Wszystko zaczęło się w Łodzi
W Łodzi znalazłem się w ostatniej dekadzie lutego 1945 roku. Po tragicznej śmierci mojego ojca i po powstaniu warszawskim moja mama postanowiła osiedlić się w Łodzi. Moi rodzice pochodzili z Łodzi i tu mieszkały ich rodziny. Zacząłem uczęszczać do drugiej klasy I Państwowego Gimnazjum i Liceum im. M. Kopernika, które mieściło się na rogu Więckowskiego i Żeromskiego. Po powstaniu warszawskim spotykało się ludzi, o których się myślało, że nie przeżyli tej zawieruchy . Takie spotkania były pełne radości i wzruszeń. Ja przeżyłem takie zdarzenie. Na pierwszej lekcji religii pojawił się w naszej klasie jezuita ojciec
Tomasz Rostworowski, który w czasie okupacji był kapelanem Szarych Szeregów. Przed Nim składałem przyrzeczenie harcerskie i przysięgę żołnierską. Ku zdumieniu moich kolegów rzuciłem mu się na szyję. I On mnie poznał. Tego dnia nie było lekcji religii, a cała godzina była poświęcona wspomnieniom z powstania. Ojciec
Rostworowski szybko opuścił nasze gimnazjum, ponieważ został kapelanem akademickim. Jego późniejsze losy były tragiczne: aresztowany w czasach stalinowskich , w tzw. kiblowym procesie został skazany na karę śmierci za… walkę z okupantem (tak, tak!). Wyroku wprawdzie nie wykonano, wyszedł po październiku ’56, ale nie żył już zbyt długo. Ja przeniosłem się do XI Gimnazjum i Liceum (dawniej, przed wojną – Bernardynów) i tam w 1948 roku zdałem maturę. Mieliśmy w tym liceum wspaniałych profesorów. Dyrektorem był p. Kowalski, matematyki uczył p. Mikołajczuk, jego żona uczyła nas biologii. Mieliśmy też wspaniałą nauczycielkę historii (niestety, nie pamiętam jej nazwiska), która zmuszona uczyć „nowej” wersji historii, niedwuznacznie dawała nam sygnały, że rzeczywiście nasze dzieje były nieco inne niż obowiązująca ja interpretacja. Mimo, iż nie miałem żadnych kontaktów ze środowiskami artystycznymi, a więc nie wchodziła w grę protekcja – złożyłem papiery na wydział reżyserii do wyższej szkoły filmowej. Na wszelki wypadek złożyłem tez papiery na Uniwersytet Łódzki, na historię sztuki. KU mojemu zdziwieniu, spośród ponad 700 kandydatów, po złożeniu wstępnych egzaminów, znalazłem się wśród 48 przyjętych na studia reżyserskie. Po kilku latach dwóch profesorów (nie będę ujawniać ich nazwisk) doszło do wniosku, że nie wykazuję talentów reżyserskich i ze szkoły filmowej zostałem usunięty. Udało mi się ją szczęśliwie skończyć dopiero w latach sześćdziesiątych, kiedy to byłem już dość znanym reżyserem.
Po wydaleniu mnie ze szkoły filmowej zostałem przyjęty na historię sztuki, którą ukończyłem w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych. Na tych studiach miałem dużo starszego od siebie kolegę, który był wówczas wicedyrektorem departamentu teatrów, oper i filharmonii w Ministerstwie Kultury i Sztuki. On mnie namówił, abym się zajął reżyserią w teatrach muzycznych. Dzięki jego poparciu zostałem zaangażowany na stanowisko asystenta reżysera do Państwowej Opery i Operetki Śląskiej. Asystowałem przy wystawianiu oper i operetek takim reżyserom jak:
Bolesław Fatygo-Folański,
Witold Zdzitowiecki czy
Roman Niewiarowicz. Wspominam ich bardzo ciepło, jako że każdy miał niepowtarzalną osobowość, a poza wszystkim, dzięki nim zdobyłem solidną wiedzę teatralną i nauczyłem się wielu tajemnic sztuki inscenizacyjnej. W 1955 roku ponownie wróciłem do Łodzi, tym razem do Teatru Muzycznego. I tu zaczęły się pierwsze próby samodzielnej reżyserii. Już w lutym 1956 roku odbyła się moja pierwsza premiera. Był to spektakl zatytułowany
Oh – rewia. Scenariusz i tytuł wymyślił i napisał znany wówczas w Łodzi redaktor
Leopold Beck. W samej Łodzi zagraliśmy 104 przedstawienia, co było dużym sukcesem, ale w czasie letnich urlopów graliśmy ten spektakl w wielu miastach Polski. Potem wyreżyserowałem musical irlandzko-kanadyjskiego librecisty Herberta pt.
Czarodziej znad Nilu. Premiera zbiegła się z wojną egipsko-francusko-angielską o Kanał Sueski, co dodało temu spektaklowi niespodziewanej pikanterii. Poza Teatrem Muzycznym reżyserowałem jeszcze w Teatrze Ziemi Łódzkiej i w Teatrze 7.15.
W 1956 roku został otwarty Łódzki Ośrodek Telewizyjny. Ów ośrodek nie przypominał w niczym dzisiejszej telewizji łódzkiej. Były to dwa pokoiki na XII piętrze łódzkiego wieżowca, wyżej mieściło się „studio”, mające 40 metrów kwadratowych, a na ostatnim XIV piętrze – pokój aparatury i reżyserka. Praca w telewizji – biorąc pod uwagę jej przyszły rozwój – bardzo mnie interesowała. Do pierwszej rozmowy przygotowałem się starannie, zaadaptowałem nowelę Hemingwaya pt.
Zabójcy i udałem się do ówczesnego szefa telewizji p.
Edwarda Szustra. Ku mojemu rozczarowaniu, po otwarciu i przeczytaniu pierwszej strony, oddał mi egzemplarz i powiedział: ”panie Januszu, od dramatu to ja mam
Antczaka, pan będzie od rozrywki…” I tak już to zostało! W ośrodku pracowało wówczas zaledwie kilkanaście osób. Operatorami kamer byli
Witold Sobociński i
Wiesław Rutowicz, późniejsi znani operatorzy filmowi oraz
Wojtek Król, który pracuje w ośrodku do dziś. Realizatorami wizji byli
Kazimierz Oracz,
Andrzej Piotrowski i
Sylwester Szyszko, a dźwiękowcami
Olga Nowicz i
Witold Gudejko. Na etatach reżyserów byli już
Jerzy Antczak i
Tadeusz Worontkiewicz. Scenografią zajmował się
Jerzy Masłowski.
Pamiętam, że w owym czasie na terenie Łodzi było zarejestrowanych około osiemdziesięciu telewizorów. Chyba po dwóch latach wpadliśmy w euforię na wiadomość, że został zainstalowany tysięczny odbiornik, a gdy po jakimś czasie nadeszła informacja, że będzie zarejestrowany pięciotysięczny – dyrekcja ośrodka zdobyła jakieś fundusze i dla właściciela ufundowała wspaniałą nagrodę. Była nią… pralka „Frania”. Nagroda była wręczana na wizji przez naczelnego redaktora, a właściciel, który przybył do studia z całą rodziną, promieniał ze szczęścia. Pierwszy program zrealizowałem w połowie marca 1957 roku. Niestety, nie zachowała się żadna dokumentacja z tych lat, więc pamiętam tylko, że śpiewali
Krystyna Nyc-Wronko,
Hanna Dobrowolska,
Janusz Duński, a tańczyła
Zofia Kuleszanka.
Realizacja programów telewizyjnych nastręczała sporo trudności, szczególnie dla scenografów i obsługi planu. Dekoracje były wykonywane w podziemiach budynku, a więc wniesienie ich do studia na XIII piętro było zadaniem skomplikowanym i dość męczącym. Ale Polak potrafi. W naszym wieżowcu były windy obsługiwane przez miłe starsze panie. Za drobną opłatę panie te opuszczały windę do sutereny, na dach windy ładowano elementy dekoracyjne, sami stawaliśmy na tym dachu, bo przecież trzeba było trzymać te dekoracje… i jazda do góry. Ta sielanka skończyła się dość szybko, gdy nasz patent został odkryty przez strażaka, który spełniał dodatkowo funkcję BHP-owca.
22 lipca 1958 roku zostało otwarte nowe studio. Było ono do 1966 roku największym studiem telewizyjnym w Polsce, większego nie miała nawet Warszawa. Można już było robić w pełni profesjonalne programy na antenę ogólnopolską. Pozostawał jednak dość istotny problem techniczny. Otóż w tamtych latach łącza telewizyjne były jednokierunkowe. Jeśli program był emitowany z Warszawy (a tak przeważnie było) – łącza były skierowane do Łodzi, Poznania, na Śląsk czy Kraków. W chwili, gdy na antenę ogólnopolską miała wejść Łódź, pracownicy stacji telewizyjnych usieli się wspinać na dachy elewatorów zbożowych czy wieże, na których te łącza były zainstalowane i odkręcać je o 180 stopni. Pół biedy, jeżeli to była wiosna lub lato, ale zimą łącza zamarzały i były poważne kłopoty z ich odwróceniem. W czasie tych operacji wszystkie ośrodki telewizyjne nie miały sygnału z Warszawy i musiały przez ten czas nadawać jakiś własny progr4am. Jeśli wszystko szło sprawnie, to po 15 minutach sygnał z Łodzi był odbierany w całej Polsce, gorzej, gdy choćby na jednej z tych stacji były kłopoty, wówczas przerwa przedłużała się niebezpiecznie, ponieważ ośrodki nie były przygotowane na wypełnienie tej luki jakimś programem.
Ale to duże, ponad 20-metrowe studio umożliwiło nam realizacje ambitnych widowisk telewizyjnych. Raz w miesiącu, w piątki,
Jurek Antczak wystawiał sztuki teatralne, a ja w wieczory sobotnie lub niedzielne popołudnia realizowałem widowiska rozrywkowe. Kiedyś w radiowym programie z Krakowa usłyszałem Rewię piosenek. Zaintrygował mnie głos prowadzącego program. Pojechałem do podwawelskiego grodu i długo musiałem go przekonywać do występu przed kamerami telewizyjnymi. Kiedy się wreszcie zgodził, rozpoczęliśmy nadawanie cyklu pt.
Muzyka lekka, łatwa i przyjemna. Tym prezenterem – jak się zapewne starsi łodzianie domyślają – był
Lucjan Kydryński. W latach sześćdziesiątych realizowałem kilka innych cykli programowych –
Music-hall z…,
3000 sekund z…,
Śpiewki stare, ale jare. Przypominam sobie, że na początku lat sześćdziesiątych nie miałem zbyt łatwego życia. Mimo wielkiej popularności moich programów, łódzki świat aktorski, a właściwie jego władze, tj. zarząd łódzkiego SPATiF-u miał do mnie pretensje, że angażuję wykonawców spoza Łodzi. A przecież tu, na miejscu jest tylu wspaniałych twórców i wykonawców. Nawet wydział propagandy komitetu łódzkiego PZPR naciskał na dyrekcję telewizji łódzkiej, żeby zrobiła porządek z tym Rzeszewskim. Przypadek sprawił, iż naczelna redakcja z Warszawy zleciła mi realizację wspomnianego wyżej cyklu pt.
Śpiewki stare, ale jare. Autorami polskich tekstów byli
Tadeusz Polanowski i
Józef Waczków, a wykonawcami łódzcy aktorzy. D tego czasu zapanował względny spokój, a władze SPATiF-u chyba mnie polubiły.
W tym czasie programy były emitowane „na żywo”. Widowisko należało tak precyzyjnie przygotować, aby nie było w trakcie jego trwania żadnych wpadek czy pomyłek – niczego nie można było przecież powtórzyć. Jedynie warszawska telewizja miała dość prymitywne urządzenie do rejestracji programów zwane telerecordingiem. Polegało ono na tym, że przed monitorem była ustawiona szesnastomilimetrowa kamera filmowa, która na specjalnej taśmie (tzw. lawenda) nagrywała to, co działo się na ekranie monitora telewizyjnego. Jakość techniczna tego nagrania pozostawiała wiele do życzenia, ale spektakl był zarejestrowany.
Z olbrzymiego dorobku artystycznego telewizji łódzkiej z lat sześćdziesiątych nic się, niestety, nie zachowało. Z wyjątkiem jednego programu. Otóż mieliśmy emitować przygotowany program z cyklu
Śpiewki stare, ale jare, była ustalona data i godzina emisji, gdy tymczasem w ostatniej chwili w Warszawie zorganizowano jakąś naradę aktywu, na której miał przemawiać
Gomułka. Nasz spektakl był drogi, zorganizowania aktorów w innym terminie – niemożliwe, a dekoracje po rozbiórce nie nadawały się do powtórnego montażu. Z pomocą przyszli nam inżynierowie z Warszawy i z Łodzi. Postanowili eksperymentalnie nagrać nasz program na telerecording. I dzięki temu przypadkowi jest zarejestrowany jedyny program z lat sześćdziesiątych, wyprodukowany przez TV-Łódź.
(W archiwum łódzkiego ośrodka znajduje się również zrealizowany przez TV Łódź, a zarejestrowany przez telewizję warszawską spektakl teatralny pt.
Jesienna nuda w reżyserii
Jerzego Antczaka („ściągnięty” do Łodzi przez piszącą te słowa Helenę Ochocką; Przypis –
Helena Ochocka).
Lata sześćdziesiąte to dla mnie okres niezwykle intensywnej pracy. Poza Łodzią reżyserowałem festiwale piosenki w Sopocie i Opolu, realizowałem wielkie widowiska rozrywkowe w nowo otwartym wielkim studiu Telewizji Śląskiej, nakręciłem szereg filmów telewizyjnych (w Łodzi, Wrocławiu, Warszawie i na Mazurach), a z inicjatywy Polskiej Agencji Artystycznej PAGART, w paryskim teatrze OLIMPIA wyreżyserowałem (jako jedyny polski reżyser) wielkie widowisko estradowe pt.
Grand music-hall de Varsovie. Scenografię zaproponowałem
Jerzemu Masłowskiemu, a moim asystentem, inspicjentem i kierownikiem produkcji w jednej osobie był nieodżałowany
Wojtek Kokociński. W spektaklu tym brało udział kilka łódzkich aktorek.
Pod koniec 1968 roku mój przyjaciel, dyrektor Teatru Wielkiego w Łodzi,
Stanisław Piotrowski zasugerował mi, że może zrealizowałbym jakiś program telewizyjny w Teatrze Wielkim z udziałem publiczności. Zapaliłem się do tego pomysłu i razem z
Jerzym Masłowskim zrobiliśmy przegląd magazynów dekoracyjnych teatru, spenetrowaliśmy magazyny wytwórni filmowej na Łąkowej i przystąpiliśmy do napisania scenariusza. Po jego akceptacji przez naczelna redakcję w Warszawie uzyskałem pokaźne środki finansowe na ten nietypowy, a przy tym bardzo drogi program. Rozprowadzeniem biletów zajął się Teatr. W programie tym wystąpiła plejada najbardziej popularnych piosenkarek, piosenkarzy, aktorów z całej Polski.
Janka Niesobska była autorką choreografii wielu scen baletowych, których bohaterką była wspaniała
Ewa Wycichowska. Z Holandii sprowadziłem niezwykle na zachodzie Europy popularny balet z rozrywkowym repertuarem. Atrakcyjność tego widowiska polegała przede wszystkim na wykorzystaniu i ujawnieniu widzom wszystkich wspaniałych urządzeń technicznych teatru. Ta gigantyczna maszyneria nigdy nie jest pokazywana. Służy jedynie do wcześniejszego przygotowani dekoracji, tak aby skrócić do minimum przerwy w trakcie trwania spektaklu. Wraz z
Masłowskim i
Kokocińskim postanowiliśmy uruchomić te wszystkie mechanizmy na oczach zgromadzonej widowni. Zapadnie wyjeżdżały z podziemi sceny wraz z zespołami baletowymi, jednocześnie podnosiły się mosty oświetleniowe, opuszczone do poziomu desek sceny, z boków sceny wyjeżdżały nowe dekoracje z zainstalowanymi na nich zespołami muzycznymi. Finał widowiska wzbudził wręcz entuzjazm widzów. W pewnym momencie podnieśliśmy horyzont, odsłaniając tylną scenę. Była na niej umieszczona dekoracja w formie piramidy, na której zgromadziłem prawie wszystkich wykonawców. Ta piramida kręciła się na obrotówce i z głębi sceny wszystko to jechało w stronę widowni. Gdy ta dekoracja znalazła się przy proscenium, wśród dymów zaczęła się podnosić do góry, by wraz z gaszonymi światłami zniknąć sprzed oczu widzów. Na sukces ten złożyło się wiele czynników –atrakcyjny repertuar, popularni wykonawcy, nowoczesny balet we wspaniałych układach, szybkie tempo, ale przede wszystkim w artystyczny sposób wykorzystana technika teatralna. Otrzymałem wiele entuzjastycznych recenzji, chwalono mnie nawet w łódzkiej prasie, co było zjawiskiem wręcz niezwykłym. W parę tygodni po tym programie otrzymałem propozycję przejścia do Warszawy. Zostałem zaangażowany na stanowisko głównego reżysera Telewizji Polskiej.
W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych miejscem towarzyskich spotkań środowisk artystycznych Łodzi była mała – jedyna w mieście prywatna kawiarenka „Honoratka”. Panowała tu niepowtarzalna atmosfera. Siedziało się na niskich kanapach lub niezbyt wygodnych taboretach. Urocza starsza pani, właścicielka kawiarni parzyła świetną kawę i mocną herbatę, a dla łasuchów była zawsze cała gama wspaniałych, domowej roboty tortów. Wśród stałych bywalców zauważyłem bardzo piękna blondynkę, zawsze w otoczeniu filmowców. Tak się jednak złożyło, że nie byłem zakolegowany ze scenografami, reżyserami i operatorami otaczającymi tę panią. I mimo licznych wysiłków nie udało mi się jej poznać.
Aż pewnego dnia… Spędzałem urlop w Zakopanem z
Jerzym Masłowskim, gdy pod Giewont przyjechała na dokumentację do jakiegoś filmu pani, którą tak się interesowałem w Łodzi. Była w towarzystwie znajomego scenografa. Więc nareszcie! Po dziesięciu dniach spędzonych w Zakopanem wracaliśmy do Łodzi zaręczeni. Przeżyliśmy z sobą wiele lat. Mamy córkę**, która ukończyła wydział aktorski łódzkiej szkoły i jest aktorką. Lidia* była kostiumografem w filmie. Jej filmografia jest wręcz imponująca. Ostatnia jej praca to kostiumy do
Kroniki wypadków miłosnych Andrzeja Wajdy. Nagły zawał zabrał ją do innego, podobno lepszego świata. Została mi nasza córka i wnuk – Jasio, ale on już jest warszawiakiem.
Po przeniesieniu się do Warszawy byłem jeszcze wielokrotnie zapraszany do Łódzkiego Ośrodka Telewizyjnego. Realizowałem w Teatrze Wielkim cykl
Dobry wieczór – tu Łódź, wyreżyserowałem szereg kameralnych studyjnych programów m.in.
Maria Koterbska show z udziałem czołówki polskich aktorów, recital
Haliny Kunickiej, bardzo miły program wg scenariusza
Wandy Majerówny Szpargały mojej żony* i szereg innych. Teraz bywam już tylko na jubileuszach, bowiem z propozycjami programowymi jest jakby dużo gorzej.
I tym niezbyt optymistycznym akcentem kończę tę garść sentymentalnych wspomnień z Łodzi, z miasta, w którym spędziłem młodość, a dzięki ludziom, których spotkałem na swojej drodze, mogłem osiągnąć dość wysokie miejsce w czołówce polskich reżyserów telewizyjnych. Ale wszystko to zaczęło się tu, w Łodzi.
Janusz Rzeszewski
Łódzkie sentymenty
Muzeum Historii Miasta Łodzi
* - żona -
Lidia Rzeszewska - kostiumolog
** - córka -
Agata Rzeszewska - aktorka
2 października 2007 roku zmarł
Janusz Rzeszewski, znakomity reżyser filmowy i telewizyjny, aktywny członek naszego Stowarzyszenia, który do ostatnich dni swego życia uczestniczył w jego władzach jako członek zarządu Sekcji Autorów Dzieł Filmowych i telewizyjnych, a także członek Komisji Repartycyjnej ZAiKS-u.
Janusz Rzeszewski urodził się w roku 1930 w Kożanogódku, na wschodnich kresach Polski. Okupację jako młody człowiek spędził w Warszawie, gdzie szybko odnalazł drogę do konspiracyjnego harcerstwa, brał też udział w Powstaniu Warszawskim, gdzie odznaczył się szczególną odwagą. Ale ta karta jego życiorysu znana była bardzo słabo nawet tym spośród nas, którzy znali go blisko, pracowali z nim, razem i przyjaźnili się z nim, ponieważ Janusz nigdy nie obnosił się ze swoim kombatanctwem, był skromny, pogodny, prosty. Dopiero podczas uroczystości pogrzebowych odsłoniła ją obecność jego kolegów kombatantów, sztandaru i asysta wojskowa.
Należał do pokolenia, które z powagą szukało swojej drogi życiowej, studiował historię sztuki na Uniwersytecie Łódzkim będąc równocześnie studentem reżyserii PWST, którą ukończył w roku 1962, pracując już wówczas, od roku 1958, w łódzkiej telewizji. Telewizja też, obok filmu, stałą się jego twórczą pasją i terenem jego prawdziwych sukcesów nie tylko przez to, że piastował tu ważne funkcje artystyczne zastępcy głównego reżysera TVP i szefa działu rozrywki, a przede wszystkim dlatego, że ówczesnej, siermiężnej jeszcze telewizji lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych on właśnie odważnie zaszczepił wielki styl widowiska rozrywkowego, wzorowanego na music-hallu, z rozmachem, przepychem i blaskiem gwiazd. Nazywano to wówczas na poły żartobliwie „rzeszewszczyzną” , ale dzięki niemu rozbłysły wszystkie niemal gwiazdy ówczesnej piosenki i estrady, nabierając pod jego kierunkiem dynamiki, formy i europejskiego stylu.
Ten styl przenosił także na ekran filmowy w swoich kolejnych realizacjach ekranowych.
Lata dwudzieste, lata trzydzieste…,
Hallo Szpicbródka i
Miłość ci wszystko wybaczy. Każdy z tych filmów był sukcesem ekranowym, do dzisiaj powtarza je telewizja, a w każdym z nich spotykają się ze sobą główne cechy talentu
Janusza Rzeszewskiego – jego gust, świetna znajomość realiów okresu międzywojennego, w którym rozgrywa się akcja tych opowieści, niezawodna muzykalność i poczucie humoru, zabarwione lekkim odcieniem liryzmu.
Ten reżyser błyszczących widowisk, kreator gwiazd i gwiazdorów, nie miał w sobie nic z bufonady czy snobizmu, tak częstych w tym kręgu. Był na co dzień człowiekiem skromnym, taktownym, bezpośrednim i koleżeńskim. Niewielu wskazać można jego następców. Tym boleśniejsze jest jego odejście.
K.T. Toeplitz
Stowarzyszenie Autorów ZAiKS
„Wiadomości”, 2/2007