Edward Szuster
Dziennikarz, literat
Twórca o sobie
ID-002501.doc
 
1983-MM-DD
Do trzech razy…
 
Pierwsze moje „podejście” do pracy Rozgłośni zdarzyło się zimą 1946 roku. Wyziębiony przejmującym wiatrem wszedłem do budynku, odnalazłem gabinet dyrektora i oznajmiłem szczupłemu mężczyźnie w okularach, że jestem wiadomym mu kandydatem na stanowisko redaktora literackiego. Pan Tadeusz Łopalewski – bo on był tym dyrektorem – nie przyjął mnie tak radośnie, jak tego oczekiwałem. Poprosił bym usiadł i z widocznym zakłopotaniem zaczął tłumaczyć, że na objęcie swego stanowiska będę musiał trochę poczekać, że byłoby dobrze, gdybym tymczasem popracował w innej redakcji i zapoznał się z pracą w radiu. Zaprowadził mnie potem do jakiegoś pokoju i przedstawił drobnemu mężczyźnie w okularach i z niesforną czupryną, który miał być „tymczasem” moim przełożonym. Powiedziałem, że poetę Antoniego Kasprowicza poznałem jeszcze przed wojną, co pan Łopalewski przyjął z ulgą i odszedł, zostawiając mnie oko w oko z zakłopotanym Kasprowiczem, który ani w ząb nie pamiętał, żeśmy się kiedyś poznali, a także nie miał pojęcia, co ze mną robić jako z podwładnym. Wskazał mi wreszcie biurko, poprosił, abym się przy nim rozgościł i zniknął oznajmiając, że ma pilne sprawy do załatwienia. Siedziałem za tym swoim biurkiem zupełnie nie wiedząc, co mam robić i z nudów zacząłem przeglądać jakieś maszynopisy. Zastał mnie przy tej bezsensownej robocie wychudły, odziany w drelichowe ubranie robocze mężczyzna o przenikliwym wejrzeniu, który kocim krokiem podszedł do mnie z wyciągniętą dłonią i konfidencjonalnym szeptem złożył mi serdeczne życzenia imieninowe. Próbowałem wyjaśnić, że to jakaś pomyłka, że wcale nie obchodzę dziś imienin, ale odziany w cieniutki drelich człowiek spojrzeniem i uśmiechem dał mi do zrozumienia, że nieładnie jest wykręcać się od życzeń. W takich okolicznościach poznałem Tadeusza Markowskiego. W następnych dniach stwierdziłem, że pan Tadeusz Łopalewski wcale nie kwapi się do rozmów ze mną i że mój bezpośredni szef ciągle ma kłopoty ze znalezieniem mi jakiegoś sensownego zajęcia. Sam zaabsorbowany był pisywaniem na spółkę z redaktorem Pigoń-Ślizowskim felietonów pt. „Fonsio Selerek ma głos”. Nie wiem, co się stało z tymi niecodziennymi utworami, które były próbą stworzenia lumpenproletariackiej gwary łódzkiej, czegoś w rodzaju łódzkiego Wiecha; podejrzewam, że przepadły bez śladu. Odczytywał te monologi bezpośrednio przed mikrofonem (tak się wówczas pracowało) Marian Jeżewski, rozpoczynając m.in. w ten sposób swą wieloletnią karierę redaktora, autora i konferansjera. Natomiast „patriotyczny blask rozsiewał” po Rozgłośni redaktor Ludwik Szumlewski, paradujący w angielskim batlle-dresie z napisem „Poland” na ramieniu. Znałem go, a raczej pamiętałem, jeszcze sprzed wojny, jako nauczyciela gimnastyki w jednym z łódzkich gimnazjów i nie zdziwiłem się wcale, że później zaczął specjalizować się w radiowym dziennikarstwie sportowym. W roku 1946 życie sportowe było jednak bardzo wątłe i pan Ludwik Ludwik Szumlewski głównie obsługiwał z mikrofonem w ręku uroczystości wojskowe z mszami garnizonowymi włącznie. Przy wojskowym szyku pana Ludwika drelich Tadeusza Markowskiego deprecjonował swego właściciela, lecz tylko w oczach ludzi zważających na pozory; w Rozgłośni wszystkim było wiadomo, że Markowski jest i nie lada majstrem radiowej roboty i człowiekiem, który przed nikim „nie kuca”. Kiedyś, po próbie mikrofonowej, jaką przeprowadził z wpływowym wówczas krytykiem Janem Kottem, podszedł do delikwenta: „Pan się nazywa Kot? – spytał, a gdy usłyszał potwierdzenie zadumał się na chwilę: „to dziwne” – rzekł – „bo głos to pan ma jak wymiętoszony szczur”.
Podejrzewam, że Tadeusz Łopalewski nie był zachwycony takim potraktowaniem drażliwego pisarza, ale nam wszystkim, znającym zadufkowatość krytyka, bardzo się odzywka Markowskiego podobała.
Moje wtajemniczenie w radiową robotę postępowało dość opieszale, jako że prawie w niej nie uczestniczyłem. Tylko raz chyba dostałem w tym czasie konkretne dziennikarskie zadanie: reportaż z zakładów imienia Strzelczyka, które w tym czasie odwiedził prezydent Broz Tito. Łaziłem po tych zakładach ze dwa dni, rozmawiałem z ludźmi o tym i owym, a potem zapisałem ileś tam stron maszynopisu. Mój szef, Antoni Kasprowicz, pogratulował mi serdecznie owoców tej pracy i oznajmił, iż rzecz ukaże się na antenie. Z umiarkowaną radością przyjąłem te gratulacje, gdyż wiedziałem już, że Kasprowicz za nic w świecie nie zrobiłby komukolwiek przykrości krytyczną opinią o jego dziele.
Nie pamiętam już, czy reportaż ukazał się czy też nie, bo moja rola kończyła się na dostarczeniu tekstu, który odczytywać miał bezpośrednio na antenę, czyli „na żywca”, spiker lub lektor. Niewielu było wówczas w Rozgłośni ludzi, którzy mieli prawo występowania przed mikrofonem. Obok Mariana Jeżewskiego i Ludwika Szumlewskiego zasiadali przed nim jeszcze Jadwiga Cedrowska i Igor Sikirycki. Przez szklaną ścianę oglądałem ich czasem przy pracy nie bez pewnej dozy zazdrości.
Najpoważniejsze audycje powstawały w Rozgłośni w godzinach podwieczornych i wieczornych, kiedy to podobni do mnie „pisacze tekstów” kończyli pracę i szli do domu. Wtedy reżyser Zbigniew Kopalko, z pomocą Tadeusza Markowskiego, realizował słuchowiska z udziałem najwybitniejszych aktorów polskich, przebywających wtedy w Łodzi. Efekty akustyczne niezbędne do tych audycji uzyskiwało się prostymi urządzeniami w rodzaju miski z wodą, gongu, wiatrownicy itp. (W jednym z pierwszych polskich filmów powojennych pt. Skarb ta „technika dźwiękowa” została uwieczniona przez Adolfa Dymszę. Przyglądać się pracy nad powstawaniem słuchowisk nie było można, bo miejsca dla gapiów nie stawało, więc znałem ją tylko ze słyszenia. Ale przy okazji zorientowałem się, że redakcja literacka, którą miałem w niedalekiej przyszłości kierować, jest!, działa, i na jej czele stoi Marian Piechal, znany mi z lektur poeta. Potem dowiedziałem się, że Piechal wcale nie zamierza porzucić swej pracy i pomyślałem, że to moje „tymczasem” u Antoniego Kasprowicza może trwać dość długo. Zaintrygowany tym stanem rzeczy przeprowadziłem parę chytrych rozmów nie tylko w Rozgłośni i połapałem się w sytuacji. Byłem – jak się okazało – nieświadomym istoty sprawy pionkiem w rozgrywce, jaką moi szefowie z redakcji „Kuźnicy” podjęli, aby wymanewrować Mariana Piechala z jego miejsca w Rozgłośni; dziś mogę się domyślać przyczyn tego antagonizmu, ale wtedy były mi one zupełnie nieznane.
Tak więc zrozumiałem wreszcie, czemu pan Tadeusz Łopalewski był moim pojawieniem się zakłopotany, czemu Antoni Kasprowicz nie bardzo wiedział, co ma dać do roboty zgoła nieoczekiwanemu i niepotrzebnemu pracownikowi.
Kiedy to wszystko ułożyło mi się wreszcie w głowie, zgłosiłem się raz jeszcze do dyrektora i poprosiłem, by nie liczył już na moje pióro, bo… Nie pamiętam, jak motywowałem swą rezygnację z pracy w Rozgłośni, ale pamiętam doskonale, że pan Tadeusz potraktował mnie wtedy bardzo życzliwie, rzec można – z sympatią. Do prośby mojej, oczywiście, zechciał się przychylić.
W pięć lat później, latem 1951 roku, „podchodziłem” po raz drugi. Znalazłem się w gabinecie redaktora naczelnego Rozgłośni jako kandydat do pracy w redakcji literackiej. Gabinet był chyba ten sam, a może inny, nie pamiętam już tego. Nie zasiadał w nim pisarz Tadeusz Łopalewski, który od paru już lat mieszkał w Warszawie, gdzie zajmował się wyłącznie pracą literacką z pożytkiem dla współczesnej literatury polskiej. Za biurkiem naczelnego siedział Mieczysław Kofta, który przyjął mnie życzliwie i jeśli nawet miał jakieś wątpliwości co do moich kwalifikacji, to uprzejmie ich nie ujawniał. Dowiedziałem się, że Mariana Piechala nie ma już od paru lat w redakcji literackiej, i co więcej nie ma także, na dobrą sprawę, samej redakcji, którą muszę zainaugurować, czy raczej odtworzyć.
Już po kilku dniach pracy uświadomiłem sobie, że Rozgłośnia niezbyt przypomina tę, jaką pamiętałem z 1946 roku. Przede wszystkim zmienił się w ciągu tego pięciolecia jej zespół. Oprócz Tadeusza Łopalewskiego i Mariana Piechala odeszli z niej Antoni Kasprowicz i Pi goń-Ślizowski , i Igor Sikirycki, i inni jeszcze ludzie, których spotykałem w okresie mojego „pierwszego podejścia”. Ze starych znajomych odnalazłem Jadwigę Cedrowską, Tadeusza Markowskiego, Ludwika Szumlewskiego i Mariana Jeżewskiego oraz kilku pracowników techniki; ta nasza „stara znajomość” miała zresztą charakter szczególny, bo o ile ja pamiętałem tych kolegów, to oni mnie raczej nie. Moja krótka przed laty obecność w Rozgłośni była dla nich epizodem bez znaczenia. W pokojach redakcyjnych i pomieszczeniach technicznych spotykałem co trochę nieznane mi osoby, a w sumie zespół programowy i techniczny był chyba znacznie już liczniejszy niż przed pięcioma laty.
Zmienił się zespół, zmieniła się także metoda pracy programowej, Nie wiem czy to redaktor Kofta wprowadził ten obyczaj, ale wiem, że przestrzegał konsekwentnie tego, aby co rano kierowniczy aktyw redakcyjny i programowy dokonywał wymiany zdań na temat programu nadawanego wczoraj. Podstawą do takiej rozmowy były notatki redaktora, który poprzedniego dnia dyżurował w Rozgłośni i miał obowiązek przesłuchania i zaopiniowania wszystkich nadawanych audycji w „popołudniowym bloku”. Niezależnie od wszelkich wątpliwości, jakie można by zgłaszać pod adresem takich ocen, nasze poranne rozmowy były interesującym forum konfrontacji opinii, a jednocześnie – chciał czy nie chciał – zapoznawały każdego z nas z pracą wszystkich redakcji, pozwalały na rozeznanie w działalności programowej całej Rozgłośni. Prowadził je (te rozmowy) redaktor Kofta, łącząc umiejętnie poczucie humoru i tolerancję dla opinii indywidualnych z troską o przestrzeganie programowych pryncypiów. Mnie osobiście te właśnie narady pozwoliły rychło poczuć się członkiem zespołu i poznać mych nowych kolegów, a także pana Bolesława Busiakiewicza. Nigdy nie myślałem o nim jako o koledze i to nie tylko z powodu różnicy wieku, ale przede wszystkim dlatego, że pan Bolesław był – rzec można – instytucją w Rozgłośni autonomiczną, ze względu na swój autorytet i doświadczenie w pracy radiowej. Z innych kolegów trwalej zapamiętałem Bronisława Sałudę, kierownika redakcji rolnej, ujmującego głębokim a jednocześnie pełnym samokrytycyzmu zaangażowaniem nie tylko w sprawy i problemy własnej redakcji.
Zmienił się styl, zmieniła się w owym czasie technologia pracy. W pomieszczeniach realizacyjnych stało kilka magnetofonów stacjonarnych i zdecydowana większość audycji nagrywana była na taśmę i z tej taśmy odtwarzana na antenę. Dla dziennikarstwa radiowego ta innowacja nie miała zasadniczego znaczenia; brak magnetofonów reporterskich, przenośnych, ciągle jeszcze przesądzał o tym, że tekst napisany przez autora i odczytany przez lektora dominował w pracy dziennikarzy, ale audycjom artystycznym magnetofon (przed jego wprowadzeniem) stwarzał możliwości zgoła niewyobrażalne. Z pasją i talentem penetrował te możliwości Tadeusz Markowski.
Zmienił się wreszcie zakres działania Rozgłośni. W przeciwieństwie do sytuacji z 1946 roku program lokalny dominował na jej antenie, a słuchacze z całego kraju audycji łódzkich słuchali jedynie od czasu do czasu. Łódź przestała już w radiofonii pełnić funkcję „zastępczej stolicy kraju” i w tworzeniu programu ogólnopolskiego miała udział zdecydowanie mniejszy, niż przed pięcioma laty. Rola programu lokalnego wzrosła nie tylko statystycznie; nie największe nakłady łódzkich gazet z jednej strony, a znaczny rozwój radiofonii przewodowej z drugiej sprawiły, że nasze audycje lokalne były dla mieszkańców regionu głównym źródłem informacji o tym, co się w Łodzi i powiatach województwa dzieje. Świadczyły o tym liczne listy słuchaczy, napływające do Rozgłośni.
Co się tyczy redakcji, za którą odpowiadałem, to po paru tygodniach samotnej robot zorientowałem się, że długo sam nie pociągnę. Ilość audycji, jaką miałem w ciągu miesiąca przygotować lub „zabezpieczyć”, była większa niż w redakcjach kilkuosobowych. Po dość dramatycznej rozmowie Mieczysław Kofta przydzielił mi do pomocy młodziutką, kończącą właśnie studia koleżankę, Romanę Baranównę, a później udało mi się namówić na przyjście do redakcji znanego mi skądinąd, obiecującego dziennikarza i reportażystę Tadeusza Szeberę. W tym gronie, które wspominam jako dobrze dobrane, pracowało mi się znakomicie; z tej pracy też wyniosłem przeświadczenie, że zadaniem każdej redakcji a literackiej w pierwszym rzędzie jest pozyskiwanie do współpracy tzw. autorów z zewnątrz. Pamiętam, że bywały miesiące, w których prezentowaliśmy na antenie lokalnej teksty co najmniej kilkunastu członków Łódzkiego Oddziału ZLP. Radiową realizacją tekstów naszej redakcji zajmował się najczęściej Tadeusz Markowski, stąd też moje z nim kontakty bywały częstsze. Wspominam je z wielka satysfakcją i podziwem; satysfakcję dawała mi możność poznania realizacyjnego warsztatu, a podziw budziła pasja, z jaką traktował swą pracę Markowski, człowiek obdarzony reszta wieloma ujmującymi cechami. Bywało, że jak dzieci cieszyliśmy się pokonaniem jakiejś mniejszej czy większej trudności. Przyszło nam kiedyś przygotowywać razem montaż operowy Carmen w wykonaniu gościnnie bawiących w Łodzi artystów Opery Bytomskiej: ja dokonałem wyboru fragmentów i napisałem słowo wiążące, pan Tadeusz] prowadził i nagrywał lektora, a potem montował tekst i muzykę. Mieliśmy do dyspozycji dwa nagrania opery, w dwóch obsadach: jedno z nich koledzy z redakcji muzycznej uznali za znacznie lepsze, choć w nim właśnie utrwalony został mały kiks, jaki zdarzył się śpiewaczce na zakończenie arii. Pan Tadeusz wpadł na pomysł, aby wyciąć z nagrania tę skiksowaną nutę, a na jej miejsce dać zakończenie arii w wykonaniu śpiewaczki, utrwalonej na drugim, nie wykorzystywanym nagraniu. Z pomocą niezawodnego Jana Kowalczyka, znakomitego technika-montażysty, dokonaliśmy tej transplantacji, i niecierpliwie oraz z pewną dozą niepokoju czekaliśmy na ewentualne reakcje, jako że wobec prawa autorskiego nie byliśmy całkiem w porządku, a zespół Opery Bytomskiej przebywał jeszcze w Łodzi. Nazajutrz po audycji doszły nas za pośrednictwem kolegów z redakcji muzycznej słuchy, że obie śpiewaczki połapały się w naszej manipulacji, ale większych pretensji nie miały.
Zgodnie z naturą pamięci ludzkiej wspominam tu te bardziej przyjemne epizody czy postacie, ale – oczywiście – nie tylko z takich utkany był dzień powszedni Rozgłośni.
Obok nierozłącznych z życiem każdego zespołu sympatii czy antypatii, solidarnych poczynań i podstępnych intryżek, przeżywaliśmy wówczas nasilającą się stopniowo inwazję (do pracy w redakcjach) ludzi, których jedyną niewątpliwą kwalifikacją było ich klasowe pochodzenie. Właśnie w tym czasie rozwijała się sieć korespondentów robotniczych przy redakcjach gazet czy radia i praktyka przenoszenia wyróżniających się robotników-korespondentów do pracy dziennikarskiej. Przy najlepszych chęciach, a te nie zawsze były, i przy najlepszej znajomości swoich warsztatów pracy, brakowało nieraz tym naszym kolegom i możliwości rozeznania się w innych dziedzinach produkcji, i – nic dziwnego (zważywszy że był to rok 1951) – sprawności w posługiwaniu się podstawowym narzędziem dziennikarskim: językiem polskim i słowem. Z trudności, jakie niosły ze sobą te pośpieszne awanse z robotników na dziennikarzy, dobrze zdawał sobie sprawę redaktor Kofta i umiejętnie do minimum ograniczał ich – tych kłopotów – rezonans. W początku 1952 roku na stanowisku redaktora naczelnego Rozgłośni nastąpiła jednak zmiana.
Żałowałem odejścia przełożonego, z którym pracowało mi się dobrze, ale jego następcę witałem z przyjemnością, był nim bowiem mój stary znajomy, a ściślej – młodszy kolega szkolny. Rychło jednak przyjemność ta zaczęła wątleć: codzienne omówienia wczorajszego programu z interesujących, szczerych rozmów przekształciły się w odprawy, na których wysłuchiwaliśmy autorytatywnych werdyktów. Nasz nowy szef nie miał żadnego dziennikarskiego doświadczeni, więc najchętniej mówił o ideologicznych treściach audycji, a zupełnie niechętnie o jakości radiowego warsztatu dziennikarskiego. W tej sytuacji najłatwiej nawiązywał kontakt z co bardziej ambitnymi a bezkrytycznymi byłymi korespondentami fabrycznymi, którzy w zespole zaczęli odgrywać rolę dominującą.
Niezadługo funkcję sekretarza redakcji objął pełen może dobrej woli, ale zupełnie nieświadomy swej kompetencji były metalowiec, a jego oceny tekstów przyprawiały nas czasem o zawrót głowy. Początkowo skutki tej „nowej redakcyjnej polityki” skrupiały się przede wszystkim na audycjach informacyjnych i publicystycznych; redakcji muzycznej i literackiej na razie nie dotykały, co niektórzy koledzy mogli sobie tłumaczyć moją dawną znajomością z szefem. To prawda, że mawialiśmy sobie po imieniu, bo głupio byłoby starym szkolnym kolegom przejść na „obywatelu” czy „towarzyszu”, ale ta poufałość byłą jedynie pozorem zażyłości. Coraz częściej nasze opinie o poszczególnych audycjach, czy projektach audycji, okazywały się być odmienne i wreszcie uświadomiłem sobie, że nie możemy się dogadać. Zdarzyło się to przy okazji omawiania tekstu, jaki przedstawiłem do aprobaty; sporego – ni to wywiadu, ni reportażu – o bitwie pod Ewiną. (Stoczyła ją – jak wiadomo – w 1944 roku w Radomszczańskiem III Brygada AL. im. gen. Bema, a ja dotarłem do jednego z jej uczestników). Po lekturze, trwającej dwa dni, mój szef i kolega w jednej osobie oświadczył, że nie warto zajmować się podobnymi sprawami, gdyż sabotaże prowadzone w fabrykach czeskich więcej zaszkodziły hitlerowcom niż nasza partyzantka. Po tej rozmowie postanowiłem skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji, by przejść do jakiejś innej roboty. Okazja taka trafiła się niezadługo i z końcem lata 1952 roku po żegnałem Rozgłośnię, zostawiając na pastwę losu i szefa, i przyjaciół z redakcji literackiej, i innych kolegów.
W nowym miejscu pracy nie znalazłem oczywiście „raju”, ale decyzji rozstania się z szefem, z którym nie miałem wspólnego języka nie żałowałem nigdy. Ani wówczas, ani później.
Data mojego trzeciego „podejścia” do racy w Rozgłośni może budzić uzasadnione kontrowersje. Faktem jest, że już w 1956 roku naczelny redaktor, tym razem Arnold Borowik, przyjął mnie do pracy w Rozgłośni w charakterze kierownika redakcji Telewizji, ale moje codzienne obowiązki wykonywałem z dala od Rozgłośni. Z programowa jej działalnością nie miałem żadnych związków. Z biegiem lat redakcja Telewizji Rozgłośni PR w Łodzi przekształciła się wyodrębniony Ośrodek Telewizyjny, połączony ze swą macierzą wątłą pępowiną wspólnoty księgowości i transportu, a wreszcie już tylko transportu. Proces emancypacji i wyswobadzania się spod skrzydeł Rozgłośni, a potem proces rozwoju technicznego, kadrowego i programowego Ośrodka, nie budził entuzjazmu w „starych radiowcach”; dziś rozumiem to doskonale, ale wówczas niełatwo mi było przejść do porządku dziennego nad tym, że koledzy z Rozgłośni patrzą na mnie niczym na pisklę, które w ich własnym gnieździe wylęgło się z kukułczego jaja. W tej swoistej atmosferze obserwowałem z mego oddalenia takie czy inne zmiany warty, dokonujące się w Rozgłośni, obserwowałem trud jej rozbudowy, heroicznie dźwigany przez kolejnego naczelnego Jana Pakułę. I wreszcie po siedemnastu latach coraz luźniejszej z Rozgłośnią symbiozy, z początkiem 1974 roku wróciłem do pracy w Polskim Radiu. Wróciłem wraz z całym bagażem doświadczeń, czyli zgoła inaczej niż przed dwudziestoma siedmioma czy dwudziestoma dwoma laty. Z tolerancją odnosił się do nich mój szef, Jan Pakuła, który powierzył mi funkcję swego zastępcy do spraw programów artystycznych. I choć nie zawsze podzielał on moje poglądy na takie czy inne szczegółowe sprawy, to przecież nigdy nie dał odczuć, że jestem w jego gospodarstwie postacią kłopotliwą. Może zresztą rzeczywiście nie sprawiałem zbyt wiele zamieszania, bo nie miałem reformatorskich zamierzeń, a swoich pomysłów nie zamierzałem forsować z uporem maniaka. Więc jeśli ich nie akceptowano – ustępowałem. Najdłużej upierałem się przy pomyśle, aby kierownicy redakcji rzeczywiście odpowiadali za gospodarkę funduszem honoracyjnym. Ale koledzy dali mi do zrozumienia, że takie coś uwłacza godności dziennikarza’ zyskałem w tej kampanii pobłażliwy przydomek „suwaka”, jako że posługiwałem się tym urządzeniem w razie potrzeby.
Wróćmy jednak do wrażeń, towarzyszących pierwszym dniom mojego trzeciego „podejścia”. Tym, co przede wszystkim zwróciło moją uwagę także i teraz, były zmiany, jakie zaszły w Rozgłośni w ciągu dwudziestu jeden lat mojej nieobecności. O tym, że sam budynek rozrósł się w efekcie przebudowy, już wspominałem. Co do zespołu, to ten rozrósł się o sześćdziesięcioosobową chyba orkiestrę; z redakcji zniknęli byli korespondenci robotniczy Bronek Sałuda przeniósł się - dla odmiany – w profesory, a od lat wieś przekształcał na antenie niezmordowany Henryk Smolaga. Panowie T. Markowski i L. Szumlewski przeszli na emeryturę i czasem tylko odwiedzali Rozgłośnię, a moi byli współpracownicy z redakcji literackiej należeli do czołówki programowej Rozgłośni: Romana Baranówna, czyli Romana Mater, była następczynią Tadeusza Markowskiego na stanowisku reżysera radiowego. A Tadeusz Szewera należał do czołówki krajowych reportażystów radiowych. W redakcjach zastałem wiele osób, które znałem bardzo powierzchownie lub nawet w ogóle nie znałem. Rozeznanie się w tym gronie trwało tym razem znacznie dłużej niż ongiś, i działo się tak nie tylko ze względu na różnice wieku, lecz przede wszystkim dzięki znacznej dezintegracji zespołu, w którym poszczególne redakcje tworzyły „własne światy”, niewiele wiedzące o pracy innych, podobnych sobie „światów”. Przestała funkcjonować instytucja codziennych rozmów na temat jakości wczorajszego programu, bo zgromadzenie większości redaktorów na jakiejś naradzie wcale nie było łatwe. Te zmiany w stylu pracy zespołu spowodowało podstawowe narzędzie pracy dziennikarzy: przenośny, reporterski magnetofon. Audycje przygotowywane były poza Rozgłośnią wtedy, gdy redaktor umówił się ze swymi rozmówcami, i tam, gdzie można było tych rozmówców osiągnąć. W Rozgłośni dziennikarze przebywali tylko wtedy, gdy musieli opracować i montować zrobione w terenie nagrania; starania o dostęp do montażowego magnetofonu rodziły od czasu do czasu konkurencyjne konflikty, a sprawność montażowych manipulacji uchodziła u niektórych kolegów za najwyższą umiejętność radiowego dziennikarza. W ostatnich latach pojawiły się na niebie i na ziemi znaki świadczące o tym, że wraca do estymy bezpośrednia praca przed mikrofonem, bez wspomagania się nagraniem wylizanym i wychuchanym do nierealistycznej doskonałości. Jeśli te dążenia do – nazwijmy ą tak – radiowej naturalności umocnią się i okrzepną, to szczytem nowoczesności w pracy dziennikarskiej będzie ta technologia, jaka dominowała w Rozgłośni wówczas, gdy po raz pierwszy przekraczałem jej progi, czyli przeszło trzydzieści lat temu. No i nie ma się czemu dziwić, bo wiadomo, że świat się kręci.
 
Edward Szuster
Barwny świat mikrofonu – wspomnienia radiowców
pod redakcją Tadeusza Szewery
Wydawnictwo Łódzkie 1983
ISBN 83-218-0239-7
Edward Szuster - Dziennikarz, literat
Biografia
Książki
Scenariusze
Recenzje
Twórca o sobie
Zdjęcia