Edward Szuster
Dziennikarz, literat
Książki
1959 r.
 
Graf. 200074
Leśni
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1970 r.
 
Graf. 200077
Na tropach Billa
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1972 r
 
Graf. 200075
Dragon
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1978 r.
 
Graf. 200076
Wędrówki zimą i latem
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1980 r.
 
Graf. 200078
Wy, coście mnie znali
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1984 r.
 
Graf. 200079
Jedenaście dni
Krajowa Agencja Wydawnicza
Łódź
 
 
1987 r.
 
Graf. 200080
Nad starą blizną
Krajowa Agencja Wydawnicza
Łódź
 
 
Brak informacji
 
Graf. 200073
 
 
 
 
 
 
 
ID-002487.doc
 
1970-MM-DD
Fragmenty książki Na tropach Billa
 
Kiedy w parę tygodni po objęciu komendy przez „Wichra”, znów zetknąłem się ze swymi kolegami ze stażu, nie było już między nimi ani „Billa” , ani jego dwóch przyjaciół. Wiedziałem zresztą, że ich tam nie znajdę, bo kilka czy kilkanaście dni wcześniej kapitan wspomniał mi o rozmowie, jaką z nimi przeprowadził. Odbyła się ta rozmowa właśnie w okolicach, w których zakończyłem swój staż. Nie wiem, po co wybrał się tam kapitan – może wizytował oddział „Wichra”? – ale właśnie podczas tej wyprawy odnalazł go „Bill” i jego towarzysze w jakiejś zagrodzie czy w młynie. Kapitan był sam i wyobrażał sobie, że nikt nie wie, gdzie go można znaleźć, oni jednak wiedzieli o jego obecności w tym miejscu. Przyszli porozmawiać i powiedzieli, że postanowili przejść do Oddziału GL im. gen. J. Bema – pojawił się on właśnie w tych stronach – i chcą go o tym zawiadomić. Jak przebiegała ta rozmowa, czy trwała długo, czy kapitan próbował odwieść „Billa” i jego towarzyszy od decyzji, którą powzięli – nie wiem. Myślę, że nie było tu żadnego przekonywania, bo chyba obie strony zrozumiały bezcelowość perswazji; żegnając kapitana „Bill” i jego towarzysze nie byli już jego podwładnymi.
(Niedawno, kilka miesięcy temu, kapitan – nie jest on już dziś kapitanem – wspomniał o tej rozmowie przy okazji jakiegoś spotkania ze mną. „To była – powiedział – jedna z najtrudniejszych decyzji, jakie musiałem podjąć w tych latach”. Słuchałem tych słów z szacunkiem; byłem rad, że po dwudziestu paru latach taki drobny, jak można by sądzić, epizod żyje jeszcze w pamięci kapitana. O to, czemu wspominał go jako trudny, nie pytałem, bo odpowiedzi domyśliłem się łatwo. Żaden poważnie traktujący swe obowiązki dowódca nie przejdzie przecież do porządku dziennego nad takim oświadczeniem podwładnego, które – niezależnie od sformułowania – brzmi jednoznacznie: do pańskiej komendy nie mam zaufania. Niełatwo jest usłyszeć coś takiego, a jeszcze trudniej przyznać podkomendnemu prawo do wypowiedzenia takich sądów, nie traktować ich jako faktu naruszenia dyscypliny wojskowej. Na to, aby sprawy nie stawiać tak formalnie, tak prostacko, trzeba było zrozumieć i pamiętać, że owa dyscyplina w okresie okupacji musiała przecież uwzględniać fakt dobrowolnego, ochotniczego „zaciągu” do oddziałów i wszystkie z tego faktu wynikające konsekwencje. Nie wiem, czy właśnie przy Romowie z „Billem” kapitan uświadomił sobie wszystko, ale rezultat tej rozmowy świadczy, że uczciwie rozważył sprawę.)
Wiedziałem więc, że przy spotkaniu z oddziałem „Wichra” nie będę mógł dokończyć swej rozmowy z „Billem”. Powracanie do niej nie miałoby już zresztą sensu; sprawa pozostania „Billa” w oddziale była rozstrzygnięta.
W oddziale wspominaliśmy „Billa” domyślając się, że tym razem jako gwardzista – buszuje między Sulejowem, Żarnowem a Przedborzem. Gdyż tam właśnie działał w drugiej połowie października jego oddział. W parę dni potem, gdy usłyszałem o bitwie oddziału Bema na Diable Górze, byłem pewien, że „Bill” uczestniczył w niej i chciałem wiedzieć, jak z niej wyszedł. Później, gdy w grudniu 1943 roku jeździłem od czasu do czasu po południowych gminach powiatu piotrkowskiego, nie liczyłem już na przypadkowe spotkanie z „Billem”, gdyż wiedziałem, że Oddział im. gen. Bema odszedł gdzieś w Radomszczańskie i nie pokazuje się w tych stronach.
Chciałem „Billa” zapytać przy jakimś przypadkowym spotkaniu – wiadomo, góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem… - dlaczego nie zdecydował się na odejście z oddziału właśnie wtedy, w czasie „rozłamu” po świeżych donosach „Rylinga”, kiedy rzeczywiście „patrzono mu na palce”, a uczynił to w niewiele tygodni później, kiedy między nim a przełożonymi panowała harmonia.
(Czemu? Zapewne – nie uwolnię się już od tego „zapewne” – zapewne uczestnicząc w zajściach we młynie i na folwarku sądził, że uda mu się skierować buntujący się oddział pod komendę GL. Zapewne nazajutrz po buncie, gdy napięcie i podniecenie w oddziale zelżało, zrozumiał, że ów bunt skierowany był tylko przeciw „Trojanowi”, a nie jak sądził, przeciw całemu dowództwu. Uświadomił sobie – najpewniej – że w takiej sytuacji przeciągnięcie oddziału w szeregi GL musi poprzedzać systematyczna praca światopoglądowa, jaką musi przeprowadzić i on sam, i jego towarzysze. Aby wykonać tę pracę, musieli oni w oddziale pozostać…
A potem? Potem widział, że pod dowództwem „Wichra” atmosfera w oddziale poprawia się i normuje, że ustępują narzekania na zaniedbania, bałagan, niesprawiedliwość, że decyzja podjęcia – wspólnie z oddziałem im. Bema – akcji na niemiecką wieś Klementynów zyskuje „Wichrowi” uznanie i szacunek podwładnych, że – po prostu – oddział robi to co powinien robić: walczy nie tylko wówczas gdy okoliczności zmuszają go do walki. W tej sytuacji agitacja za przejściem do GL mogła opierać się tylko na wykazywaniu wyższości programowych założeń PPR nad perspektywami, jakie rysowały nie tyle słowa, co czyny Delegatury i Londyńskiego Rządu. O tym, że podobne rozważania były dla większości członków oddziału za trudne, zbyt abstrakcyjne, - „Bill” wiedział dobrze. Tymczasem Oddział GL im. gen. Bema walczył już na tym samym terenie. „Bill” mógł tę sprawę rozwiązać dwojako: wymknąć się którejś nocy z towarzyszami cichaczem z oddziału albo przedstawić całą rzecz uczciwie kapitanowi, wyjawić powody swej decyzji. Wybrał – i cieszę się, że tak właśnie uczynił – to drugie: postarał się o spotkanie z kapitanem i zawiadomił go o swej decyzji. Wrócił – mówiąc lekko patetycznie – pod ten sam sztandar, który go prowadził od wielu lat.)
W pierwszych dniach 1944 roku było mi już wiadomo, że nie gdy nie będę mógł spytać „Billa” o to, co chciałem wiedzieć. Historyk stwierdza: „15 grudnia 1943 roku we wsi Aleksandrów znajdowało się 3 gwardzistów z oddziału im. Bema przybyłych w rodzinne strony z okazji świąt Bożego Narodzenia: Zygmunt Koczwarski („Bill”), Bolesław Leski („Bęc”) i Michał Pawlus, robotnik z Sulejowa. Dom, w którym przebywali, został otoczony przez grupę NSZ. Wszystkich trzech wyprowadzono na dwór i tam zastrzelono”.
(Nie wiem, kto wystrzelił pocisk, który powalił „Billa”. Wiem jednak – i „Bill” wiedział o tym także w ostatnich minutach swego życia – że grupą ludzi, którzy wywlekli go z chłopskiej zagrody w Aleksandrowie, dowodził „Ryling”. Ten sam „Ryling”, który pięć miesięcy wcześniej razem z nim strzelał, właśnie pod Aleksandrowem, do żandarmskiej ekspedycji karnej. To zdanie wzburzyło kilku czytelników pierwszego wydania mej książki znających sprawy, o których ona mówi. Twierdzą oni, że „Ryling” nie uczestniczył w akcji pod Aleksandrowem. Przyjmuję to sprostowanie z pokorą i zażenowaniem stwierdzam, że popełniłem błąd.
Pod Aleksandrowem „Ryling” nie strzelał do żandarmerii, bo wówczas jeszcze nie był członkiem oddziału. Został nim dopiero później i jednak dzielił przez czas jakiś liczne dokuczliwości i mizerne blaski partyzanckiego żywota z człowiekiem, którego w parę miesięcy później kazał zastrzelić. Wiem także – a tego już „Bill” nie mógł wiedzieć – jaki był los człowieka, którego widział po raz ostatni w tę noc Bożego Narodzenia. Kilka miesięcy później, wiosną 1944 roku „Ryling” został zabity przez niemieckich żandarmów atakujących, zapewne przez pomyłkę, oddział NSZ. Zdarzyło się to mniej więcej w tym samym czasie, kiedy gdzieś pod Częstochową padł w potyczce z partyzantami Edmund Krieger, żandarm niemiecki, ten sam, który w końcu lata 1942 roku uprzedził piotrkowskich peperowców o przygotowywanych przez gestapo aresztowaniach. Splątane, tragiczne były losy ludzkie w tamtych latach.)
To wszystko. Nie mam już nic więcej do powiedzenia o Billu”. Chyba jeszcze to, że dopiero po latach zrozumiałem, iż słowa, jakimi mnie pożegnał, miał…y swą wymowę i swoja treść. „Pozdrów Piotrków” – długo mniemałem, że zostało to wypowiedziane ot, tak, na odczepne i nie traktowałem tych słów serio. Teraz, gdy wiem, że wypowiadał je piotrkowski hutnik i włókniarz, piotrkowski kazetempowiec i pepeerowiec, mieszkaniec bugajskich familiaków - głupio mi, że nie wypełniłem zawartego w nich życzenia. Robię to teraz. Pozdrawiam od „Billa” jego rodzinne miasto. W dwadzieścia trzy lata po jego śmierci.
 
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
 
 
 
 
ID-002488.doc
 
1973-MM-DD
Wybrany fragment powieści Dragon i sześć innych opowieści z kineskopu
 
Zamorski gość
 
W izbie słychać było jakieś szepty i ciurkanie przelewanej wody. Do okna, na parapecie którego postawiono prę talerzy, podeszła matka. Zamyślone spojrzenie skierowała na szybę, a jednocześnie machinalnym ruchem brała talerz po talerzu i przecierała je ścierką.
- Już zaraz, kochany – uspokajała kogoś babka. – Już zaraz.. – Odpowiedział jej stłumiony, bolesny jęk.
Matka zaczęła ponownie przecierać raz już wytarte talerze. Nieruchomo patrzyła wciąż w okno, głowę miała pełną trudnych myśli. Podeszła do nie dziewczynka i pociągnęła za rękaw: - Co z nim będzie, mamo? – spytała.
- Nie wiem, dziecko – westchnęła matka. – W ogóle nie wiem, co będzie – dodała mówiąc chyba do siebie.
Dziewczynka pomyślała trochę: - Dobrze, że Franek tych derek nie zabrał – powiedziała. – Bez tych derek to on by zamarzł w tej piwnicy. Cała noc tam leżał. – Spojrzała w zamyśloną twarz matki i zaniepokoiła się: - O czy mama myśli?
Matka nie oderwała wzroku od okna: - O tobie – powiedziała poważnie. – O Franku i babce. O nas.
- A o nim? – dopominała się dziewczynka, a matka uśmiechnęła się smutno: - Właśnie o nim myślę – rzekła.
- Teraz, kochany – głos babki pełen był serdecznej troskliwości – leż spokojnie, to dostaniesz mleczka. Dobrze ci mleczko zrobi. Gorące mleczko.
- Chciałbym pomówić z gospodarzem – odezwał się ranny.
Matka odwróciła się od okna i podeszła do łóżka, na którym leżał ranny z głową obwiązaną przez babkę.
- Gospodarza nie ma – powiedziała. W obozie.
- Niech pani podejdzie – prosił ranny i matka przysiadła na łóżku. Ranny uśmiechnął się blado. – Narobiłem wam kłopotu – rzekł.
- Taki już czas – odpowiedziała twardo, bez uśmiechu matka.
Ranny przymknął oczy: - Boi się pani? – spytał po chwili.
- Mam dzieci, matkę – odrzekła po prostu, a on otworzył oczy i spojrzał bystro.
- Do jutra nic wam chyba nie grozi - powiedział. – W święto nie ruszą się z posterunku w teren. – Dotknął dłonią ręki matki. – Trzeba zawiadomić Bystrego, że tu jestem – rzekł półgłosem – to on mnie stąd zabierze. Można to załatwić w parę godzin.
Matka ożywiła się: - A gdzie go, panie, szukać, tego waszego Bystrego? – spytała.
Ranny uśmiechnął się porozumiewawczo: - Wiem, gdzie go szukać – powiedział i skinął ma matkę.
Zrozumiała, przysunęła się ku poduszkom i pochyliła głowę do głowy leżącego.
Dziewczynka podeszła do babki, która stała przy piecu uważnie patrząc na rozmawiających.
- Jakby Franek zabrał wczoraj te derki z piwnicy, to byłoby niedobrze, prawda?
- Co? – ocknęła się z zamyślenia babka.
- Mówię – tłumaczyła dziewczynka – że przydały się te derki, co zostały w piwnicy.
Babka zaniepokoiła się nagle: - A kury tam nie wlezą? – spytała.
- Dokąd? – Dziewczynka spojrzała na babkę ze zdziwieniem.
- Do piwnicy – zniecierpliwiła się babka. – Zamknęłaś drzwi? - Dziewczynka skinęła głową: - Zamknęłam – powiedziała. – Nic mu nie będzie, prawda babko?
Babka zafrasowała się: - A bo to wiem – szepnęła poufnym tonem. – Kiepski jest. Krew z niego uszła, przemarzł. – Dziewczynka nie słuchała uważnie zajęta myślą, która nagle przyszła jej do głowy.
- No i trafił nam się zamorski gość – zawołała. – Siądzie z nami do wigilii.
- Głupiaś – orzekła dobitnie babka. – Gdzie on tam siądzie. Leżeć musi.
Matka wstała z łóżka i podeszła do dziewczynki: - Przynieś mi trzewiki i kożuch – poleciła. Dziewczynka szeroko otworzyła oczy: - Idziecie gdzieś? – spytała.
- Nie gadaj – surowo rzekła matka. – Rób, co mówię. – Odprowadziła wzrokiem córkę i podeszła do babki. – Idę do Bystrego – powiedziała. – Wiem, gdzie jest. Przyjedzie i zabierze tego nieboraka. – Spojrzała na rannego, który zdawał się spać wtopiony w ogromną poduszkę.
- Niech Franek pójdzie – proponowała babka.
Matka potrząsnęła głową: - Nie. Chłopak bardziej w oczy podpada – tłumaczyła. – Ja pójdę.
- Prędko wrócisz?
- O zmierzchu. Przygotujcie wszystko do wieczerzy. Pewnie ktoś ze mną przyjedzie.
Babka skinęła głową na znak, że rozumie, godzi się i wykona, co do niej należy. – Chustkę weź – powiedziała. – Tą moją, ciepłą. Mróz.
Za chwilę dziewczynka przyniosła trzewiki i kożuszek. Matka siadła na ławce, aby się obuć, a babka nalała do kubka mleka z garnuszka.
- Masz, podaj temu biedakowi – poleciła dziewczynce.
Z kubkiem w rękach podeszła dziewczynka do łóżka: - Babka kazała, żeby pan wypił – powiedziała do rannego, który leżał z przymkniętymi oczami. Podniósł powieki i uśmiechnął się blado.
- No, jak babka kazała… - Wziął kubek lewą ręką. Prawą miał nieruchomą, owiniętą szmatami w barku.
- Boli pana? – spytała dziewczynka.
Oderwał usta od kubka i spojrzał na nią: - Nie. Tylko wydaje mi się – pomyślał chwilę – że mam kłodę drzewa, a nie rękę. Ciężka jakaś, obca…
- Czemu oni pana nie zabrali? – Dziewczynka wróciła do sprawy, która już w piwnicy była dla niej niezrozumiała.
- Schowałem się – rzekł ranny. – Jak mnie trafiło, upadłem, nie wiedziałem, co się dzieje. – Popił mleka z kubka. – Bałem się, że mnie żandarmi znajdą, więc wlazłem pod kupę gałęzi, co leżała niedaleko. Wlazłem i straciłem przytomność. – Oddał kubek i położył się. – Kiedy się ocknąłem i usłyszałem, że jest już po bitwie, że w lesie nie ma nikogo, wylazłem. Było już prawie ciemno. – Zamilkł i zamknął oczy.
- Boli? – zaniepokoiła się dziewczynka.
- Nie – odparł po chwili. – W głowie mi się kręci.
- Niech pan śpi – radziła.
Uśmiechnął się mizernie: - Jak przyjdzie ten sąsiad – szepnął po chwili – to obudźcie mnie.. Muszę z nim mówić.
- Dobrze – powiedziała dziewczynka, choć nie wiedziała nic o wizycie jakiegoś sąsiada.
Do łóżka podeszła matka odziana już do drogi: - Idę – uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Za parę godzin przyprowadzę tu kogo trzeba.
- Dziękuję – szepnął ranny. – Dziękuję i przepraszam.
Twarz matki spoważniała: - Za co przepraszać? Jeden los nas wiąże. Do widzenia. – Wyszła z izby. Dziewczynka nasłuchiwała, aż stukną zamykane drzwi z sieni na dwór i pochyliła się ku rannemu. – Dokąd mama poszła? – spytała. Ranny nie odpowiedział. Zamknął oczy zdawało się, że śpi. Dziewczynka odeszła od łóżka i zbliżyła się do babki: - Dokąd mama poszła?
- Dokąd poszła, to poszła – zagderała raźno babka. – Same musimy wieczerzę szykować. Przynieś mi drzewa. Mleko wypił?
Dziewczynka zajrzała do kubka: - Trochę.
- Nawet na mleko smaku nie ma – pokręciła głową zatroskana babka. – Kiepski jest. No, leć po drzewo.
Dziewczynka wyszła, a babka cicho podeszła do łóżka i przyglądała się rannemu. Leżał z zamkniętymi oczyma, oddychał ciężko.
Babka pokiwała głową z zafrasowaniem i wróciła do pieca. Słysząc skrzypnięcie otwieranych drzwi zwróciła głowę do wejścia i położyła palce na ustach.
Do izby wszedł wysoki mężczyzna w kożuchu, a za nim Franek. Franek podszedł do łóżka, a mężczyzna stąpając na palcach zbliżył się do babki: - Śpi? – spytał.
- Śpi.
- Trzeba go obudzić – rzekł mężczyzna. – Chce mówić ze mną.
Babka pokiwała głową: - Niech śpi – rzekła. – Słaby jest.
- Kiedy kazał – upierał się mężczyzna.
Babka spojrzała na niego krótko: - Nie słyszałam – stwierdziła i pochyliła się nad piecem.
Mężczyzna w kożuchu westchnął i wzniósł spojrzenie ku sufitowi: - Zofii kazał – przedkładał.
– Widziałem się z nią przed chwilą, mówiła…
- Ja tam nic nie wiem – upierała się babka. Mężczyzna pomyślał przez chwilę, machnął ręką i podszedł do łóżka.
- Panie. – Ranny ani drgnął. Spał głęboko. Mężczyzna zawahał się i dotknął dłonią lewej ręki śpiącego:
- Panie. – Ranny otworzył oczy. – Chcieliście, panie, żebym przyszedł – rzekł, pochylając się nad łóżkiem mężczyzna w kożuchu, a ranny spojrzał na Franka pytająco.
Chłopak skinął głową: - To właśnie ten sąsiad, co to wam mówiłem – potwierdził.
- Chodźcie bliżej – powiedział ranny do sąsiada. Mężczyzna przysiadł na łóżku.
- Po kogoś z waszej wsi jechali – szepnął ranny.
- Żandarmy? – Twarz sąsiada stężała czujnością, a ranny przytaknął ruchem powiek. – Po kogo? – pytał sąsiad rzeczowo, bez podniecenia.
- Nie wiem – rzekł z wysiłkiem ranny. – Dowiedzieliśmy się tylko, że tu się wybierają. I zrobiliśmy zasadzkę. Nie dojechali.
- Chwała Bogu – pokiwał głową sąsiad. – Ale mogą raz jeszcze przyjechać.
Ranny przymknął powieki: - Mogą – szepnął, a sąsiad powoli przeciągnął dłonią po czuprynie.
– Obronicie nas znowu? – pytał bez przekonania.
- Nie wiem – powiedział ranny. – Nie możemy stale pod waszą wsią siedzieć.
- Wiadomo – skinął głową mężczyzna. – No to co robić?
Ranny otworzył oczy i spojrzał w źrenice sąsiada: - Nie wiem – rzekł po chwili. – Sami pomyślcie. Wiecie lepiej niż ja, kto się tu u was może czegoś od nich spodziewać.
Mężczyzna pokiwał głową ze smętnym uśmiechem: - Panie, niewiele im trzeba, żeby się do człowieka przyczepić… - przypomniał. – No. wszystko jedno, trzeba ludziom powiedzieć.
- Chyba tak.
- To pójdę. – Sąsiad dźwignął się i wsadził na głowę baranicę.
- Nie ma gwałtu – uspokajał ranny. – Macie ze dwa dni spokoju. W święta nie wyjadą.
Sąsiad zastanowił się przez chwilę: - Racja - powiedział. – I oni świętują. Jak się czujecie?
- Nietęgo.
- Śpijcie - rzekł sąsiad. – Teraz my się wami zajmiemy. Śpijcie spokojnie. – Ranny uśmiechnął się lekko i przymknął oczy. Sąsiad popatrzył na niego przez chwilę, a potem zagarnął ramieniem Franka i podeszli obaj do babki.
- No i co? – spytała babka.
- Po kogoś z naszych Żandarmy jechały – powiedział sąsiad, a babka załamała ręce:
- Chryste panie!
- Dobrze i to wiedzieć – mruczał sąsiad. – Pójdę na wieś, pogadam z ludźmi i wrócę. A ty, Franek – zwrócił się do chłopca – konia zaprząż do wozu i trzymaj w pogotowiu. A wóz trzeba dobrze sianem wymościć.
- Na co? – zdziwił się Franek, a sąsiad machnął ręką ze zniecierpliwieniem: - Na co, na co… - zagadał.
– Kto tam wie, czy nie trzeba będzie tego człowieka na wóz wsadzić i chować się z nim w lesie. Święto świętem, ale kto ich tam wie.
- Pogany, antychrysty! – wrzasnęła babka i stropiona własnym wybuchem zerknęła w stronę łóżka. Ranny spał.
- Z ludźmi pomówię – gadał sąsiad – cała wieś będzie czuwać. Jakby co, damy wam znać. Do lasu niedaleko.
- Dobrze – rzekł Franek i wyszedł. W drzwiach minął się z dziewczynką niosącą drzewo. Złożyła je ostrożnie, by nie narobić hałasu, i spojrzała w stronę łóżka. Sąsiad patrzył tam także.
- Co mu jest? – pytał pochylając się do babki.
Pokazała swój prawy bark: - Tu go trafiło – powiedziała. – Zawinęłam jak należy, ale coś on mi się nie podoba. Doktora by tu trzeba.
- Ba, doktora – pokiwał głową sąsiad. – Skąd go wziąć?
- W miasteczku doktór jest – wtrąciła dziewczynka. – Przecież to niedaleko.
- Nie mądruj się – burknęła babka. – Nic nie rozumiesz.
Sąsiad ujął babkę za rękę: - Nie krzyczcie na nią – przedkładał. – Nie jej wina, że nie rozumie. Taki już czas, że wszystko na opak idzie – westchnął. – Ludzi niewinnych męczą, strach w narodzie sieją… Brat brata niepewny...
- Doktór dobry człowiek – powiedziała dziewczynka. – Franka leczył.
- A kto mówi, że niedobry? – bronił się sąsiad. – Ale na to, żeby na drugi dzień po bitwie iść na miejsce bitwy, by opatrzyć rannego partyzanta – spojrzał na babkę porozumiewawczo – sama dobroć nie wystarczy. Ani chybi żandarmi dobrze dziś patrzą, co doktór robi i kto do niego przyjdzie.
- Bałby się przyjść? – pytała dziewczynka.
- Każdy by się bał – odparła babka. – Każdemu życie miłe.
Dziewczynka zamyśliła się: - A jemu? – spytała, ruchem głowy wskazując na łóżko. – Jemu życie niemiłe? A przecież poszedł do lasu.
- Poszedł - przytaknął sąsiad i zdjął baranicę. – Tylko, widzisz dziecko, on swoją tylko głowę nadstawia
– tłumaczył niepewnie – za siebie odpowiada. A doktór żonę ma i dzieci. – Wsadził znów baranicę na głowę. – No, pójdę już. Z ludźmi pogadam, ubezpieczymy się i wrócę tu do pomocy, jakby co. – Wyszedł, a dziewczynka odprowadziła go spojrzeniem pełnym wątpliwości.
- A skąd on wie – spytała babki - .że ten ranny zony i dzieci nie ma?
Babka wzruszyła ramionami: - - Coś tam z nim gadał – mruknęła. – Widać wie. – Podeszła do łóżka i przyjrzała się rannemu, który leżał z zamkniętymi oczyma. Położyła mu delikatnie dłoń na czole, postała nad nim chwilę i wróciła do pieca.
-Śpi? – spytała dziewczynka.
Babka skinęła głową: - Śpi. Gorączkę ma – powiedziała. – Skąd si8ę ta gorączka wzięła? – dodała zaniepokojona.
- Dać mu, babciu, na poty – proponowała dziewczynka.
- Na poty, na poty… - przedrzeźniała ja babka. – Przynieś groch, zamoczyć go trzeba, bo nie zdążymy… Dziewczynka zakręciła się koło kredensu, a do izby wszedł Franek.
- Łóżko puchowe, a nie wóz wyszykowałem – pochwalił się. – W razie czego będzie tam leżał jak król.
- Żeby mu tylko nie było wszystko jedno, w czym jedzie – powiedziała babka – na sianie czy w deskach.
- A co? – zaniepokoił się Franek. – Niedobry jest?
- Niedobry.
- W piwnicy to powiedział, że umiera – przypomniała pełna dobrej myśli dziewczynka – ale tu zrobił się raźniejszy.
Babka przysiadła koło pieca i zamyśliła się: - Nie dziwota – rzekła po chwili: - Cieplej mu w izbie i leżenie ma miękkie. A wszystko jedno, doktór tu potrzebny – westchnęła. – Nie na moją głowę taka choroba.
- To pójdę po doktora – zaofiarował się Franek, a babka zezłościła się nieoczekiwanie: - Nie gadaj – zawołała, - Matka poszła, ty pójdziesz i samą mnie z tym biedakiem zostawicie? A jak go trzeba będzie dźwigać i nieść?
- Ja z babką zostanę – przypomniała dziewczynka.
Babka pogłaskała ją po policzku. – Dużo ty tam udźwigniesz – uśmiechnęła się. – Nakryj do stołu, będziemy już to mieć z głowy.
- Pięć nakryć?
- Postaw siedem – zdecydowała babka.
- A na co tyle?
- Postaw. Nie wiadomo, ilu będziemy mieć tych zamorskich gości.
Dziewczynka nakryła stół obrusem i zaczęła rozstawiać talerze.
- Franek? – poprosiła brata. – Postaw choinkę tak, żeby on ją widział.
Franek skinął głową i przesunął drzewko prawie że w nogi łóżka. Babka znów podeszła do leżącego i przyjrzała mu się uważnie. Ranny spał, oddychał ciężko i czoło zroszone miał potem.
- Babko – spytała dziewczynka – a jak nakryję, to co mam robić?
- A nic. Baw się czy jak tam chcesz.
- Pójdę na trochę do Szymczaków.
- Idź – zgodziła się babka. – Tylko nie rozpowiadaj tam bógwico.
- I tak wszyscy przecież będą wiedzieć – przypomniała dziewczynka, ale babka miała inny pogląd na sprawę: - Co innego wiedzieć, a co innego gadać – rzekła. Podeszła do choinki i obejrzała ją krytycznym spojrzeniem.
- Biedne latoś to drzewko – mruknęła. – Świeczek mało.
 
Wydawnictwo Łódzkie
1973 r.
 
 
 
 
 
 
ID-002489.doc
 
1978-MM-DD
Wybrane fragmenty książki Wędrówki zimą i latem
 
- Miedzy stojącymi naprzeciw kamienicy nowymi domami i przez długie podwórze przechodzą na Piotrkowską. Idąc tymi zakamarkami , znów przypomina sobie masakrę, jaka na pobliskim skrzyżowaniu odbyła się tu w 1905 roku. Gdyby wówczas tych różnych pasaży i bram przechodnich było tyle, ile jest ich dziś, manifestanci mogliby rozproszyć się bez większego trudu.
- Na diabła to jeszcze stoi? – pyta syn wskazując parterowe domki po przeciwnej stronie ulicy. Wie, że złoszczą syna wszystkie puste place w mieście i wszystkie chałupki zajmujące miejsce, na którym można byłoby zbudować nowe domy. Już od paru lat żarliwie czeka na własne mieszkanie i skłonny jest mniemać, że poza budowaniem mieszkań nie ma innej sensownej działalności. Spogląda na syna mrużąc oko.
- Mój drogi – mówi karcącym tonem – trochę więcej szacunku dla najstarszych pomników świeckich budownictwa w naszym mieście. Gdybyś przeczytał to, co napisane jest na czerwonych tabliczkach, jakie na tych domkach umieścił miejski konserwator zabytków, dowiedziałbyś się, że zbudowano je za czasów Królestwa Kongresowego. Liczą więc już sobie prawie sto pięćdziesiąt lat. Najstarsi ludzie tego nie pamiętają.
- No to co? – pyta niezbyt uprzejmie syn. – Dlatego, że stare, to muszą zawalać miejsce?
Nie jest pewien, czy syn mówi poważnie, czy też przyjął żartobliwą tonację rozmowy. Wobec takiej wątpliwości nie odpowiada. Zresztą sam także uważa, że pietyzm dla zabytków rodzinnej kultury materialnej w wypadku tych domków posunięty został za daleko.
(Dziś rozmowa o tych domkach nie odbyłaby się, bo domków już nie ma. Zostały bez pietyzmu rozebrane, odsłaniając ukryte dotąd za nimi głębokie i wąskie, oficynami i szopami zabudowane podwórza. I one chyba zostaną rozebrane, gdyż pożytku z nich niewiele).
Brama, którą mijają, nasuwa mu nowy temat.
- W tym znów domu – mówi – w pierwszych miesiącach 1945 roku Włodek zorganizował sobie konspiracyjny lokal.
Syn z zainteresowaniem spojrzał na mijaną kamienicę.
- Tak? A po co?
Zaskakuje go to pytanie. Odpowiedzieć na nie zwięźle nie potrafi. Szersze wyjaśnienie właściwych tamtemu czasowi rozterek, sentymentów i powiązań wymagałoby dłuższego wywodu.
- Z przyzwyczajenia – odpowiada. – Z przyzwyczajenia, na przełamanie którego trzeba mu było trochę czasu.
- I nie nakryli mu tej meliny?
- Nakryli. W dzień potem, jak odwiózł i zdał pół samochodu broni i sprzętu władzom wojskowym, przed którymi się ujawnił. Zaświadczenie, które mógł przedstawić, bardzo mu się wówczas przydało. Syn śmieje się.
- Ja myślę. A swoją drogą, miał szczęście.
- Wtedy miał – przyznaje i przychodzą mu na pamięć te chwile w życiu jego brata, w których szczęście bywało od niego dalej. Syn także zamyśla się na chwilę.
- Fajny był – mówi. – Lubiłem go bardzo.
- I ja – dodaje on.
Czas jakiś idą w milczeniu, które trwałoby długo, gdyby nieoczekiwanie – chodnik jest na ogół oczyszczony ze śniegu - nie pośliznął się ryzykownie. Syn chwyta go za ramię, po czym – jak zwykle w takich wypadkach - -obaj wybuchają śmiechem, jakby naprawdę było się z czego śmiać.
- Jazda figurowa? – pyta syn. To pytanie wywołuje w jego pamięci odległe wspomnienie.
- A tu była kiedyś ślizgawka – mówi, wskazując dom, który właśnie mijają.
- Od dwudziestu dziewięciu lat. A przedtem była tu fabryka Johna. W tym domu mieszkał jeden z jej dyrektorów, z którego synem chodziłem do jednej klasy. Ten chłopak zaprosił mnie kiedyś do siebie na łyżwy. W ogrodzie, za domem, miał ślizgawkę.
- I sam się na niej ślizgał? Musiało mu być nudno.
- Pewnie dlatego mnie zaprosił. A w Zakładach Strzelczyka byłem po raz pierwszy w 1946 roku. Odwiedził jej wówczas Tito i polecono mi napisać reportaż o tej wizycie.
- I widziałeś Tita?
- W zakładach byłem już po jego odjeździe, więc o wizycie mogłem napisać tylko tyle, ile słyszałem od robotników.
Syn pyta go, czy przy okazji tego pobytu u Strzelczyka nie spotkał się ze swym szkolnym kolegą.
- Nie – odpowiadam. – Wówczas nie mogłem go już spotkać. Ostatni raz widzieliśmy się w lecie 1938 roku, w pewnym majątku, w Koneckiem, gdzie odwiedziłem znajomych, przebywających tam na wakacjach . Tam właśnie na korcie tenisowym ujrzałem swego kolegę sprzed lat. Z krótkiej rozmowy dowiedziałem się, że studiuje w Wiedniu, a tu przyjechał odwiedzić siostrę. Od moich zaś znajomych usłyszałem, że przybył w esesmańskim mundurze i ostentacyjnie afiszował się swą przynależnością do hitlerowskiej gwardii. Słyszałem potem, że zginął na wschodnim froncie, ale ile w tym prawdy, nie wiem. Ten esesmański mundur jakoś nie pasuje do moich o nim wspomnień. Kiedyśmy mieli po trzynaście lat i występowali na szkolnej scence w jakiejś komedyjce Fredry, on grał rolę amantki, bo był podobny do dziewczyny.
- Nie mogę tego zrozumieć – mówi po chwili milczenia syn.
- Czego?
- Że chodziłeś do szkoły z Niemcem.
Zamyślił się. Wyjaśnienie znów nie było takie proste.
- Wtedy on jeszcze nie był Niemcem. Najwyżej Polakiem niemieckiego pochodzenia.
Byli przy ulicy Świerczewskiego. W tym właśnie momencie z „Olimpii” zaczęły wychodzić pracujące na pierwszej zmianie dziewiarki. Przeważnie młode, zadbane i efektowne dziewczyny. W takiej fabryce można by popracować – powiada syn i roześmieli się obaj.
Spojrzeli na ciężki, czerwony gmach fabryki projektowany przez architekta, który najwyraźniej marzył o wznoszeniu rycerskich zamków z wieżami, blankami, strzelnicami.
- W Anglii i Szkocji – mówi – każdy zamek lordów, w Niemczech każdy dwór grafów był teatrem mordów.
- Co to ma być? – dziwi się syn.
- Cytat z Pana Tadeusza.
- Co ci się przypomniało?
- A to – odpowiada – co wydarzyło się w tej fabryce w 1907 roku. Był to czas ogromnych napięć: terroru wojskowo-żandarmskiego, związanego ze stanem oblężenia walk bratobójczych między socjalistycznymi a nacjonalistycznymi bojówkami i porewolucyjnych represji. Fabryka należała wówczas do Silbersteina i w maju wybuchł w niej jakiś zatarg między robotnikami a właścicielem. Delegaci robotników postawili Silbersteinowi ultimatum: albo przyjmie ich postulaty, albo zginie. Fabrykant nie chciał ustąpić, a delegaci także nie chcieli się cofać. Ostatecznie grupka robotników złożona z reprezentantów różnych partii została przez swych towarzyszy zobowiązana do zastrzelenia Silbersteina, odizolowanego od świata w gabinecie. No i zginął w tym gabinecie.
- A co było potem? – pyta syn.
- Gubernator kazał bez sądu rozstrzelać dwudziestu robotników tej fabryki. Rozstrzeliwania zakładników wymyślili hitlerowcy.
- To nie miało sensu – mówi syn po chwili zamyślenia.
– To zabójstwo nie mogło przynieść niczego dobrego.
- A jednak ludzie zdecydowali się na to, i to nie pod wpływem nagłej emocji, nie w afekcie, jak to się mówi w języku sądowym. Zrobili to po dłuższej naradzie.
- To nie miało sensu – powtarza syn.
- Tak i mnie się wydaje – zgadza się z nim. – W każdym razie nie można dziś zrozumieć tej decyzji. Co prawda nie możesz także zrozumieć, czemu Włodek konspirował jeszcze po wojnie.
- Ale w końcu zdecydował się wyjść z konspiracji.
- A robotnicy w końcu zrozumieli, że strzelanie do fabrykantów nie prowadzi do niczego.
- Czują obaj, że dyskusja o wnioskach, jakie ludzie wyciągają z własnych pomyłek czy błędów, nie bardzo pasuje do wyprawy po świąteczne prezenty. Nie prowadzą więc jej dalej, nie próbują dociec, czy ludzie mogą uczyć się na błędach swych poprzedników, czy też tylko na swoich własnych. Mijają właśnie ogród, za którym widać szkołę. Chodził do niej Jasiek. Za szkoła jest – choć go nie widać – dom, w którym mieszkała ich babka i matka. A w tym budynku była przez lata całe operetka, a tego pasażu kiedyś nie było, bo urządzono go wcale niedawno, choć rosną na nim spore drzewa. Gwarząc o tym dochodzą do katedry.
- Ciekaw jestem, kiedy ja odbudują – pyta syn spoglądając na szczelnie okolony drewnianym parkanem teren prac zmierzających do likwidacji skutków niedawnego pożaru, który zniszczył dach świątyni. On nie wie nic o tempie tych prac, wyraża jednak przekonanie, że nie potrwają one chyba zbyt długo. Grynszpanowa zieleń katedralnych dachów jest jednym z elementów obrazu miasta utrwalonego w jego pamięci. Brak tej zieleni i dachów odczuwa dość silnie. Spogląda na drugą stronę ulicy, na wysoki prostopadłościan nowiutkiego, jeszcze niezagospodarowanego biurowca.
- Maleją łódzkie kościoły – odzywa się sentencjonalnie.
- Co takiego? – dziwi się syn.
- Maleją wyjaśnia – bo obok nich powstają nowe, wysokie budynki. Ile ten ma pięter?
- Nie wiem – powiada syn. Kilkanaście.
- A wiesz – pyta znowu – kiedy zbudowany został ten budynek za biurowcem, ten z czterospadowym dachem? Przed powstaniem listopadowym. Lubię tę część miasta.
Syn spogląda na niego tak, jakby to wyznanie zaskoczyło go nieco.
- Czemu? – pyta.
Wzrusza ramionami.
- Czy ja wiem? – mówi po chwili. – Lubię to i koniec.
I znów uświadamia sobie, że nie umie wytłumaczyć swemu synowi czegoś, co dla niego samego jest oczywiste. Czy to znaczy, że nie mogą się porozumieć, że w ogóle ludzie nie są w stanie się porozumieć? Chyba nie. Znaczy to tylko tyle, że na pytanie syna nie ma sensownej odpowiedzi. Czemu ksiądz lubi mięso, a organista kluski?
Dochodzą do wylotu ulicy, której klika lat temu w ogóle nie było. Sąsiadujące z nią parterowe domki zaniepokoiły go.
- Cholera – woła. Nie mam pojęcia.
- O co chodzi? – pyta syn.
- Nie mogę sobie przypomnieć – odpowiada. I nie czekając na dalsze indagacje wyjaśnia: - Te ulicę, Milionową, przebito do Piotrkowskiej niedawno i przy tej okazji został rozebrany jeden taki domek.
Zdaje mi się, że właśnie w nim mieściła się przed wojną przychodnia przeciwgruźlicza. Zdaje mi się, ale nie jestem tego pewien.
- A po co ci ta pewność?
- Bo w tej przychodni pracowała moja matka, twoja babka.
- Rozumiem – mówi syn. – Ale można to przecież gdzieś sprawdzić.
Nożna – przyznaje w myśli. Można na przykład pójść do archiwum czy hipoteki, zagrzebać się w stare dokumenty i ustalić, co i kiedy w tym właśnie miejscu zbudowano, a co zburzono. Można odnaleźć starą książkę telefoniczną i odnaleźć w niej i numer telefonu, i adres przychodni. To wystarczy, bo numeracja domów na Piotrkowskiej nie zmieniła się. Tylko że takie papierkowe poszukiwania może przeprowadzić każdy, nie tylko ktoś, kto prawie pół wieku przeżył w tym mieście i powinien bez pomocy dokumentów wiedzieć, co się w nim zmieniło.
- A teraz – oznajmia – zbliżamy się do byłego królestwa Geyera.
- Do Muzeum Włókiennictwa - stwierdza syn.
- Zgadza się. Do Muzeum Włókiennictwa i Zakładów Dzierżyńskiego. Przed wojną tu właśnie było królestwo geyerowskie. Geyerowskie i ciotki Dziuni.
Syn nie znał tej osoby, która była jakąś tam dalszą kuzynką jego babki. To właśnie ciotka Dziunia, na rok czy dwa przed wojną, wpadła na pomysł eksploatacji lodu ze stawu przy fabryce Geyera. Odziana w kudłaty i długachny fornalski kożuch, tkwiła nad stawem bacząc, by ludzie wynajęci przez nią do rąbania lodu nie sprzedawali go na własną rękę.
- A kto by chciał kupować lód w zimie? – dziwi się syn.
- Chyba nikt. Ciotka Dziunia nieco przesadziła. Sama zresztą swojego lodu nie próbowała sprzedawać od ręki. Zwoziła go do jakiejś wielgachnej piwnicy i magazynowała licząc na dobry zarobek latem.
- I zarobiła?
- Wiosna okazała się zbyt ciepła, a piwnica nie dość okryta.
Przechodzą przez ulicę i przystają przy balustradzie nad stawem. Nikt nie rąbie na nim lodu, pewno dlatego, że woda nie zamarzła, lecz odbija obraz ciemnoszarego nieba i marszczy się drobnymi, krótkimi falami poganianymi przez wiatr. Za stawem, pod drzewami parku i po jego alejkach, chodzą ludzie, którzy za czasów geyerowskich i ciotki Dziuni nie mogliby wejść do tego szczelnie zagrodzonego fabrykanckiego ogrodu.
Oparł się plecami o balustradę i spogląda na stojące po drugiej stronie ulicy budynki fabryczne.
- Widzisz te budynki? – pyta.
- Widzę – odpowiada syn. – Stare fabryczne budy.
Stoją w miejscu, gdzie zaczęło się to wszystko.
- Co?
- Fabryki tego miasta. I w ogóle. Nad rzeczką Jasienią, której kawałkiem jest ten staw.
- A gdzie są inne kawałki?
- Pod ziemią, w kanale.
Stoją przez chwilę w milczeniu. Przychodzi mu na myśl inny staw: ten stworzony przez smardzewicką zaporę, wypełniający się dopiero wodą.
- Idziemy do tego „Uniwersalu” czy nie? – pyta po chwili syn.
Idą. Do domu wracają tramwajem.
W domu przegląda „Dziennik Łódzki”. Dowiaduje się, że „od wczoraj trwa odbiór końcowy przetwórni wędlin na Teofilowie, która będzie uroczyście otwarta w piątek (21 grudnia). Obiekt, którego budowa kosztowała 165 mln złotych, wyposażony został w najnowocześniejsze maszyny z importu. Roczna produkcja 10,2 tys. ton wędlin i 4,2 tys. ton mięsa.” W tej gazecie, w artykule o sulejowskiej inwestycji, dziennikarka zauważa: „Mówi się, że nigdy nie może być tak, by nie mogło być lepiej. I rzeczywiście, wtedy gdy na budowach powiał inny wiatr, pozostały kłopoty z oczyszczalniami ścieków. Rzecz w tym, by Pilicę przestały zatruwać zakłady pracy jeszcze przed uruchomieniem wodociągu. Słowem, by w zbiorniku woda była czysta. Budowę oczyszczalni rozpoczęto bardo późno. Przez pewien czas sytuacja tutaj przypominała pierwszy rok inwestycji. Kłopoty z oczyszczalniami ścieków szły równolegle z wielkimi i małymi radościami na place budów.
Odkłada gazetę i siada do maszyny.
- Nie było – uśmiecha się przekornie. – Nie było go i nie będzie. Zobaczysz.
- Zobaczę. Tymczasem widziałem koło źródełka domki campingowe, budowane przez jakichś ryzykantów.
- Ryzykantów jest więcej – powiedziała Magda. – Sklepowa mówiła mi, że sprzedała jakimś amatorom dwie działki za swoja stodołą.
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
 
 
 
 
ID-002490.doc
 
1980-MM-DD
Wybrane fragmenty książki Wy, coście mnie znali
 
Pomyślał, że chyba nie najszczęśliwiej wyraża się gospodarz, który witając przybyłych na stypę gości prosi, by czuli się jak u siebie w domu. Nikt przecież nie chce przeżywać w swoim domu podobnej uroczystości. Ludziom trzeba życzyć, aby ich omijały takie wydarzenia. Ten facet – zdaje się, że syn Matuli – nie ma oczywiście żadnych złych intencji, powiedział to, co często mówi się gościom, a że nie bardzo to wyszło, to już wina okoliczności. Zresztą nikt się chyba nad tym nie zastanawiał, bo i nie ma nad czym.
Nie był z siebie zadowolony. Przecież na cmentarzu cały czas rozmyślał o tym, jak wykręcić się od tej wizyty, a w rezultacie stoi w kącie tego pokoju obok Janki i Wysockiej i nie wie, po co tu przyszedł. Wysłuchał powitania gospodarza, wypadałoby chyba podejść teraz do wdowy i złożyć jej – jak to się mówi – wyrazy głębokiego współczucia. Ale co on może jej powiedzieć poza tymi trzema czy czterema słowami. Głupio jakoś podchodzić do nieznajomej osoby i klepać to samo, co słyszała już od innych, pomyśli sobie – ta wdowa – że ma do czynienia z kimś, co paru słów od siebie złożyć nie potrafi. Mała Janka, która nie odstępowała go na krok od chwili, gdy wysiedli z nyski, powiedziała, że bardzo jej się tu podoba. Rozejrzeli się po pokoju. Nic tu nie było ładnego. Stare meble, małe okna, na ścianach i półkach naćkana cała masa różnych fotografii, pamiątek, duperelek. Jak się to wszystko Jance podoba, to jej sprawa, on jej nawracać nie będzie.
Podoba mi się – powiedział na odczepne – ta pieśń, którą oni śpiewali nad grobem. – Wskazał spojrzeniem na Jaworskiego i jego żonę rozmawiających na środku pokoju. Małą Janka zgodziła się, owszem, pieśń była ładna, bo smutna, a ona nawet trochę ją zna. Oczywiście, dla małej Janki co smutne to ładne.
- Niech mi pani – powiedział – spisze te słowa.
Nie znała słów, pamiętała tylko melodię, którą nucił czasem jej dziadek. Jemu dziadek nie nucił niczego, w ogóle nie znał swojego dziadka, którego zatłukli hitlerowcy w więzieniu, kiedy on miał raptem rok. Trzeba będzie tekst pieśni dostać od kogoś innego, skoro Janka go nie zna. Zapytała go, czy wypada pójść do stołu, bo jej się jeść zachciało. Co za maruda, po to postawili na tym stole jedzenie, żeby się goście częstowali.
- Niech pani idzie – powiedział. – Zaraz tam przyjdę. – Wcale nie miał ochoty do jedzenia, ale powiedział tak, bo przecież inaczej ona nigdy nie podeszłaby do stołu. Odczekał chwilę i zbliżył się do Kaczorowskiej, która przed chwilą skończyła rozmawiać z jakimś młodym facetem. - Nie chciałem tu przychodzić – powiedział – ale przyszedłem.
Uważała, że zrobił słusznie, i spytała, czy ma ochotę na małe zwierzenia.
- A co mam tu robić? – odpowiedział pytaniem.
Była gotowa posłuchać tych jego zwierzeń.
- Miałem się dziś spotkać z jednym z kolegów. On pracuje w Zawierciu i mówi, że mógłbym tam dostać pracę. Robota w takim nowoczesnym zakładzie to jest coś. Sądził, że będzie miała do niego pretensję, że zacznie mu perswadować te zamiary i myśli, a ona spytała tylko, czemu nie poszedł na spotkanie z tym kolegą.
- Tak jakoś – mruknął, bo sam przecież nie wiedział, czemu tak się stało. – Zresztą musiałem tu być. Nie wiadomo po co.
 
Uśmiechnęła się, powiedziała, że przydał się na tym pogrzebie i że w ogóle można na niego liczyć, i poklepała go po ramieniu. Nie chciał, żeby go traktowała jak chłopaka, cofnął się o krok i potrącił kogoś tam z tyłu. Usłyszał charakterystyczny głos Jaworskiego, przepraszającego za to zderzenie.
- To ja przepraszam – powiedział i odwrócił się do rencisty. Pomyślał, że trzeba powiedzieć Jaworskiemu coś przyjemnego. – Bardzo mi się podobało to, co pan śpiewał nad grobem. Chciałbym zapisać sobie słowa tej pieśni. Jaworski machnął ręką i powiedział, że tych słów jest dużo, że zostawi je dla niego u kierownik klubu.
- Świetnie – powiedział domyślając się, że chodzi o klub fabryczny. – Moje nazwisko: Fanduda. Kaczorowska wtrąciła się do rozmowy i powiedziała staremu, że tą pieśnią sprawił wszystkim niespodziankę. Jaworski wysłuchał jej, chmurny, oznajmił, że na cmentarzu nie myślał o wszystkich, a tylko o jednym człowieku, i odszedł w stronę nakrytego stołu.
Małej Janki już tam nie było, rozmawiała przy drzwiach z jakąś panią - Czy Jaworski – spytał – to jakiś krewniak Matuli?
Kaczorowska nic o tym nie wiedziała, przypomniała, że on dłużej znał Matulę i jako bezpośredni przełożony powinien był wiedzieć o nim więcej.
- No to co z tego, że znałem go dłużej? – spytał zirytowany – co z tego, że widziałem go co dzień? Ty na przykład częściej niż ja widujesz Pilcha, ale czy wiesz, co on miał wspólnego z Matulą ? Dlaczego zgłosił się do niesienia trumny? Czemu Matula zapisał go na tej kartce, której nikt nie widział? Zaczęła go uspokajać, przypomniała, że ludzie nie lubią się zwierzać ze swych spraw, że starsi nie mają przekonania do młodych. Denerwował go ten wykład. O tym wszystkim wiedział przecież od dawna. Zauważyła pewno jego zniecierpliwienie, uśmiechnęła się i powiedziała, że on ma ochotę do sprzeczki, a ona chce się czegoś napić.
Odeszła w stronę etażerki, gdzie zdaje się stały jakieś soki. Miała rację, chciał się z kimś posprzeczać, ale tym razem nic z tego nie wyszło. W ogóle jakoś mu dziś nic nie wychodziło. Chciał się spotkać z Wackiem – nie wyszło, chciał urwać się z tego przyjęcia – nie wyszło, bo kiedy już miał zamiar skręcić z bramy cmentarnej do przystanku, to pomyślał, że Matuli byłoby przykro. Zupełnie jakby w duchy wierzył albo w inne podobne dyrdymały. W samochodzie Wysocka opowiadała, że gdyby go nie przypilnowała i nie zawołała, to dałby z cmentarza nogę, ale przecież jej wołanie nie miało znaczenia, wsiadł do samochodu, bo czuł, że tak zrobić powinien. Jakiś dziewczęcy głos spytał, czym można go poczęstować. Podniósł wzrok i zobaczył, że stoi przed nim ta ładna dziewczyna, chyba wnuczka starego Matuli.
- Dziękuję pani – powiedział. – Proszę się nie kłopotać moją osobą, nie jestem taki nieśmiały, jak pani sądzi i dam sobie doskonale radę.
Uśmiechnęła się uprzejmie, a on wiedział, że jest to tylko uśmiech dbającej o gości gospodyni. Powiedziała, że o nic go nie posądza, bo nic o nim nie wie, a widzi tylko, że nie podszedł do stołu.
- To prawda – przyznał – że pani nic o mnie nie wie. Nazywam się Fanduda, nazwisko może trochę śmieszne, ale nazwiska nikt nie wybiera i przyzwyczaiłem się do niego. Czy pani jest wnuczką pana Matuli?
Skinęła potakująco głową.
- Ciekawe, co pani wie o swoim dziadku – powiedział. – Czasem więcej wiemy o cudzych dziadkach niż o swoich. Pracowałem z panem Matulą prze kilka lat. Brak nam go będzie na oddziale. Pochyliła głowę i nie powiedziała nic, bo i cóż mogła powiedzieć.
- Przepraszam – mruknął – powtarzam pewno to samo, co mówili już dziś inni ludzie. Chodźmy do tego stołu, do którego mnie pani zaprasza.
Oświadczyła, że musi jeszcze zająć się innymi gośćmi. Ukłonił się, a ona podeszła do młodego faceta, z którym rozmawiała już wcześniej, i pewno czekała, aż skończy z nim rozmawiać jej ojciec. Nie miał do niej żalu, rozumiał, że woli rozmawiać z kimś, kogo zna, niż z człowiekiem, o którym – sama to powiedziała – nic nie wie. On zresztą też nic o niej nie wiedział poza tym, że jest ładna i zadbana. A na partnera do sprzeczki nie nadawała się na pewno. Bo i o co mógłby się z nią sprzeczać? Podszedł do stołu, bo przypomniał sobie, że nie jadł dziś obiadu, a gdy wróci do domu, to nie wiadomo, jak będzie z obiadem, bo żona miała po południu swoje zajęcia. Zapowiedziała, że za trzy lata będzie mogła wziąć go na utrzymanie i z uporem uczyła się języków. Dwa lata temu śmiał się z tych jej pogróżek, ale dziś wiedział, że wzięła na kieł i nie folguje sobie ni trochę. O tym, żeby zgodziła się zrezygnować z tego wszystkiego i wyjechać do Zawiercia, nie mogło być mowy. Pewno dlatego nie stawał na głowie, aby dogadać się z Wackiem. A jak to będzie z tym wzięciem na utrzymanie, to się jeszcze okaże. Nie tylko w Zawierciu można zarabiać lepiej.
Stół wyglądał wcale nieźle: sałatka, kiełbasa, jaka i zimne nóżki, których widok ucieszył go szczególnie. Kiedy miał kilkanaście lat i chodził do podstawówki, w domu bywało ciężko, bo ojciec chory był na płuca i całe miesiące przebywał w sanatorium. Wtedy zimne nóżki pojawiały się na stole jako jego ozdoba w święta czy rodzinne uroczystości. Od tego czasu zimne nóżki zapamiętał jako eleganckie, dostatnie danie. We własnym domu prawie ich nie jadał, bo żona uważała, że te całe nóżki to zwyczajne oszukaństwo, więc też nie zdążyły mu spowszednieć.
Nałożył sobie solidną porcję, podlał dobrze octem i zajadał ze smakiem. Niedaleko, przy etażerce, Kaczorowska rozmawiała z Hajzerem o jakichś kułakach – też mieli o czym mówić – z drugiej strony, przy tym samym stole, Wysocka dopytywała się Plicha, kiedy fabryka zostanie rozebrana, jakby nie miała okazji wygadać się na ten temat w fabryce. Pomyślał, że byłoby dobrze zagadnąć inżyniera i dowiedzieć się, skąd on znał Matulę, lepszej okazji niż dzisiejsza nie będzie. Wysocka nie będzie go chyba bez końca męczyła o tę fabrykę, trzeba więc poczekać i chwytać okazję.
Rozejrzał się po pokoju. W kącie przy etażerce Hajzer nagabywał o coś małą Jankę, Kaczorowska rozmawiała z gospodarzem. Jaworskiego nie było, znikła też dziewczyna, z którą rozmawiał niedawno. Ludzie kręcili się po tym pokoju całkiem już swobodnie, tak jak o to prosił gospodarz. Wysocka odeszła od stolika, a Plich został sam dziobiąc widelcem resztki sałatki. Podszedł do inżyniera.
- Nie podziękowałem panu – powiedział – za pomoc przy niesieniu trumny.
Plich przypomniał, że przecież sam zgłosił się do tej roboty.
- Właśnie – przyznał. – Gdyby nie pańska oferta, miałbym sporo kłopotu zew skompletowaniem czwórki. Inżynier uśmiechnął się, nie wierzył w te kłopoty, skoro w zapasie była jeszcze jedna czwórka. - Nie mam pojęcia, skąd się wzięła ta druga czwórka – zapewnił. - Nie znam tych facetów. Usłyszał, że jest filutem, bo nikt nie uwierzy w opowieść o czterech nieznajomych spieszących się do noszenia Matulowej trumny. Zezłościł się.
- Nie uwierzy? – powtórzył zaczepnie. – Gdyby dwie godziny temu powiedział mi ktoś, że pan przyjdzie na pogrzeb Matuli i w dodatku zgłosi się do niesienia trumny, też bym nie uwierzył.
Plich spojrzał spod oka, mrugnął porozumiewawczo i zaproponował, aby skorzystali z tych kieliszków, które stoją na stoliczku pod ścianą. Przeszedł przez pokój po kieliszki, a wracając natknął się na Wysocką i żonę Jaworskiego, które stały naprzeciw siebie w milczeniu.
- Niech pan spojrzy – powiedział do Plicha podając mu wódkę. – Zdaje się, że za chwilę dojdzie tam do eksplozji.
Inżynier spojrzał na kobiety i zapewnił, że nic nie będzie, bo przecież obie panie wiedzą, że są na stypie, a nie na weselu. Rzeczywiście, po kilku chwilach Wysocka poszła w jedną stronę, a żona Jaworskiego w drugą.
- Trafił pan – przyznał podnosząc kieliszek. – W pańskie ręce, panie inżynierze. Wypili, a Pilch był mile zaskoczony temperaturą dobrze wystudzonej wódki, nie podejrzewał, że w domu Matulów panują takie wyrafinowane obyczaje.
- Pan się chyba myli – powiedział. To są pewno obyczaje młodszego Matuli albo jego żony. Nasz nie zwracał uwagi na takie rzeczy.
Plich uśmiechnął się ironicznie i spytał, na co Matula zwracał uwagę.
- No właśnie – odpowiedział. – Pan w ogóle mało wie o Matuli.
Inżynier, już bez uśmiechu, oznajmił, że kiedy poznał Matulę, to on chadzał jeszcze na czworakach.
- No to co z tego? – spytał. – A rozmawiał pan z nim przed rokiem?
Plich nie bardzo wiedział, co było przed rokiem.
- Co było? Różne rzeczy były. W Ursusie, w Radomiu. Czy wie pan, co mi Matula wtedy powiedział?
Oczywiście Plich nic o tym nie wiedział. Wyglądało na to, że chciałby już skończyć tę rozmowę.
- Jeszcze chwilkę – powiedział. – Zaraz panu powiem. Powiedzcie, pytał wtedy Matula, co przegapiliśmy, że mogło się stać coś takiego? O, na to on zwracał uwagę, panie inżynierze.. Plich uśmiechnął się lekko i powiedział, że strzał był z grubej rury, a potem zaproponował, by wypili tym razem za pamięć nieboszczyka. Wypili. Stali przez chwilę w milczeniu, a potem Plicha zagadnęła o coś mała Janka. Może i ona chciała się dowiedzieć, czemu stary kazał zaprosić inżyniera na tę stypę. Zostawił tych dwoje, chwycił po drodze dwa kieliszki i podszedł do syna Matuli, który stał pod oknem.
- Przepraszam – powiedział. – Czy zechce się pan ze mną napić?
Syn Matuli spojrzał na niego zmęczonymi oczami i powiedział, że niestety wódki pić nie może. Zrobiło mu się głupio.
- To nieważne - powiedział. – Nie o wódkę przecież chodzi. Wie pan, jestem kierownikiem oddziału, na którym pracował pana ojciec. Chciałbym wiedzieć, jak skończyłaby się rozmowa, której nie dokończyliśmy. Może mi pan pomóc?
Syn Matuli uśmiechnął się blado i powiedział, że będzie to trudne.
- Widzi pan – tłumaczył – spytałem pańskiego ojca, czy poszedłby do pracy na nowych maszyn ach. Te stare znał jak własną kieszeń…
Młodszy Matula przerwał mu pytając, czemu interesuje się sprawą, która nie ma już żadnego znaczenia.
- Ma znaczenie – zapewnił. – Prawda, pana ojciec nie będzie już pracował na żadnych maszynach, ale bardzo chcę wiedzieć, czy odpowiedziałby tak, jak mi się zdaje.
Młodszy Matula pomyślał chwilę i spojrzał na niego poważnie. Powiedział, że nic mu pomóc nie może, bo nie wie, czy ojciec odpowiedziałby na pytanie tak, jak przykładny robotnik odpowiedzieć powinien. Może to jego wina, że nie wie, ale naprawdę nie wie.
Miał wrażenie, że swoim pytaniem w jakiś sposób dotknął syna Matuli i chciał wytłumaczyć, że nie miał takiego zamiaru, że po prostu chciał wiedzieć, ale wiedział, że tłumaczenie nie na wiele się zda.
- Przepraszam – powiedział, skłonił się i odszedł w stronę stołu.
Niech już syn Matuli sam oceni czy to „przepraszam” dotyczy tematu ich rozmowy, czy czegoś innego. Widać, że jest już trochę zmęczony tym wszystkim, co w ciągu ostatnich godzin musiał robić, i nic w tym nie było dziwnego. Teraz podszedł do Wysockiej i zaczął z nią rozmawiać jak ze starą znajomą; jeśli Plich miał coś wspólnego ze starym Matulą, to i młody Matula mógł gdzieś, kiedyś zetknąć się z Wysocką.
Kobieta, która na cmentarzu szła za trumną obok wdowy, a tu z tacą w ręku pełniła rolę gospodyni, podeszła do niego i zapytała, czy nazywa się Fanduda.
- Tak się nazywam – potwierdził.
- Usłyszał, że poznała go od razu, ale dopiero teraz ma chwilę czasu na rozmowę.
- Bardzo mi miło – rzekł – ale zupełnie nie pamiętam, gdzie i kiedy miałem okazję panią spotkać. Roześmiała się. Nigdy i nigdzie jej nie spotkał, zna go tylko z fotografii, sfotografował się kiedyś z Maćkiem Kołodziejem, jej mężem.
Ucieszył się.
- Pamiętam to zdjęcie – powiedział. – Sfotografowali nas w internacie: Maćka, mnie i Leona Strzałkę. Przytaknęła, że o tym właśnie zdjęciu mówi, i spytała, czy pracował z jej ojcem.
- To pani jest córką?...
Przytaknęła..
Pomyślał, że nie ma chyba tak dziwnych zbiegów okoliczności czy niespodzianych spotkań, które nie mogłyby się wydarzyć. Córka jego podwładnego – co by nie rzec, był przecież przełożonym Matuli – okazuje być żoną jego kolegi, którego zaniosło aż do Białegostoku.
- Kiedy pani poznała Maćka? – spytał.
Poznali się w Łodzi, a prezentacja Maćka rodzicom narzeczonej odbyła się w tym pokoju, w którym teraz stoją. Spojrzał jeszcze po tym pokoju, który nie wiadomo czemu stał mu się bliższy. - A czemu Maćka nie ma? – spytał?
Nie ma go, bo jest za granicą, i wróci dopiero za trzy dni.
- Gdzie go zaniosło? – zaciekawił się.
Zanim odpowiedziała, w pokoju rozległ się drżący kobiecy głos intonujący pieśń, którą Jaworski śpiewał na cmentarzu. Melodia była ta sama, tylko słowa inne.
- Ojciec bardzo lubił te pieśń – powiedziała Kołodziejowa. – A Maciek jest w Kanadzie. Służbowo.
Pomyślał, że jemu nie zdarzyło się jeszcze wyjechać służbowo nawet do Czechosłowacji.
 
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
 
 
 
 
ID-002491.doc
 
1984-MM-DD
Wybrany fragment powieści pt. Jedenaście dni
 
Sobota 21 września
„U Roszka”
 
Jak zwykle, o tej porze było tu pełno, ale Blomberg nigdzie nie mógł dostrzec Szulca. Jedno z nielicznych wolnych krzeseł stało tak, ze siedząc na nim można było widzieć wejście, więc zajął je wahania. Siedzący przy stoliku dwaj znani mu z widzenia mężczyźni – jeden całkiem łysy, drugi ze szpiczastą bródką – spojrzeli na niego jak na mebel i wrócili do przerwanej rozmowy.
- Po co mu był ten pożar? – dziwił się łysy.
- To wcale nie był taki pożar, jak pan myślisz – zapewniał brodaty.
- A skąd pan wiesz, co ja myślę? – Obruszył się łysy. – Zresztą prawdziwy pożar wygląda tak samo, jak potrzebny.
- Gadanie. Potrzebny pożar to on się nie zaczyna na trzecim piętrze. Każdy wie, że ogień idzie do góry, a nie na dół.
Blomberg domyślił się, rozmowa dotyczy wczorajszego pożaru w przędzalni Poznańskiego. Ten brodaty gadał głupstw: takiej firmie jak Poznański pożaru nie trzeba.
- Pan szanowny sobie życzy? – pochylił się nad stolikiem kelner. Blomberg zamówił herbatę ni spytał kelnera, czy nie widział Szulca.
- Tego od przędzy? – upewniał się kelner, a usłyszawszy, że właśnie tego, powiedział, iż Szulca jeszcze nie było, i odszedł.
- W przędzalniach bawełny – zauważył brodaty – związki wołają o 30 procent podwyżki. Przędza pójdzie w górę.
Blomberg nie miał ochoty rozważać, czy pójdzie czy nie; jak się chce robić interesy, to lepiej nic nie mówić. Spytał sąsiadów, czy widzieli Silbersteina.
- W duchy pan wierzysz? – zdziwił się brodaty, ale gdy usłyszał o fotografii, wstał z krzesła – Cos takiego! – krzyknął i pobiegł do wyjścia.
- Młody jeszcze – mruknął łysy i przez chwilę dłubał w uchu. Kiedy skończył, westchnął. – Z tego wszystkiego może być nowy strajk.
- Pan masz przędzalnię? – spytał Blomberg.
- Czy ja wyglądam na takiego – zdumiał się łysy. Rzeczywiście na takiego nie wyglądał, więc Blomberg roześmiał się i pochylił nad stolikiem.
- Niech pan posłucha – rzekł. – Jeden Żyd czyta gazetę. W Tworkach, powiada, rozpoczął się strajk w fabryce. Mojsie, powiada drugi, przetrzyjcie sobie okulary. A dlaczego? Bo źle widzicie. Tam potrzebuje być napisane w Łodzi, a nie w Tworkach. Jojne, Jojne, wy ciągle tylko nudzicie. Ja się omyliłem, ale czy Tworki i Łódź to nie wszystko jedno?
Łysy namyślał się przez chwilę, a potem zapiszczał krótko.
- Dobrze pan to wymyśliłeś – powiedział.
- Herbatka dla szanownego pana – zawołał kelner, postawił szklankę na stoliku i już go nie było. Po chwili na swoje miejsce wrócił brodaty, uśmiechając się jak człowiek, który przeżył coś miłego.
- Coś pan taki zadowolony? – pytał łysy.
- Twarzowe zdjęcie, słowo daję – zapewniał zapytany. - Ciekaw jestem, co by nieboszczyk powiedział, gdyby, zobaczył, że do jego tkalni zwożą słomę. Chociaż on był doktor, to on o robieniu towaru ze słomy pewno nie słyszał.
- Znów pan coś wymyślił – skrzywił się łysy.
- Słowo daję – brodaty położył dłoń na sercu. – W nocy wojsko przywiozło do tkalni słomę na spanie dla tych poaresztowanych. Trzymają tam jeszcze przeszło setkę robotników i tych sześciu buchalterów.
- Buchalterów? – zdziwił się Blomberg.
- To pan nie wie?
Blomberg wstał, bo w drzwiach kawiarni ujrzał Szulca. Spotkali się w pierwszej salce przy kontuarze z ciastkami.
- W porządku – zapewnił Szulc. _ Może być pięćdziesiąt pudów. Numer dwadzieścia trzy.
- Płacę od ręki – powiedział Blomberg. – Dwadzieścia pięć procent gotówką, a reszta wekslami. Szulc skrzywił się. – Wekslami?
- To są dobre weksle – zapewniał Blomberg.
Szulc zastanawiał się przez chwilę.
- Niech pan zaczeka – mruknął. – Wrócę za pięć minut.
Przy stoliku został już tylko brodaty, jego więc spytał Blomberg o tych buchalterów od Silbersteina.
- To pan nie wie?
- Jak bym wiedział, to bym nie pytał - ze złościł się Blomberg.
– Przed godziną wróciłem ze Zduńskiej Woli.
Brodaty machnął ręką na znak, iż to go nie interesuje. Rad był chyba, że może komuś powtórzyć niezwykłą wiadomość.
- Sam Nikołajew przyszedł do Zarządu – wyjaśnił – i za jednym zamachem aresztował sześciu urzędników. Razem z dyrektorem Lichtenfeldem.
- Dlaczego?
- Różnie mówią – wykręcał się brodaty z miną człowieka, który wie, ale woli nie mówić.
- Ale co mówią? – nalegał Blomberg. Brodaty uśmiechnął się tak, jak uśmiechają się mężczyźni, gdy w mieszanym towarzystwie uczyni ktoś aluzję do spraw, o których nie wypada mówić głośno. Zaraz potem skinął głową komuś przy wejściu, wstał, położył na stoliku srebrną monetę i odszedł bez słowa. Blomberg przez chwilę miał ochotę przysiąść się do znajomych w kącie Sali i tam się czegoś dowiedzieć, ale musiał czekać na Szulca, więc tylko przysunął swe krzesło bliżej sąsiedniego stolika, przy którym siedzieli także znani mu z widzenia bywalcy kawiarni.
- Jaka hrabina? – pytał jeden z nich, na pewno starozakonny.
- Montigoso – wyjaśnił drugi.
- Nie znam.
- Pan chyba żadnej hrabiny nie zna – zaśmiał się Blomberg. Żart spodobał się; Towarzysze starozakonnego zarechotali, ale on sam niechętnie spojrzał na Blomberga.
- Co pan się wtrącasz w nie swoje sprawy?
- Ona teraz jest Montigoso – tłumaczył znawca arystokratycznego świata. – Przedtem ona była saska królowa, rozumiesz pan?
- Coś takiego! – zdumiał się starozakonny.
Blomberg nie miał ochoty słuchać o byłej saskiej królowej.
- Panowie nie wiecie – spytał – czemu wzięli urzędników od Silbersteina?
Panowie spojrzeli po sobie tak, jakby usłyszeli chłopca, który pyta, czy dzieci znajduje się w kapuście, czy też przynosi je bocian.
- To pan nie wiesz? – zdumiał się starozakonny. Pewno rad był, że może pouczyć kogoś, kto przed chwilą żartował sobie z niego.
- Jak bym wiedział, to bym się nie pytał – burknął Blomberg i uświadomił sobie, że przed chwilą wypowiedział już te same słowa.
- Jak pan nie wiesz – uśmiechnął się starozakonny – to ja panu powiem. – Pochylił się w stronę Blomberga. – Słuchaj pan uważnie. Jak jakiejś firmie zaaresztują wszystkich robotników i urzędników, to kto ma w tym interes? Policja? Po co jej tyle ludzi? Ona nawet nie wie, gdzie ich trzymać.
- Więc kto ma interes? – niecierpliwił się Blomberg.
- Kto? – powtórzył starozakonny. – Pan nie wiesz kto? Konkurencja ma w tym interes.
Szulc stał przy wejściu i machał ręką, Blomberg musiał więc odejść od stolika; to, co usłyszał, starczyło zresztą, by zrozumieć, co miał na myśli starozakonny.
- Poczekaj pan jeszcze chwilę – powiedział Szulc. – Jego nie ma tam, gdzie miał być, ale wiem, gdzie jest.
- Nie mógł pan lecieć od razu? – spytał Blomberg.
- Bałem się, że pan pomyśli, iż się rozmyśliłem.
Blomberg wracał do stolika zadowolony, bo choć sprawa się przeciągała, to Szulcowi wyraźnie zależało na doprowadzeniu interesu do końca. Widocznie zarobi na nim nieźle; może uda się dać mu tylko 20 procent należności gotówką?
- A jak się nie zgodzi? – pytał swych sąsiadów starozakonny.
- Co ona może mieć do gadania – parsknął ten od arystokracji. – Jak król każe, tak będzie.
Blomberg domyślił się, że znów wrócono do rozmów o byłej królowej saskiej.
- Jak jest mądra, to się zgodzi – wtrącił jegomość z sumiastym wąsem. – Mało kto zechce ożenić się z kobietą z dzieckiem.
Krzesło, na którym niedawno siedział brodaty, zatrzeszczało pod ciężarem zwalistego jegomościa; sapnął i ocierał czoło wielką chustką.
- Kalecki – powiedział – poszedł do czubków.
- Kto taki? – zainteresował się starozakonny.
- Kalecki – powtórzył jegomość. – Kierownik tkalni Silbersteina.
- Jego też aresztowali? – spytał Blomberg.
Jegomość wzruszył ramionami.
- Coś pan – parsknął. – Chorego człowieka? A z tkalni pogotowie zabrało wczoraj 58 osób.
- Liczył pan?
Wzgardliwym spojrzeniem skwitował jegomość pytanie starozakonnego, a Blomberg pomyślał, że może od niego dowie się czegoś więcej o tych aresztowanych urzędnikach firmy. Nie bardzo mu się chciało wierzyć, aby najzacieklejszy nawet konkurent mógł sprawić, by policja tak rozpędziła się w aresztowaniach.
- Ja nic nie wiem – zarzekał się grubas zadowolony wyraźnie z pytania. – Tylko tak myślę… - Przesunął bliżej Blomberga swe krzesło, które zajęczało rozpaczliwie. – Ta firma – szepnął – to niby spółka akcyjna, ale większość akcji mają Sielbersteinowie, nie? No to nikt inny nie ma tam nic do gadania, nie? Czekał na przytaknięcie, a potem ciągnął dalej. – Wdowa po nieboszczyku jest z domu Lichtenfeldówna, nie? Siostra dyrektora biura. No to teraz ten Lichtenfeld i jego siostra mieli większość akcji, nie? Tak sobie kombinowali, ale nic z tego; nie udało się, bo Lichtenfelda zamknęli, nie?
- Zaraz, zaraz – Blombergowi wszystko to jakoś nie przemawiało do przekonania. Czy on coś zrobił, ten Lichtenfeld? Za co go zamknęli?
- Właśnie – ucieszył się jegomość. Za to, że nic nie zrobił.
Do stolika podszedł zziajany Szulc i usiadł na wolnym krześle.
- No i co? – spytał Blomberg.
- Wiesz pan, że mamy nowego tymczasowego generał-gubernatora? – Szulc był wyraźnie przejęty nowiną.
- Co pan powie? – zdziwił się jegomość.
- Ale co z interesem? – zirytował się Blomberg.
 
Krajowa Agencja Wydawnicza
Łódź 1984
 
 
 
 
 
 
ID-002492.doc
 
1987-MM-DD
Fragment książki Nad starą blizną
 
Pierwsze ofiary
 
Uroczyste otwarcie Dumy Państwowej odbyć się miało w dniu 10 maja. Doktor Antoni Rząd wybierał się więc do Petersburga, a pepeesowcy wezwali robotników, by petersburskiej ceremonii akompaniowali strajkiem. Kolporterzy pepeesowskich odezw nie zawsze przyjmowani byli życzliwie; między nimi a narodowcami dochodziło do starć i awantur. Być może wówczas właśnie – chyb a 7 lub 8 maja – padła pierwsza śmiertelna ofiara walk bratobójczych; nie mam jednak pewności w tej sprawie. W „Kurierze Łódzkim” z czerwca znalazłem wzmiankę o zabójstwie „robotnika Dąbrowskiego na Przejeździe, za to, że agitował za strajkiem majowym”. Raporty urzędowe wspominają pogrzeb „ślusarza Dąbrowskiego” w dniu 10 maja, ale czy chodzi o tego samego człowieka – tego nie wiem. W dostępnych mi numerach nielegalnych pism socjalistycznych żadnej wzmianki o Dąbrowskim nie znalazłem, ale może pisano o nim w tych, do których trafić nie zdołałem. Jedno chyba nie ulega wątpliwości – choć kampania wyborcza była już zakończona, sprawa Dumy nadal budziła ostre spory i kontrowersje. Nie tylko słowne.
 

W przeddzień proklamowanego przez PPS strajku delegaci robotników rozpoczęli rozmowy z zarządem fabryk Tow. Akc. K. Scheiblera. Trwający już od miesiąca lokaut doskwierał robotnikom bardzo. Chodziło nie tylko o utratę zarobków, których związkowe zasiłki nie mogły zrekompensować; wieli robotników mieszkało w domach fabrycznych na Księżym Młynie, na Przędzalnianej i Wodnym Rynku i wszyscy oni wezwani zostali do opuszczenia mieszkań do 20 maja. W tym samym dniu stracić też mieli prawo do pomocy lekarskiej w Scheiblerowskim szpitalu. Okazało się, że udogodnienia, jakie Towarzystwo Akcyjne dawało swoim pracownikom, mogą stać się środkiem wymuszania uległości.
 

Z raportu tymczasowego generała-gubernatora piotrkowskiego wynika, że strajk w dniu 10 maja objął w Łodzi jedną trzecią fabryk, a liczba strajkujących robotników była o ponad połowę mniejsza niż przed dziesięcioma dniami. Wezwanie PPS spotkało się więc z połowicznym – w najlepszym razie – odzewem. Oczywiście pepeesowcy nie przyglądali się temu bezczynnie. Zgodnie ze stosowaną przy wszystkich strajkach praktyką, próbowali przepędzić tych, których uważali za łamistrajków. W kilku fabrykach – raport wymienia ich trzy – doszło do starć, a w jednej z nich – u Starkego na Nawrot 30 – wywiązała się strzelanina między socjalistami i narodowcami, „w której śmiertelnie ranni zostali” Pietrzykowski i Białkowski. „Pragnący zatrzymać fabrykę socjaliści zostali odpędzeni” – stwierdzał gubernatorski raport.
 

Starcie przy ulicy Nawrot 30 zostało omówione też w „Rozwoju” z dnia 10 maja. Zdaniem gazety, doszło do niego o 9.00 rano między grupą manifestantów z czerwonym sztandarem a wojskiem, które strzelało i zraniło robotnika fabryki Scheiblera 19-letniego Władysława Nowakowskiego oraz 27-letniego Wacława Białkowskiego. „Proszeni jesteśmy – pisał „Rozwój” – o zaznaczenie, że robotnicy-narodowcy nie brali udziału w dzisiejszych bezrobociach i zajściach”. Nazajutrz gazeta raz jeszcze wracała do zajść na Nawrot, prostując poprzednie informacje: w fabryce Starkego bili się socjaldemokraci z pepeesowcami. „Jeden z esdeków, który śmiało występował przeciw terrorystom – został ranny kulą rewolwerową”. Podobne zajście miało wydarzyć się w fabryce Jansza na Widzewskiej, ale tam ofiar w ludziach nie było; padło co prawda dwadzieścia kilka strzałów, lecz ranny został tylko pies.
 

Co do nazwiska jednej z ofiar gazeta i raport pozostawały w zgodzie, ale przeciwników starcia widziały odmiennie. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że należy dać wiarę „Rozwojowi”. Pisał on dla mieszkańców Łodzi i nie mógł zbyt wyraźnie mijać się z prawdą, no nie jeden czytelnik wiedział, jak sprawa wygląda. Stosunki między pepeesowcami i socjaldemokratami były nie najlepsze. Już w dniu głosowania w fabrykach dochodziło między nimi nie tylko do sporów, ale i do starć, jak w fabryce Hirszberga i Wilczyńskiego.
Inna rzecz, że „Rozwój” gotów był wykorzystać każdą sposobność, żeby wyolbrzymić, rozdmuchać nieporozumienia między Patriami socjalistycznymi i przedstawić socjalistów jako ludzi, którzy tylko strzelają na prawo i lewo. Jak więc naprawdę wyglądało to starcie u Starkego?
 

W „Czerwonym Sztandarze” z 17 maja znalazłem artykuł pt. „Dzień otwarcia Dumy – dniem walki PPS z socjaldemokratami”. Informował on, że pepeesowcom agitującym za strajkiem socjaldemokraci wyjaśniali, iż SD jest strajkowi przeciwna. „Burżuazja i rząd carski świętują – czegóż my mamy się radować?” W fabryce Starkego pepeesowcy nawet nie próbowali rozmawiać z robotnikami, tylko zaczęli strzelać i ranili dwóch socjaldemokratów. Widząc to, któryś z esdeków strzelił do napastników i ranił śmiertelnie jednego z nich. „Starcie opłakane” – stwierdzało pismo, które ze zrozumiałych względów unikało podawania nazwisk.
Generał Wonlarlarski nie mijał się jednak z prawdą meldując, że w dniu otwarcia Dumy doszło w Łodzi do starć między socjalistami a narodowcami. Na Widzewie, w fabryce Heinzla i Kunitzera, narodowcy stanęli do pracy i pepeesowcy próbowali ich rozpędzić. Nikt nie lubi być do czegokolwiek zmuszany, więc narodowcy ociągali się, a niecierpliwi zwolennicy strajku zaczęli strzelać, aby złamać ducha oporu przeciwnika. Zaciekawiony awanturą 13-letni pracownik przewlekalni Marcin Włodarczyk wyjrzał na podwórze i przypadkowa kula raziła go śmiertelnie. Robotnik tkalni Rzepikowski został ranny.
 

Wypadki 10 maja nie poprawiły, rzecz jasna, stosunków między partiami socjalistycznymi. ŁKR PPS oraz KŁ SDKPiL wyraziły co prawda żal i ubolewanie z powodu tego, co zaszło u Starkego, ale nie powstrzymały się od wytykania sobie wzajem rozmaitych grzechów. „Robotnik” zarzucał socjaldemokratom, że ich członkowie proszą żołnierzy o pomoc i ochronę przed pragnącymi przetrwać pracę pepeesowcami, „Czerwony Sztandar” oskarżał pepeesowców o śmierć socjaldemokraty u Starkego. Ranny tam bowiem Wacław Białkowski zmarł 15 maja.
 

Pierwsza niewątpliwą ofiarą walk bratobójczych, znana mi z imienia i nazwiska, jest esdek zmarły z ran, jakie zadały mu kule wystrzelone przez pepeesowca. W tej samej strzelaninie zginąć miał także pepeesowiec, ale jego nazwiska nie zdołałem ustalić. Ci dwaj strzelali do siebie, aby kulą obronić lub wymusić rację własnej partii: żadnych nieporozumień czy przypadków w starciu nie było. Rozważania o tym, czy pierwszy pociągnął za cyngiel socjaldemokrata, czy pepeesowiec, nie mają większego sensu, bo obaj gotowi byli strzelać. Nie ma też większego sensu obwinianie za incydent całej partii, jak to czyniły i „Czerwony Sztandar”, i „Robotnik”. Za brak opanowania lub nadmierną pobudliwość człowieka nie może odpowiadać organizacja, do której on należy. Inna rzecz, że o tej prawdzie chętnie zapominano w polemikach politycznych. Tradycja ta i dotąd ma swych zwolenników.
 

Łatwo strzelało się w owym 1906 roku, i to nie tylko dla postrachu, w górę. Nie mieli z tym większych trudności ani pepeesowcy, ani socjaldemokraci, ani też narodowcy. Wszyscy oni wywodzili się przecież ze środowiska, w którym żywe były tradycje rozprawiania się siłą z przeciwnikami. Już nazajutrz po strzelaninie u Starkego i na Widzewie kilku robotników strzelało do fabrykanta Wiślickiego w jego fabryce na Długiej. W dwa dni później jacyś trzej ludzie zastrzelili niejakiego Sadowskiego, który przed kilku dniami odszedł z fabryki Nietschego. „Rozwój” informował, że „odgrywał on tam rolę członka partii socjalistycznej”, lecz po aresztowaniu przed tygodniem pięciu robotników Nietschego został przez innych „zbojkotowany” i musiał z fabryki odejść. Jeśli te informacje odpowiadały prawdzie, to można przypuszczać, że współtowarzysze pracy uważali Sadowskiego za donosiciela. Szpicla. Dlatego tez chyba zginął.
 

W tym samym dniu, w którym zginął Sadowski, tj. 13 maja, przy ulicy Anny 22, w mieszkaniu majstra Jana Brzozowskiego, żandarmeria i policja aresztowały około Pięćdziesięciu socjaldemokratów, uczestników konferencji dzielnicy „Zielona”. Rzecz oczywista, taki połów nie wpadł w ręce żandarmów przypadkiem.; ktoś znał miejsce i datę konferencji, ktoś przekazał te informacje władzom. Tym razem nikomu nie przyszło nawet do głowy oskarżać o denuncjacje narodowców, bo i skąd któryś z nich mógłby znać takie tajemnice partyjne. Do „wsypy” musiał się przyczynić jakiś dobrze zamaskowany konfident.
 

W połowie maja zakończył się lokaut w fabryce Poznańskiego. Delegaci robotników zgodzili się na powrót do pracy na warunkach, jakie przed kilkoma tygodniami odrzucali. Parę tysięcy ludzi szło do roboty z ulgą – bo dokuczała im lokautowa bieda – jednocześnie z przekonaniem, że coś się nie udało, skoro trzeba było ustąpić.
Także i delegaci z fabryki Tow. Akc. K. Scheiblera zgodzili się podjąć pracę na starych warunkach – i tu ludzie stawali do pracy z ulgą i goryczą. W dwóch największych fabrykach łódzkich inspirowana i organizowana przez partie socjalistyczne walka o poprawę warunków pracy nie przynosiła sukcesów. Walka o wspólną sprawę jednoczy, zaś poniesiona w niej porażka jedność tę nadweręża. Wśród kilkunastu tysięcy robotników Poznańskiego i Scheiblera nie brakowało na pewno i takich, którzy za niepowodzenia obwiniali inicjatorów strajku. Ostrzej, śmielej mówić zaczęli ci wszyscy, którzy przestrzegali przed wysuwaniem żądań, namawiali do porozumienia, ugody z pracodawcami. Reprezentujący takie właśnie poglądy Narodowy Związek Robotniczy stawał się w oczach ludzi dotąd go lekceważących organizacją godną uwagi, a nawet zaufania. Nie tylko, oczywiście, wśród robotników Scheiblera i Poznańskiego.
 

Nie było w połowie maja 1906 roku wydarzeń krzepiących robotników: fabrykanci stawali się nieustępliwi, żandarmom udawały się ich łowy, między partiami robotniczymi walka szła już nie na dwa, ale na trzy fronty.
 
Krajowa Agencja Wydawnicza
Łódź 1987 r.
 
 
 
 
 
 
 
Opracowała Helena Ochocka
Edward Szuster - Dziennikarz, literat
Biografia
Książki
Scenariusze
Recenzje
Twórca o sobie
Zdjęcia