździło się tramwajem i biegało piechotą po mieście. Ale dzięki temu wykształciłem się na rasowego reportera.
 
B.M.: Co pan rozumie pod tym pojęciem?
 
A.O.: Umiejętność zdobycia maksimum informacji przy minimum wysiłku.
 
B.M.: Może pan podać jakiś przykład? Jak to się wówczas robiło?
 
A.O.: Na przykład. W pogotowiu dowiedziałem się, że na Bałutach postrzelono jakiegoś człowieka. Policja miała zakaz udzielania dziennikarzom informacji przed ukończeniem śledztwa. Dzwonię więc do policji i mówię im, że ten postrzelony to znany kieszonkowiec. – Skąd pan to wie – denerwuje się policjant przy telefonie. – To żaden kieszonkowiec, to bandyta taki i taki. – Teraz dzwonię do sędziego śledczego i mówię mu, czego dowiedziałem się dorzucając kilka zmyślonych szczegółów. On mi na to, że wszystko bzdura, że owszem bandyta, ale… I znów klika szczegółów prawdziwych. Po 10 minutach – posługując się tylko telefonem – miałem gotowy materiał. „Express” zamykano o godzinie 10.00, więc trzeba było się śpieszyć. Inny przykład. Dzwonię do straży pożarnej i dowiaduję się, że 7 oddziałów wyjechało do pożaru. – Gdzie się pali? – pytam. Jest godzina 9.00. Czasu mało. – Na Suwalskiej 12 – odpowiada mi dyżurny w straży. Dzwonię do informacji i proszę o podanie mi numerów telefonów w pobliżu Suwalskiej 12. Gdy już mam te numery, dzwonię po kolei i dowiaduję się, co się dzieje wokół palącego się domu. Mam materiał do gazety i na 10.00 jest gotowy.
 
B.M.: Z tego mogę wyciągnąć tylko jeden wniosek. Wtedy lepiej działały telefony. Dziś nic by pan tą metodą nie zdziałał. Ale proszę mi powiedzieć, co się działo, jeśli w gazecie ukazała się wiadomość, z której władze nie były zadowolone?
 
A.O.: Następowała konfiskata, a redaktor odpowiedzialny szedł siedzieć.
 
B.M.: Kto pełnił funkcję redaktora odpowiedzialnego?
 
A.O.: Funkcja – to może za duże słowo. Była to raczej rola. W „Expressie” pełnił ją pan Grobelniak. Najpierw był u nas woźnym, a później giserem.
 
B.M.: A właściciele? Oni nie ponosili żadnej odpowiedzialności?
 
A.O.: Właścicieli było trzech: Maurycy Poznański, który miał 50 procent udziałów, ale zapisanych na żonę, nie na niego. Po 25 procent mieli Marian Ołtaszewski i Władysław Pawlak. Zresztą wtedy odchodziły takie kanty, że dziś aż wierzyć się nie chce.
 
B.M.: Na przykład?
 
A.O.: Jakiemuś zamożnemu człowiekowi zgwałcono córkę. To się przed wojną też zdarzało. Wiadomość szła już do gazety. Przybiega ojciec i prosi, aby nie publikować. – Ile pan da? – pada pytanie. – Trzy tysiące złotych. – Mało. – Pięć tysięcy. – Dobrze. – Panie Gienku proszę tego nie składać, to nie pójdzie do gazety. Inny przykład. W sądzie odbywała się sprawa kupca. Była jakaś afera, jakiś skandal, jest wyrok. Do kupca zgłasza się facet i mówi mu, że gazety o tym napiszą. – Po co to panu? – A co się da zrobić? – pyta zrozpaczony kupiec. – Będzie to pana kosztowało trzy tysiące złotych. – Oczywiście tego nie robili dziennikarze. Najczęściej takimi „sprawami” zajmowały się agencje prywatne.
 
B.M.: Dużo było przed wojną gazet?
 
A.O.: Dużo, ale wychodziły krótko i miały mały nakład. Nie podam już pani tytułu jednej z gazet, która miała tylko jedno wydanie. Wydawcy na ogół liczyli na ogłoszenia, z tego się utrzymywali. Ale ogłoszenia zabierały na ogół te gazety, które mocno siedziały na rynku. Były gazety, które wychodziły po kilka dni. Myślę, że naliczyłoby się około 50 tytułów. Większość z nich po prostu bankrutowała. W Reporterze przed konfesjonałem opisałem taką nieprawdopodobną wręcz historię. Wychodził w Łodzi „Głos Polski”. Wydawał go dr Marceli Sachs. Pracowali u niego między innymi Gustaw Wassercug, Stefan Nirstein, Eugeniusz Kroniewicz, który wówczas nazywał się Kronman. Pismo opierało się przede wszystkim na prenumeracie. Już się ukazywała „Republika”, zaczęła ona wychodzić 6 stycznia 1923 roku, w kilka miesięcy po niej zaczął ukazywać się „Express Ilustrowany”. Marceli Sachs pojechał leczyć się za granicę. Jego współpracownicy zorientowali się w sytuacji, napisali listy do prenumeratorów, że zamiast „Głosu Polskiego” będą otrzymywali „Głos Poranny”. Przejęli po prostu gazetę pod nieobecność właściciela. Gdy Marceli Sachs wrócił i zapytał w kiosku o „Głos Polski”, dowiedział się ku swemu zaskoczeniu, że już od kilku tygodni nie wychodzi. Zaproponowano mu natomiast „Głos Poranny”.
 
B.M.: Jaki był nakład „Republiki”?
 
A.O.: „Republika” miała trzy kolejne wydania – od rana do wieczora. Szacuje się, że łącznie miała nakład od 20 do 30 tysięcy egzemplarzy. W ogóle wtedy gazety miały po kilka wydań. Były one uzupełniane w stosunku do porannego o najnowsze wiadomości. Na przykład łódzki „Express Ilustrowany” był popołudniówką „Republiki”, a „Kuriera Łódzkiego” – „Echo”.
 
B.M.: Jakie były objętości tych gazet?
 
A.O.: „Express Ilustrowany” miał codziennie 8 stron, a w niedzielę 12. Ale miał też liczne mutacje. Docierał na przykład do Wilna i na Polesie. W poszczególnych województwach byli nasi korespondenci, oni telefonicznie przekazywali lokalne wiadomości, którymi zadrukowywano 1 kolumnę (stronę). I taką mutację szybko ekspediowano do danego rejonu. Takich mutacji było 18.
 
B.M.: Jaki był ich łączny nakład?
 
A.O.: Według szacunków z 1938 roku łączny nakład wynosił 140 tysięcy egzemplarzy, a w niedzielę 175 tysięcy. W Łodzi z tego pozostawało od 27 do 41 tysięcy egzemplarzy. Reszta szła w kraj. W Krakowie na przykład, w 1931 roku „Express” miał własny oddział i zatrudniał blisko 100 gazeciarzy. „Republika” to był koncern, który wydawał wszystko, co mogło tylko przynieść zysk. W 1931 roku zaczęto wydawać „Gazetę 5 groszy dla Wszystkich”. Były to wiadomości z „Republiki” bez ogłoszeń. Gazeta była przeznaczona głównie dla Łodzi. W latach trzydziestych wydawano stałe dodatki i samodzielne czasopisma: „Karuzelę”, „Wędrowca”, „Tarzana”, „Buffalo Billa”, „Co Tydzień Powieść”, „Lord Lister”, „7 Nowel”, dwutygodnik „Gazetę Przemysłu i Handlu Włókienniczego”.
 
B.M.: Ile to kosztowało?
 
A.O.: „Express Ilustrowany” kosztował 10 groszy. W niedzielę drożej, ale i stron było więcej. „Republika” 25, potem 15 gr, w niedzielę była droższa, ale miała wtedy 32 strony. Z tego połowa ogłoszeń.
 
B.M.: Ilu było pracowników?
 
A.O.: W całym wydawnictwie było około 30 osób.
 
B.M.: Ile w tym kobiet?
 
A.O.: Jedna dziennikarka – Irena Weiss i stenotypistka Zina Mandel. W „Głosie Porannym” była kuzynka naczelnego redaktora Gustawa Wassercuga, która zajmowała się twórczością dla dzieci.
 
B.M.: O czym pisała Irena Weiss?
 
A.O.: To była piękna kobieta. Ja miałem wtedy 18 lat, a ona już 24 i mówiłem na nią „stara baba”. Była moją konkurentką. Też nie miała stałej pensji. Siedzieliśmy w pokoju naprzeciw siebie i mieliśmy jeden telefon. Jak się ona dorwała do telefonu, to gadała pół godziny bez przerwy. Kiedyś nie wytrzymałem i przerwałem jej rozmowę. Podrapała mnie i pobiegła na skargę do Władysława Polaka. Ten nas rozsądził: każde ma mieć pół godziny dostępu do telefonu. Prosiłem, aby mnie przenieśli do innego pokoju, ale on się nie zgodził. Irena była bardzo dobrą dziennikarką. Była lepsza ode mnie. Nazywałem ją Horpyną. Ciągle walczyliśmy ze sobą. Była to – jak powiedziałem – piękna kobieta. Miała ogromny temperament. Jej mąż zupełnie do niej nie pasował. Wystarczy powiedzieć, że noc poślubną spędził w redakcji, śpiąc na zszywkach gazet. Irena Weiss mawiała do mnie, że między nimi jest za duża różnica płci.
 
B.M.: Co się z nią stało?
 
A.O.: Gdy wybuchła wojna, poszedłem do niej i powiedziałem: - Pani Ireno, uciekam z Łodzi, bo Niemcy grożą nam śmiercią, proszę uciekać ze mną. Podziękowała , ale powiedziała, że nie może opuścić matki. Była w getcie, była przyjaciółką miejscowego kacyka, starszego w getcie. Popełniła samobójstwo.
 
B.M.: Jak pan podpisywał się pod swoimi materiałami w tamtym czasie?
 
A.O.: Skarżyłem się Marianowi Ołtaszewskiemu, że mało zarabiam, to on mi zlecił dodatkowo akwizycję ogłoszeń.
 
B.M.: To nie było zabronione dziennikarzom?
 
A.O.: Syndykat Dziennikarzy zabraniał, ale ja nie byłem członkiem Syndykatu, więc zamiast dać mi stałą pensję, dano mi akwizycję. Poza tym dostawałem matryce z rysunkami z filmu rysunkowego, do których miałem robić żartobliwe wierszyki. Kiedyś napisałem: „Były to upojne nocki, z poważaniem…” i tu się „zacukałem”. Nie wiedziałem, co dalej. Stojący za mną Adam Grynfeld dopowiedział: - A. Ochocki. I tak powstał mój pseudonim, który następnie stał się moim nazwiskiem. Kiedyś w „Halamie” w Zakopanem Jerzy Jurandot zapytał mnie, czy ja i mój brat świadomie zmieniliśmy nazwiska na bohaterów Lalki Bolesława Prusa. No bo mój brat Starski, a ja Ochocki. Odpowiedziałem mu, że to przypadek bo nie czytałem Lalki.
 
B.M.: A co by pan chciał przenieść z tamtych czasów – gdyby można było – do naszych czasów?
 
A.O.: Zapał do pracy, którego dziś nie widzę. Nie chcę generalizować, ale w takich rozmiarach, jak to było wówczas, tego zapału dziś nie widzę. Co innego, że ten zapał nie służył najlepszym celom. Nie było takiego dnia, abym nie napisał dwóch, trzech, czterech informacji. Inni robili tak samo. Nie wszystkie się ukazywały. To inna sprawa. Ale właśnie, aby coś się ukazało, trzeba ich było napisać więcej. Depeszowiec, gdy przychodził do pracy, musiał przeczytać wszystkie poranne łódzkie gazety. Nie wolno było powtórzyć informacji, która się już ukazała w innej gazecie. To było niewybaczalne. Można było, ale pod warunkiem, że myśmy ustalili nowe szczegóły albo stwierdzili, że inni popełnili błąd. Na przykład – oczywiście trochę przesadzam – że to nie Jana K. zabili, ale on zabił, że to nie dom Jana K. spalił się, ale on ten dom podpalił. I tak dalej. To było nie tylko dopuszczalne, ale niezbędne. Gdy w Hiszpanii toczyła się wojna domowa, PAT (ówczesny PAP) nadawał komunikaty, gdzie toczyły się walki. Brało się encyklopedię, podręcznik geografii i szukało się szczegółów o danej miejscowości i pisało się, korespondencję własną z Hiszpanii, w której prawdziwa była tylko nazwa miejscowości i dane z encyklopedii lub podręcznika. Reszta była tylko fantazją. Dziś jest to nie do pomyślenia. Panuje nieporównywalnie większa odpowiedzialność. Wówczas takie były żelazne wymagania konkurencji.
 
B.M.: Czy to znaczy, że gazety podkupywały innych dziennikarzy?
 
A.O.: Nie. Było niespotykane dziś przywiązanie do gazety. Jeśli ktoś zaczął w danej gazecie, to się jej trzymał i nie zdarzały się przypadki przechodzenia z redakcji do redakcji. Chyba, że gazeta upadała, wtedy to było zrozumiałe. Jeszcze może dodałbym, że nam w „Expressie Ilustrowanym” nie wolno było powtarzać wiadomości za „Republiką”. Często nasze informacje posyłano do „Republiki”, aby sprawdzić, czy się nie powtarzają z ich informacjami. A jak były dobre i oni tego nie mieli, to przerabiali nasze i dawali jako swoje.
 
B.M.: I oni brali za to pieniądze?
 
A.O.: A jak pani myślała?
 
Z Adamem Ochockim rozmawiała Bogda Madej
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
ID-002372.doc
 
1988-02-13
To życie tworzy sukcesy
Adam Ochocki wspomina
 
B.M.: W pańskich wspomnieniach ciągle powraca motyw telefonu. Czy on rzeczywiście w pana pracy odgrywał taką dużą rolę?
A.O.: Często prześladują mnie dwa sny. Jeden - to obóz w Rybińsku. Drugi - to przedwojenna redakcja. Stoi nade mną redaktor Władysław Polak i mówi: - Panie Kiepura, pan się nie nadaje, niech pan poszuka sobie innej pracy! - A ja wiem, że tak nie jest. Przecież coś zrobiłem. Chciałbym mu to udowodnić, szukam notesu z telefonami moich informatorów i nie mogę go znaleźć. Budzę się przerażony.
W 1956 roku byłem na Olimpiadzie w Melbourne. Drogę powrotną miałem opłaconą. W Manilii trzeba było czekać na samolot. Hotel też miałem opłacony, ale nie miałem pieniędzy, a chciałem zobaczyć miasto. Jak to zrobić? Nagle patrzę - telefon. Wziąłem książkę telefoniczną i przeglądam. Nic znajomego. Same chińskie nazwiska. I nagle jest! Henry Kornfeld. Dzwonię i mówię, że chciałem się widzieć z panem Henrym Kornfeldem. - Nie ma w domu. - A gdzie jest? - W biurze. - Poproszę o telefon. - Podali mi. Zadzwoniłem. - Kto pan jest? - Mówię: Adam Ochocki. - Nie znam pana. - Czy musi mnie pan znać? Przyjechałem z Polski. Znalazłem pana nazwisko w książce i dzwonię. - No dobrze - on na to - zaraz przyjdzie szofer i przywiezie pana. Gdzie pan jest?
Nie minęło pół godziny jak zjawił się Murzyn i mnie zabrał. Jedziemy przez całe miasto. Nieznane ulice, nie mam pojęcia, gdzie mnie wiozą. Wreszcie jakiś wielki gmach. Murzyn przekazał mnie sekretarce, ta następnej, wreszcie dotarłem do niedużego szczupłego mężczyzny. To był Henry Kornfeld. - Kto pana przysłał? - on do mnie. - Nikt. Już mówiłem panu, że znalazłem pana nazwisko w książce telefonicznej. - Takie bajki to opowiadaj pan policji w Polsce, ja pana nie znam. - Czy musi mnie pan znać? Jestem tu przejazdem. Chciałem z kimś porozmawiać. - No dobrze - on na to. - Ja teraz nie mam czasu, ale mój sekretarz panem się zaopiekuje, zaprowadzi pana do restauracji na obiad. - Ja nie mam pieniędzy. - Nie martw się pan o pieniądze, on wszystko zapłaci.
- Cały dzień się mną opiekował. Gdy już wsiadałem do samolotu, jeszcze zapytał mnie: - Kto pana przysłał? - W Polsce zapytałem o niego w wiadomym urzędzie. Okazało się, że znali go. Wywiózł z Polski pełne walizy złota. Pewnie myślał, że mnie UB przysłał, aby się na nim zemścić.
- Widzi pani, taką przygodę miałem dzięki telefonowi. Telefon w moim życiu odgrywał i odgrywa ogromną rolę. Wolę już, żeby mi się telewizor popsuł, niż telefon zablokował.
 
B.M.: Ładna opowieść. Ale wróćmy do przedwojennej redakcji. Jak wyglądało w niej życie? Niekoniecznie takie oficjalne. Przecież nie tylko pracowaliście nieprzerwanie. Były też wolne chwile.
 
A.O.: Tych wolnych chwil było bardzo mało. Na przykład Jerzy Bolski przychodził rano do redakcji, pisał powieść w odcinku. Zabierał maszynę ze sobą, gdy szedł do domu na obiad. Wracał do redakcji i znów pisał do wieczora. Pracowało się niekiedy po 10 i 12 godzin. Wszyscy byli z sobą w redakcji oficjalnie na pan. Chyba że pracowali kuzyni, to oczywiście, że ci byli na ty. Marian Ołtaszewski i Władysław Polak byli z sobą na ty, bo oni byli kolegami jeszcze ze szkoły, ale już z Maurycym Poznańskim na pan. Nie uznawano w redakcji żadnych imienin, przyjęć i tym podobnych imprez. To było nie do pomyślenia. Nie bywano u siebie prywatnie w domu.
 
B.M.: Panie Adamie, nie uwierzę, żeby po pracy nikt nie poszedł na kawę, albo i na wódkę. Tego mi pan nie wmówi.
 
A.O.: Ani nie mam zamiaru. Ale to było zupełnie co innego. Po pracy kwitło życie towarzyskie. Wyłącznie jednak w cukierniach. Na przykład moi obaj szefowie: Marian Ołtaszewski i Władysław Polak punktualnie o godzinie 18.00 udawali się do "Ziemiańskiej" na kawę. Była to cukiernia na rogu ulicy Stanisława Moniuszki i Piotrkowskiej.
 
B.M.: Później tam była "Łodzianka", a teraz jest pijalnia piwa, też zresztą nazywa się "Łodzianka".
 
A.O.: Zgadza się. Mieliśmy tam bloczki ulgowe. Kawa kosztowała 65 groszy, a myśmy płacili po 40 groszy. Mieliśmy swoje stałe stoliki i na przykład nie do pomyślenia było, aby ktoś usiadł przy stoliku redaktora Ołtaszewskiego. Przychodzili tam aktorzy, dziennikarze, to była giełda plotek i informacji.
 
B.M.: Proszę mi powiedzieć czy w koncernie "Republiki" duża była administracja?
 
A.O.: Jaka tam administracja. Było dwóch dyrektorów: Konstanty Łosiew i Goldberg. Chodziło się do nich najczęściej po a konto. Potem odciągali to z wierszówki. Zresztą proszę pamiętać, że kiedy Leopold Beck założył "Karuzelę", to na etacie było tylko nas dwóch: on i ja. Karol Baraniecki i Jerzy Jankowski byli na ryczałtach, a pisali wyłącznie współpracownicy. Teraz jest zupełnie inaczej. Wtedy zespoły redakcyjne gazet były znacznie mniejsze, a objętości gazet takie same. I gazety też były niekiedy ciekawsze. Myślę oczywiście o drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Potem się wszystko zaczęło niebywale rozrastać. Puchnąć.
 
B.M.: Widzę, że pan już przeszedł do lat nam bliższych.
 
A.O.: Okres wojenny nie tak dawno opisywałem. "Odgłosy" to drukowały. Niebawem ukaże się książka, w której wszystko to będzie dokładnie opisane.
 
B.M.: Jak książka będzie się nazywała?
 
A.O.: Początkowo myślałem, żeby dać tytuł: Raz, dwa, wziali!, ale mnie przekonano, że nie dla wszystkich będzie komunikatywny. Zmieniłem. Książka będzie się nazywała: Przez łagry i bezdroża.
 
B.M.: Kto ją wydaje?
 
A.O.: Wydawnictwo TKKŚ.
 
B.M.: Opowiada pan tam swoje dzieje po opuszczeniu Łodzi w 1939 roku do powrotu. W którym roku pan wrócił?
 
A.O.: Wróciłem w maju 1946 roku. Do Łodzi oczywiście, bo w Polsce byłem trochę wcześniej. Od maja 1946 roku zacząłem pracować w "Expressie Ilustrowanym", który już wychodził od czterech miesięcy. 1 czerwca 1946 roku otrzymałem pierwszą w życiu pensję dziennikarską, niezależnie od wierszówki.
 
B.M.: Jak pan się czuł znów w pracy dziennikarskiej po tak długiej przerwie?
 
A.O.: Znakomicie. To była jedna wielka euforia. Może mi pani nie uwierzyć, ale tak było, ja wtedy pisałem dzień w dzień po dwie kolumny w gazecie. Format miał wtedy "Express" większy, więc było co zapełniać. Maszyna tylko trajkotała.
 
B.M.: Pańscy koledzy nie byli chyba zadowoleni.
 
A.O.: Jeden tylko Feliks Bąbol, który pracował przed wojną i wiedział, jak się wtedy tyrało, rozumiał, o co tu chodzi. Na innych padł blady strach.
 
B.M.: Co na to naczelny? Kto wtedy kierował "Expressem Ilustrowanym"?
 
A.O.: Konstanty Bogusławski. To był Górski z przedwojennej "Republiki", który podczas okupacji ze względów konspiracyjnych zmienił nazwisko. Przed wojną był wrogiem "Expressu Ilustrowanego". Po wojnie nim kierował. I robił to znakomicie. Specjalnie się nie przejmował tym, że niektórzy ze strachu przede mną odeszli z redakcji.
Redaktor Bogusławski miał niezwykły talent do tytułów. Opowiem pani taką historię. Władysław Polak miał brata Jana Polaka, który był lekarzem. Jego bliskim kolegą był doktor Paweł Klinger. Pisywał on bardzo uczone artykuły, które "Republika" drukowała. Napisał artykuł o ewolucji. Była to potwornie nudna piła, ale nie wydrukować nie było można. Co zrobił Górski? Dał tytuł: "Mój pradziadek był fiołkiem". Śmiała się z tego cała Łódź. Doktor Paweł Klinger śmiertelnie się obraził, ale… nie przestał pisać.
 
B.M.: Kto z dawnych dziennikarzy "Republiki" pracował we wznowionym "Expressie Ilustrowanym"?
 
A.O.: Mieczysław Jagoszewski, który pisywał powieści odcinkowe oraz nowelki codzienne. Między innymi oczywiście Wacław Drozdowski rysował Wicka i Wacka.
 
B.M.: A kto pisał dialogi od tego codziennego komiksu?
 
A.O.: On. Rysunki i podpisy dawał na ostatnią chwilę. Aż pewnego dnia zachorował. Wrócił goniec do redakcji i powiedział, że Wicka i Wacka nie będzie, bo pan rysownik zachorował. Czarna rozpacz nas ogarnęła. Różne były pomysły. Żeby dać stare klisze i wymyślić nowe podpisy. A ja wpadłem na pomysł, żeby dać cztery białe klatki i same podpisy. Właśnie spadły wielkie śniegi i wychodziło na to, że naszych bohaterów śnieg tak szczelnie przysypał, że nic nie widać. I tak poszło. Ludzie się z tego śmiali. Nie wiedzieli, że nam płakać się chciało. Ale cały dowcip polegał na tym, że Wacek Drozdowski dostał za te cztery puste kratki normalne… honorarium.
 
B.M.: Czy to znaczy, że później pan pisał dialogi do Wicka i Wacka?
 
A.O.: Też. Ale to inna sprawa. Gromadziliśmy klisze Wicka i Wacka aż sufit we "Fraszce" zarysował się w tym miejscu, gdzie one leżały.
 
B.M.: We "Fraszce", to znaczy gdzie?
 
A.O.: "Fraszka" to była kawiarnia, która mieściła się tam, gdzie dziś przy Piotrkowskiej 96 są "Delikatesy".
 
B.M.: We "Fraszce" zarysował się więc sufit"?
 
A.O.: Trzeba było te klisze stopić. Ale nim je stopiono, to zrobiono odbitki. Usiedliśmy z Wacławem Drozdowskim i przez dwie noce dorobiliśmy rymowane podpisy i tak ukazał się album Wicek i Wacek, który miał nakład pięć razy po 50 tysięcy egzemplarzy. W tym roku mija akurat 40 lat od jego ukazania się o może mi się uda znów go wydać.
 
B.M.: Jakie były dalsze losy "Expressu Ilustrowanego"? Wiadomo przecie, że nastały trudne lata po roku 1948.
 
A.O.: Umarł Konstanty Bogusławski. On się właściwie nazywał Adam Szenberg, zmienił nazwisko na Górski, a następnie na Bogusławski. Po nim kierownictwo "Expressu Ilustrowanego" objął Eugeniusz Kroniewicz. Umarł też Wacław Drozdowski. Mieczysławowi Jagoszewskiemu zabroniono pisywać nowelki. Miał dostarczać tylko takie z wydźwiękiem. Ale on tego nie potrafił. Eugeniusz Kroniewicz zaczął drukować powieść w odcinkach Kapitan starego Żółwia, ale nakład spadł o połowę. Tak się kończył pewien okres w historii prasy polskiej.
 
B.M.: Czy nie sądzi pan, że ten nowy okres, który zaczął się w historii dziennikarstwa po 1948 roku wpłynął ujemnie na całą przyszłość dziennikarstwa - do dziś właściwie. To nasze dziennikarstwo stało się napuszone, smutne, poważne. Przecież ludzie nie tylko tego od nas oczekują.
 
A.O.: Nie pochwalałem propagandy sukcesu, ale i nie pochwalam uprawianej teraz propagandy klęski. Nie mogę zrozumieć, dlaczego dziś wielu dziennikarzy - tak jak ci straszni mieszczanie z wiersza Juliana Tuwima - widzą wszystko oddzielnie. Pamiętam Łódź sprzed wojny. Pamiętam Łódź z czasów powojennych. Gdy dziś spaceruję po Bałutach, to są inne Bałuty. Przecież powstały w Łodzi całe dzielnice nowych bloków.
 
B.M.: Ale i tak ludzie jeszcze nie mają gdzie mieszkać.
 
A.O.: A gdzie by mieszkali, gdyby tego nie było? Czy pani wie, że przed wojną wynajmowano nie tylko pokoje, ale łóżka, a nawet miejsca w łóżku? Znam taki przypadek, gdy położono w łóżku piętnastoletnią dziewczynę i osiemnastoletniego chłopaka. Ona zaszła w ciążę. To przecież nie była jej wina, a wszyscy ja potępiali. Myśmy w "Expressie Ilustrowanym" bronili tej dziewczyny. Ale dziś o tym nikt nie chce słuchać. Do nikogo to nie przemawia.
 
B.M.: Dziwi się pan? Mówiono o tym do niedawna do znudzenia.
 
A.O.: Ale przecież o tym nie wolno zapominać. - Zapewne, ale myślę, że trzeba o tym inaczej dziś mówić. Nie tylko, ile zrobiono od przedwojnia, ale ile też jest do zrobienia, aby dorównać innym.
Ma pani chyba rację. Bo jak się mówi, że w drugiej wojnie zginęło 6 milionów ludzi, to jakoś nie wywiera to na nikim wrażenia. Ale jak się pokazuje w kinie, w książce, w telewizji wojenne losy poszczególnych ludzi, to ludzie już inaczej odbierają.
 
B.M.: Do tej pory mówiliśmy właściwie o prasie codziennej. A tygodniki? Jak to z tym było?
 
A.O.: Były podejmowane różne próby, które kończyły się raczej źle. Zresztą po wojnie również. Pamięta pani chyba o "Kronice". Wszyscy ją chwalą, że to było dobre pismo, ale umarło z braku czytelników. "Odgłosy" są dla mnie fenomenem.
 
B.M.: Że tyle lat istnieją?
 
A.O.: To raz. A dwa, że po tylu latach potrafiły sobie zdobyć czytelnika. Jaki macie teraz nakład?
 
B.M.: 72 000 egzemplarzy. Przy niedużych zwrotach.
 
A.O.: A przecież były takie czasy, kiedy nakład wynosił 7 tysięcy egzemplarzy i kiedy zwroty sięgały 30 procent.
 
B.M.: Były. Kiedy pan zaczął współpracę z "Odgłosami"?
 
A.O.: Za czasów Wiesława Jażdżyńskiego. Zadebiutowałem na waszych łamach Sportem w krainie kangurów. Było to 30 lat temu. Z różnymi naczelnymi różnie mi się współpracowało. Na przykład Jan Koprowski drukował mi obszerne fragmenty z pierwszego tomu Reportera przed konfesjonałem. "Odgłosy" zamieściły również prawie cały drugi tom Reportera przed konfesjonałem. Opowiadam w nim o pracy w prasie w okresie powojennym. Również mająca wyjść książka Przez łagry i bezdroża 1 publikowana była w "Odgłosach". Ale proszę nie myśleć, że dobrze mówię o "Odgłosach" tylko dlatego, że mnie tam drukują. Mam też uwagi krytyczne o piśmie.
 
B.M.: Ciekawam, jakie?
 
A.O.: Uważam, że zaletą pisma jest to, że jest adresowane do wszystkich, że każdy coś tam znajdzie dla siebie. Ale nie jest to robione konsekwentnie. Trochę więcej chciałbym widzieć lekkich tekstów, humoru, uśmiechu. To ludziom jest potrzebne.
 
B.M.: Ile pan lat pracuje w prasie?
 
A.O.: Bardzo lubię bawić się liczbami. Pracuję 57, a kończę 75. Jedna jest odwrotnością drugiej.
 
B.M.: A jak by pan chciał krótko przedstawić swój dorobek tych 57 lat?
 
A.O.: Pracowałem w "Expressie Ilustrowanym" przed wojną i po wojnie, pracowałem w "Karuzeli". Byłem korespondentem "Życia Warszawy". Jestem autorem tekstów dla telewizji, radia i cyrku. Przetłumaczyłem przeszło 2000 humoresek. Drukowały i drukują moje teksty pisma w ZSRR, NRD, Bułgarii, CSRS, na Węgrzech i w Jugosławii. Jestem autorem 44 filmów animowanych, w tym trzech serii Zaczarowanego ołówka. Mam kilka tomików zebranych humoresek. Nakładem "Krokodyla" w ZSRR ukazała się w nakładzie 225 000 egzemplarzy Triewoga w adu - Alarm w piekle. Pisałem też dla teatrów lalkowych. Starczy? 2
 
B.M.: To wypada życzyć panu z okazji jubileuszu dobrego samopoczucia i dalszych twórczych sukcesów.
 
A.O.: Dziękuję. Ale powiem pani, że te sukcesy zawdzięczam życiu. To ono je tworzy. Ja jestem tylko skromnym protokolantem.
 
Z Adamem ochockim rozmawiała Bogda Madej
"Odgłosy"
 
 
 
 
 
 
ID-002373.doc
 
RRRR-MM-DD
1 Książka ukazała się w roku 1980 nakładem Wydawnictwa Łódzkiego (wydanie pierwsze) i nosiła tytuł, jaki autor od początku proponował: Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę. Wydanie drugie nakładem Wydawnictwa "LITERATURA" ukazało się w roku 2004 i nosi nieco zmodyfikowany tytuł (również pomysł autora): Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się w Łodzi przed wojną robiło gazetę (przyp. Helena Ochocka)
 
2 Adam Ochocki napisał też kilka piosenek, między innymi "Hawajska kołysanka" z muzyką Tadeusza Dobrzyńskiego i "Walczyk łódzki"
 
E.I.: Panie Adamie, co to znaczy być dziennikarzem na emeryturze?
 
A.O.: W moim przypadku jest to większa praca niż dotychczas, bowiem gdy pracowałem w redakcji „Karuzeli” nie miałem czasu na pisanie obszerniejszych rzeczy. Na emeryturze jestem od 1973 r. i od tego czasu napisałem parę książek. I pisze kolejne.
 
E.I.: Przez wiele lat uprawiał pan satyrę. Czy ma pan poczucie, że pańskie teksty miały jakikolwiek wpływ na zmianę mentalności naszego społeczeństwa?
 
A.O.: Gdyby tak nie było, nie uprawiałbym satyry. Wydaje mi się, że każdy tekst satyryczny zawsze do kogoś trafi i odniesie jakiś pozytywny skutek.
 
E.I.: Przyzna pan, że satyra jest sprawą bardzo poważną…
 
A.O.: Niewątpliwie.
 
E.I.: … sprawa bardzo serio. Może też dlatego w pismach satyrycznych jest tyle koturnowości, powagi, a przede wszystkim nudy. Czy nie sądzi pan, że należałoby w tych pismach wprowadzić kąciki humoru?
 
A.O.: Niegdyś proponowano to „Karuzeli”, gdy jej poziom satyryczny bardzo się obniżył. Mnie się wydaje, że nastał regres, jeśli idzie o humor. Pisma satyryczne poszły za bardzo w kierunku powagi, a przecież czytelnik oczekuje od nich humoru. Połączenie humoru z satyrą jest sprawą najistotniejszą. Jest to pewien wentyl bezpieczeństwa dla zestresowanej współczesnej psychiki ludzkiej.
 
E.I.: Mówiliśmy o tym, że pisał pan teksty satyryczne. A czy nie tworzył pan tekstów w duchu fredrowskich poematów niecenzuralnych?
 
A.O.: Nie. Jeśli chodzi o rzeczy niecenzuralne, to zawsze zachwycałem się przekładem Juliana Tuwima poematu pt. Łuka Modiszczew zapomnianego dziś autora Barkowa. Ponadto zaczytywałem się niecenzuralnymi poematami Jagosza, to jest Mieczysława Jagoszewskiego…
 
E.I.: Nieraz wypowiadał pan sądy na temat kobiet. Wynikało z nich, że płeć piękna odgrywała w pańskim życiu znaczącą rolę. Czy coś się zmieniło z chwilą, gdy stał się pan – powiedzmy to delikatnie seniorem?
 
A.O.: Często znajomi zadają i pytanie: jak to robię, że jestem pełen werwy i wigoru. Odpowiadam wtedy: robie to samo co wy, ale częściej. Myślę, że w tym wyznaniu jest także odpowiedź na pańskie pytanie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z faktu, że z biegiem lat pogarsza się wzrok, niemniej te sprawy interesują mnie nadal.
 
E.I.: A więc lubi pan piękne kobiety?
 
A.O.: Lubiłem i lubię.
 
E.I.: I to pozwala zachować panu komfort psychiczny i zdrowie?
 
A.O.: Oczywiście. To jest naturalna siła napędowa.
 
E.I.: Pytam o to, bo sam zbliżam się nieuchronnie do takiego wieku…
 
A.O.: Będzie pan długo młody, panie Eugeniuszu, bo pan także zawsze lubił dziewczyny.
 
E.I.: Panie Adamie, czy poza kolekcjonowaniem Biletów Narodowego Banku Polskiego, ma pan jakieś inne hobby?
 
A.O.: Tak, od 1973 r. jestem namiętnym numizmatykiem.
 
E.I.: A więc jednak pieniądze?
 
A.O.: Zaczęło się od tego, że będąc w Australii z drużyną Legii otrzymałem tam monetę australijską sześciokątną. To mi się tak spodobało, że zacząłem zbierać monety. Już w samolocie, w drodze do Polski, dokonałem wymiany z Kazimierzem Deyną. Od tego czasu jestem członkiem Polskiego Towarzystwa Archeologicznego i Numizmatycznego. Posiadam bardzo ładny zbiór, ale ze względu na bezpieczeństwo, nie ujawnię swego miejsca zamieszkania. Ster monety – to łakomy kąsek dla złodziei.
 
E.I.: Nieżyjący już kustosz Anatol Gupieniec wysoko cenił pańskie zainteresowania numizmatyczne…
 
ZA.O.: apewne była to z jego strony kurtuazja, bowiem zbyt późno zająłem się tą szlachetną pasją.
 
E.I.: Jaką najstarszą monetę posiada pan w swoich zbiorach?
 
A.O.: Najstarszy jest banknot: pierwsze polskie pieniądze papierowe z okresu Insurekcji Kościuszkowskiej z 1794 roku. Do tego czasu były w Polsce monety metalowe: niklowe, żelazne, srebrne, złote. Kościuszko dla podreperowania skarbu państwa zarządził wydawanie Biletów Skarbowych. A ponieważ ludzie odnosili się do tego typu waluty podejrzliwie i niechętnie, każdy z banknotów był własnoręcznie podpisany przez dwóch przedstawicieli gildii kupieckiej. Mam takie Bilety Skarbowe o nominale 10, 25 i 50 zł.
 
E.I.: Stał się pan także swego rodzaju kronikarzem łódzkiego dziennikarstwa, tego sprzed wojny i tego powojennego. Znalazło to wyraz w pańskiej książce Reporter przed konfesjonałem…
 
A.O.: Dobrze, że pan to przypomniał. To dla mnie rzecz ważna, dlatego pragnę szerzej o tym powiedzieć. Otóż w 1980 r. wyszła wspomniana przez pana książka, której pełny tytuł brzmi: Reporter przed konfesjonałem, czyli jak się przed wojną robiło gazetę. Opisałem w niej czasy przedwojenne. Obecnie w planach Wydawnictwa łódzkiego na ten rok znajduje się drugi tom Reportera (wyjdzie on w jednym wolumenie z tomem pierwszym, tym z 1980 roku) noszący podtytuł Pól wieku z piórem w ręku. Rzecz będzie pokaźna, około 30 arkuszy plus ilustracje.
 
E.I.: Co w niej będzie?
 
A.O.: W tej książce natrząsam się z …, boleję nad…, ujmuję się za…, ciskam gromy w…, nie mam litości dla…, sięgam do…, słowem piszę o…! A więc o czym piszę? O tym, jak w ciągu trzech nocy z Wackiem Drozdowskim napisaliśmy album Wicek i Wacek, piszę o tym jak powstał serial Zaczarowany ołówek, którego jestem autorem i współautorem 39 scenariuszy, o Ślepym Maksie i jego ferajnie, o mniej groźnych kolegach, o Czarnej Mańce, o dwóch byłych premierach, o moich dwóch eskapadach do Australii w 1956 r. na Olimpiadę w Melbourne i o tournée z Legią w 1973 r., o najpiękniejszej awanturnicy świata, o tym jak się robiło „Karuzelę” i codzienne gazety, o moich wzlotach, upadkach, wojażach lądem, wodą i w powietrzu…
 
E.I.: A czy będzie książka o kobietach? Pytam, bo uważam pana za fachowca w sprawach płci pięknej.
 
A.O.: Pan koniecznie chce mnie skłócić z moją żoną. Ale odpowiem: o samych kobietach – nie, ale są one w moich książkach. Wspominam m. in. Tam o koleżance Irenie Weiss, która jak ja nie miała pensji, choć oboje pracowaliśmy w redakcji. Była to naprawdę piękna kobieta, ale ja widziałem w niej przede wszystkim konkurentkę. Proszę pomyśleć: miałem wówczas jakieś osiemnaście lat i zamiast kobiety ciągle widziałem konkurentkę. Jak pan widzi, miałem także swoje wpadki.
 
E.I.: Panie Adamie, kiedy ma pan tyle czasu, należy odrobić straty spowodowane niedojrzałością osiemnastolatka…
 
A.O.: Nie uwierzy pan, ale dopiero teraz w pełni pojąłem i zrozumiałem słowo: platoniczność.
E.I.: Dziękuję za rozmowę.
 
Z Adamen Ochockim rozmawiał Eugeniusz Iwanicki
„Odgłosy”
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Adam Ochocki - Dziennikarz, literat, scenarzysta
Biografia
Felietony
Filmy
Karykatury
Książki
Piosenki
Recenzje
Tłumaczenia
Twórca o sobie
Wspomnienia
Wywiady
Zdjęcia