Jerzy Wilmański
Dziennikarz, literat
Książki
1959 r.
 
Graf. 200053
Poemat niedoskonały
Wydawnictwo Łódzkie, Łódź
 
 
1966 r.
 
Graf. 200051
Krzywa latarnia
 
 
1970 r.
 
Graf. 200045
Odlot
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1972 r.
 
Graf. 200049
Rzeczy dziwne i ciekawe
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1976 r.
 
Graf. 200050
Tylko słowa
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1979 r.
 
Graf. 200058
Czterdziesta jesień
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1982 r.
 
Graf. 200055
Tak prędko, coraz prędxej
Wydawnictw Łodzkie
 
 
1983 r.
 
Graf. 200054
Antykwariat przy Piotrkowskiej
Krajowa Agencja Wydawnicza, Łódź
 
 
1984 r.
 
Graf. 200046
We mgle, we mgle
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1985 r.
 
Graf. 200059
Bez ładu i składu
Krajowa Agencja Wydawnicza, Łódź
 
 
1986 r.
 
Graf. 200048
Pożegnanie karnawału
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
1990 r.
 
Graf. 200047
Sex w literaturze, czyli książki zakazane
 
 
1993 r.
 
Graf. 200056
Płatki sadzy
Oficyna Bibliofilów, Łódź
 
 
1999 r.
 
Graf. 200057
Było, minęło...
Oficyna Bibliofilów, Łódź
 
 
2002 r.
 
Graf. 200052
Duchy Piotrkowskiej
Wydawnictwo Łódzkie
 
 
 
 
 
 
ID-002546.doc
 
1964-MM-DD
"Wieczór autorski"
Fragment książki Było, minęło...
 
Trzeba będzie wysiąść przystanek wcześniej. Stoi tam – jeszcze przed cmentarzem – stary transformator. Transformator miał w małych okienkach szyby, które bardzo opornie poddawały się ciosom naszych kamieni. Szyby były w środku umocnione drucianą siatką – jakby ktoś przewidział, że drewniana budka może w naszej wyobraźni urosnąć do roli hitlerowskiego bunkra. - Wal – krzyknął Izydor – wal, kurwa jego mać!
Być może to bojowe hasło brzmiało dość często na frontach dopiero co skończonej wojny, ale Izydor – pamiętam – otrzymał wówczas srogie manto od ojca. Później nomenklatury frontowej używaliśmy już tylko w znacznej odległości od skupisk ludzkich, w których zawsze istniało niebezpieczeństwo działania wrogiego wywiadu dorosłych.
 
Trochę dalej cmentarz. Właściwie dwa cmentarze. To dziwne – jeden z nich będzie na pewno zupełnie opuszczony. Na grobach rośnie sucha, ostra trawa. Taką trawę nawet króliki jedzą niechętnie. Ścieżki między grobami zarosłe chwastem, mech, bardzo dużo jaskrawozielonego mchu, nawet na niskich ławeczkach przy rodzinnych grobowcach. Znam to doskonale, bujne chwasty i suchą, ostrą trawę na grobach – ten cmentarz opuścili żywi. Wtedy polski cmentarz był zarośnięty i dziki. Wtedy zbyt blisko śmierć ocierała się codziennie o żywych, aby mieli oni dość siły myśleć o tych, co już odeszli.
Polski cmentarz. Właśnie tak – polski. Nie katolicki – to było wówczas mniej istotne. Chodziliśmy tam po ową suchą, raniącą dłonie trawę, której nawet króliki nie chciały jeść. Trawa była zresztą pretekstem. Tu, na cmentarzu czuliśmy się najpewniej, tu nie przychodzili nasi rówieśnicy z HJ, tu nie dosięgały nas kamienie Hansa od piekarza. Jest w tym jakiś paradoks i jakaś prawda mojego dzieciństwa – cmentarz był moim placem zabaw, jedynym miejscem na ziemi, jakie nam wówczas zostało. Historia obdarzyła nas cmentarzem nie tylko zresztą jako miejscem zabaw. Zbyt boleśnie i zbyt dosłownie był to polski cmentarz.
Dziś ten drugi porasta jałową trawą i jakoś zupełnie nie mogę się zmusić do odczuwania z tego powodu satysfakcji.
Za cmentarzem wreszcie dom. Wóz nie mógł wjechać przez jego wąską bramę – to właśnie pamiętam. Wyjeżdżaliśmy bez sensu i celu, upał był wtedy, słońce i zieloność. Tak właśnie – zieloność, bo nie przypominam sobie wcale drzew czy trawy, tylko tę jakąś zieloność i słońce. Nie mogłem zrozumieć słowa wojna, ale gdybym nawet je pojął, trudno byłoby mi zmieścić je w tych barwach i w tym upale. Matka miała brązowe zniszczone sandały, z wyciętych dziurek układały się wzory, kwiaty czy liście. Widziałem zawsze jeden sandał, raz prawy, raz lewy, nogi matki były zakurzone, szła środkiem kolein, jakie żłobiły koła wozu.
Potem leżeliśmy w połamanych łętach kartofliska, obok był niewielki zagajnik, na niebie cos bezustannie terkotało. Wyrywałem się spod ramienia matki, żeby zobaczyć, co to. Wojna skończyła się dla mnie równie tajemniczo, jak się rozpoczęła. Heinzel z oficyny wrócił z niewoli i siedząc przy studni zdejmował owijacze, które wydawały mi się straszliwie długie. Potem palił w ogrodzie polski mundur i czapkę z orzełkiem, a na drugi dzień przestał się kłaniać matce. Zaczęła się okupacja, która dla mnie ma smak placków kartoflanych i postać zdechłej żaby, którą wrzucił mi za koszulę Hans.
I teraz powinny być te zielone, wypłowiałe od słońca drzwi, na których gwoździem wyryłem śmiesznego ludzika w rogatywce. Stałem twarzą do tych drzwi dość długo, bo Hansowi i Lizie zaciął się maszyngiwer zrobiony z pudełka po herbacie i kawałka patyka.
Lecz drzwi nie było. Na ich miejscu bielił się jaśniejszą plamą tynk nieco spękany, szorstki. Ale sionka została. Drewniana budka, pomalowana wapnem, dziś łuszczy się wszystkimi kolorami, w jakie ją niegdyś ubierano. W sionce stali Brunatni, kiedy przyszli do nas po książki. Stary Reichmann znał matkę – mieszkał na sąsiedniej ulicy i pewno wstyd mu było zabierać roczniki „Kłosów” i opasłe poradniki pszczelarskie ojca. Ale Brunatni stali w otwartych drzwiach sionki i stary Reichmann mruczał wściekły, że matka mówi do niego „panie Reichmann, nie mamy więcej książek, panie Reichmann, przecież dzieci nie chodziły jeszcze do szkoły, panie Reichmann, to już wszystko”. Uciekłem wtedy między rozkraczonych Brunatnych, unosząc z sobą potargane Przygody Funi-Barabu i Historię Toczonego Dziadka.
Potem sionka była zawsze najczulszym barometrem niepowodzeń frontowych Wielkiej Rzeszy. - Patrzcie – mówiła matka wyglądając przez okno kuchni – Hans znów się kręci koło drzwi. Pewno Niemcy dostali gdzieś w skórę.
Przynosił nam wtedy po bułce i mówił o lotniku z oficyny bardzo, ale to bardzo brzydkie rzeczy. Stawał wówczas za łóżkiem, aby go Liza nie dojrzała przez okno i nie przywołała w gardłowym, chrapliwym języku, który był przecież jego językiem.
W czasie tej wojny wiele było zwycięstw i klęsk i nieraz ojciec Hansa klął po polsku i sprzedawał wieczorem chleb bez kartek, a nieraz bił polskich czeladników i nie poznawał matki.
Jednego z takich mroźnych, wojennych dni brat pobił Hansa. A był to właśnie czas, kiedy w lodowatych wodach Morza Północnego ginęli żołnierze w tekturowych hełmach i „Litzmannnstädter Zeitung” przynosiła na pierwszych stronach nieznane słowo „Dunkierka”.
Bawiliśmy się na bocznicy kolejowej, spychając lory po manewrowym torze, kiedy przyszedł Hans z Lizą.
- Jazda – powiedział – to nie są polskie wagony.
Liza stałą obok i uśmiechała się. Jej ojciec zginął jesienią. Miał na sobie w tej doniosłej chwili polski mundur i dziś Liza nie mogła nawet powiedzieć, że zginął jak bohater.
Wyskoczyliśmy z towarówki, ale ja wróciłem po zostawiony kamień. Był gładki, biało-brązowy, miał wyżłobiony otwór i można go było nanizać na szpagat.
Kiedy właziłem na stopień, Hans złapał mnie za nogę i powiedział:
- Chcesz knuty?
Wtedy Władek uderzył. Celował w ramię, ale Hans szarpnął się i dostał kijem w skroń. Ryknął okropnie i zaczął uciekać.
My zwialiśmy na cmentarz.
Chociaż w całym zajściu mimo pozorów tłem była – jak często w historii – chęć zaimponowania kobiecie, to aspekt polityczny ciosu był oczywisty. Kij był wprawdzie neutralny, ale głowa niemiecka. Przez parę tygodni drżeliśmy ze strachu, ilekroć Zielony Günther z kogutkiem szedł przez podwórze. Potem… potem niemiecka battle of Britain zakończyła się nad kanałem La Manche i ojciec Hansa znów klął po polsku, i znów Hans chował się przed apodyktyczną Lizą za łóżkiem w naszym mieszkaniu.
 
***
 
I znów ulica. W miarę szeroka, brukowana – główna ulica miasteczka. I scena wychwycona z taśmy wirującego w zawrotnym tempie filmu wspomnień.
Gazik był wilgotny, obłaził z zielonej farby, pierwszy raz widziałem samochód z drewnianą karoserią, przypominał bryczkę. Ludzie dotykali maski, pękniętej szyby, nieśmiało, z niedowierzaniem. - Sześć lat – mówili. – Całe sześć lat czekaliśmy. Dlaczego nie było was wcześniej?
Ci z gazika, jacyś obcy i zażenowani, odpowiadali śpiewnie i bezradnie rozkładali ręce.
- My chcielim – mówili – ale nie moglim . Taka jest wojna. My chcielim…
Więc to tutaj, właśnie tutaj, dalej już gazik nie pojechał, ludzie otoczyli go zbyt dokładnie. „Na rynek nie warto jechać – przekonywali – tam mieszkają tylko Niemcy”.
No tak, właśnie na rynku jak ten… kiedyś był tam kościół baptystów. Ale myśmy nie zapuszczali się tak daleko. Na rynku było także kino i bardzo wielu naszych rówieśników, którzy mogli oglądać filmy z Patem i Patachonem, hałasowali na skwerze przed kościołem i mieli czarne gwizdki na żółtych plecionych sznurkach.
To było już lato, kiedy popielate ciężarówki opuszczały miasteczko. Tych ludzi nikt nie żegnał, nikt nie pomachał przyjaźnie ręką, nikt nie zawołał: bywajcie zdrowi, choć wśród nich wielu zostawiało tu miejsca dziecinnych zabaw, odrapane sionki i drzwi. Zbity tłum stał milcząc na chodnikach, nie umiejąc zmusić się do radości, i patrzył na sznur popielatych ciężarówek – ale w tych spojrzeniach nie było nienawiści.
Po baptystach został… no tak, ten kościół. Przyzwyczaiłem się co prawda do jego drugiego wcielenia. Dla nas przysadzista stodoła z czerwonych cegieł nie była już kościołem. Odbywały się tu inne misteria i śpiewy i wyrośnięte dryblasy z wojennych roczników deklamowały „miedź i żelazo, nafta i węgiel z czarnych czeluści krzyczą o czyny”, a Izydor na oczach nabitej Sali spuścił się w poincie po kurtynie na dół.
Potem, kiedy okres pochodów i masówek niepostrzeżenie minął, przyjeżdżali tu zamyśleni mężczyźni i stojąc w miejscu dawnej ambony recytowali swoje blade utwory. Przyprowadzono nas wówczas całą szkołą przykazując, abyśmy zachowywali się cicho i bili brawa, kiedy pan pisarz skończy mówić. Jeszcze parę domów i będzie już rynek. Właściwie powinienem teraz ujrzeć idącą parami młodzież. Zapowiedziano im surowo, żeby zachowywali się…i bili brawo, kiedy…
Wiem.
Stolik ustawiony w miejscu dawnej ambony, a ja będę recytował swoje… właśnie swoje blade utwory. I o ja im powiem, co powiem ludziom, których nie znam i którzy mnie nie znają ani takim jakim byłem, ani jakim jestem.
Jest tylko ta jedna możliwość. Ten chłopak, którego pamiętam sprzed dziewiętnastu lat – brzydki chłopak w drucianych okularach, w pumpach i szarym swetrze. Wśród tych obcych ludzi na pewno będzie tamten chłopak, którego tak dobrze znam. On na pewno przyjdzie, myślę nawet, że idzie ze mną już od przystanku, na którym wysiadłem przed godziną.
 
 
 
 
 
 
ID-002547.doc
 
1970-MM-DD
Fragment książki J. Wilmańskiego Płatki sadzy
 
Hasło „Czytaj”
 
Przechodzę codziennie ulicą Narutowicza i od jakiegoś czasu z witryny pod numerem drugim zniknęły książki. Wkroczyła do dawnej księgarenki Kazimierza Pawlaka ekipa remontowa – zrobiono tu zakład fotograficzny. W miejsce książek znalazły się kolorowe widoczki z taśmy Orwo-color. Znów lekkomyślnie przekreślono jakiś fragment łódzkiej tradycji kulturalnej. A przecież w tym niewielkim lokaliku w centrum miasta mieściła się od 191 roku firma księgarsko-wydawnicza „Czytaj” Kazimierza Pawlaka, związana przez dziesiątki lat z Łodzią – potem, aż do śmierci, stary księgarz prowadził tu antykwariat…
Nie żyje już od paru lat Kazimierz Pawlak, którego nazwisko na stałe związane jest z symbolem, hasłem „Czytaj”. Nie żyje już najstarszy łódzki księgarz i wydawca, którego serie wydawnicze, popularyzujące wszystkie niemal dziedziny wiedzy, do dziś można znaleźć na półkach starych łódzkich domów. Księgarnia „Czytaj” to piękny fragment dziejów łódzkiej kultury, nie opisany jeszcze w pełni przez nikogo.
Ocalają od zapomnienia słynnego „Czytaj” niektórzy łódzcy bibliofile – Janusz Dunin napisał nawet przed laty cenną rozprawkę w kwartalniku Stowarzyszenia Księgarzy Polskich. Próbowali łódzcy bibliofile ocalić także ciągłość tradycji księgarskich w domu przy ulicy Narutowicza 2.
Niestety. Bibliofile, którzy chcieli utrzymać tu, po śmierci Kazimierza Pawlaka, antykwariat, nie byli partnerami do rozmów z urzędnikami wydającymi decyzję. Otwarto tu zakład fotograficzny, choć prawie naprzeciw – po drugiej stronie ulicy – taki zakład istnieje. W promieniu niespełna trzystu metrów znajduje Asię kilka zakładów fotograficznych. Dodano im do towarzystwa jeszcze jeden, zabierając lokal, który od prawie pół wieku związany był z tradycjami księgarskimi i wydawniczymi Łodzi.
Nie rozumiem tej decyzji, tym bardziej, że nikt nie może się tłumaczyć, iż „nie wiedział”… Przecież bibliofile zabiegali o ten lokal, starali się o utrzymanie antykwariatu… Załatwiono ich odmownie. A przecież brak nam w Łodzi antykwariatu o takim właśnie modelu i charakterze, jaki planowano. Miały tu być książki i exlibrisy, stare bibeloty, które nie interesują „Desy”, a przecież są piękne i stylowe, choć nie stanowią wartości muzealnych. Miała tu być silva rerum staroci księgarskich i nieksięgarskich – miała tu być oaza kolekcjonerska, jakiej w Łodzi brak, jakiej w Łodzi potrzeba. Niestety. Jest taki zakład fotografii kolorowej. Wiem, że tej nierozumnej decyzji nic już nie odmieni. Ale przecież Kazimierz Pawlak godzien jest choćby tablicy pamiątkowej na domu, w którym przez dziesiątki lat wydawał i propagował polską książkę. Zanim Pawlak objął firmę w lokalu ówczesnej ulicy Dzielnej 2, była tu niemiecka księgarnia Ullsteina. Od 1919 roku z tej maleńkiej księgarenki zaczęło emanować na Łódź polskie słowo.
Janusz Dunin w swojej rozprawce o Kazimierzu Pawlaku przypomina, że „Czytaj” wydał kilkudziesięciotomową serię „Biblioteczki dla Dzieci”, że wydał „Bibliotekę Praw Polskich” – zbiór tekstów, ustaw i komentarzy o charakterze wybitnie praktycznym, dostosowanym do użytku codziennego. Kazimierz Pawlak opublikował też wiele poradników dla rzemiosła, że współpracowali z nim Bystroń, Chwistek… Niestety z wielu jego zamierzeń przerwała wojna.
A poza tym „Czytaj” był przedstawicielem na Łódź takich wydawnictw jak Arct, Krakowska Spółka Wydawnicza, był udziałowcem spółek księgarskich „Domu Książki Polskiej”, „Księgarni Nauczycielskiej”. Po wojnie rozpoczął Kazimierz Pawlak działalność edytorską – jakże wówczas potrzebną – serię charakterystyk literackich „Literatura Polska” oraz serię aktualnych broszur „Polska Współczesna”. Wydaje także monografię obozu w Radogoszczu – nawiasem mówiąc – hitlerowcy osadzili go już w pierwszych dniach okupacji.
Od początków lat pięćdziesiątych „Czytaj” przestaje prowadzić działalność wydawniczą – prowadzi jednak wypożyczalnię, rozwija dział antykwaryczny. I tak już – aż do śmierci Kazimierza Pawlaka – łodzianie łączyli hasło-symbol „Czytaj” z maleńkim antykwariatem w centrum miasta.
Dziś to już wszystko historia. Po blisko półwiecznej działalności polskiej księgarni „Czytaj” pozostała tylko czuła pamięć ludzi kochających książki… Nie pozostała żadna tablica pamiątkowa i myślę, że Towarzystwo Przyjaciół Łodzi powinno o takim skromnym upamiętnieniu postaci Kazimierza Pawlaka pomyśleć. To jedno, co można i powinno się zrobić –skoro już przekreślono tradycyjną ciągłość księgarskiej działalności w starym domu przy ulicy Narutowicza 2.
 
 
 
 
 
 
 
ID-002548.doc
 
RRRR-MM-DD
Płatki sadzy to szczególna panorama polskich losów, spraw i ludzi, widziana w krzywym zwierciadle felietonu. Jest to antologia tekstów dotyczących Łodzi i jej mieszkańców: przemysłowców i robotników, pisarzy i poetów, dziennikarzy i aktorów. Z Łodzi kpiono i wielbiono ją na przemian, ale nie można było obok niej przejść obojętnie. W felietonach Bolesława Prusa, Artura Gliszczyńskiego, Zygmunta Nowakowskiego, Jerzy Wyszomirski}Jerzego Wyszomirskiego, Jana Urbana, Jana Huszczy, Jana Koprowskiego i innych żyje XIX-wieczna Piotrkowska i fabryka Scheiblera, Władysław Broniewski i Konstanty Mackiewicz, Adolf Dymsza i redaktor odpowiedzialny „Expressu”, który uratował przed hitlerowskimi prześladowcami tysiące Polaków…
 
 
 
 
 
 
ID-002549.doc
 
1976-MM-DD
Z tomiku wierszy Tylko słowa
Wydawnictwo Łódzkie
 
Wiesi
 
Ja ciągle w pogoni
Ja wciąż w pogoni – wirowanie złote,
pulsowanie wiosen – lecz co będzie potem?
 
A ty w oczekiwaniu słuchasz zgrzytu klucza,
Dni dzielisz na godziny, strach rośnie w nienawiść.
 
Ja ciągle w pogoni – karuzele złote,
skrzydlaty koń umyka – i co będzie potem?
 
Ty w przerażeniu czekasz i dłonie masz puste.
Twój strach innej struktury, ale ból jednaki.
 
Ja wciąż w pogoni – listopady złote,
aż przyjdzie ten listopad – i co będzie potem?
 
Kiedy padnę u kopyt mym skrzydlatym koniom,
co ci dam – czekającej – zmęczonej pogonią?
 
 
 
 
 
 
ID-002550.doc
 
1976-MM-DD
Z tomiku wierszy Tylko słowa
Wydawnictwo Łódzkie
 
Glosa dla przyjaciół
 
Andrzejowi Grunowi i Andrzejowi Hamplowi
 

Bieg aż do świtu do granic ulewy
przeraźliwie dzwoniącej w parapety lęków
 
Okrutne zabawy grane przeciw sobie
wyplute razem z żółcią za progiem poranka
 
Jaki wyrok nam czyta nasze przerażenie
 
A może to inicjacja w światy niepojęte
Może sens może bezsens a może przegrana
jak makatka z paciorków z małych klęsk utkana
 
Zbyt małych
jak na heroizm tych porannych lęków
 
Może to wszystko zgrywą w scenografii strachu
co nie uwzniośla wcale a tylko upadla
i u kresu alejki kopiec wilgotnego piachu
ktoś nas poklepie zimną blachą szpadla
 
A pozostaną tylko przyjacielu drogi
proporczyki błazeńskie lata niepojęte
nie odciśnięte ślady na marcowym śniegu
i to wszystko czegośmy nie chwycili w biegu
 
 
 
 
 
 
ID-002551.doc
 
1979-MM-DD
Z tomiku wierszy Czterdziesta jesień
Wydawnictwo Łódzkie
Dziewczyna z „Honoratki”
 

Dziewczyna znad stolika jak szara popielniczka
To była jakaś podróż atol archipelag czy ja wiem
Jakaś jesień paryska zadeszczona niezwykłą
Jakaś Wołga rozległą jakiś Dunaj czy Ren
Dziewczyna znad stolika okrągłego jak księżyc
To było coś co się zdarzy za lat dziewięć lub sto
Słońce w wąskiej uliczce w które trudno uwierzyć
I równina po której by się szło wciąż i szło
Z pustych paczek cameli nie wychodzą wielbłądy
W ich dwugarbne istnienie nikt już z nas nie uwierzy
W muzealnych galeriach nie ma żadnej Giocondy
Jest tylko mały stolik okrągły jak księżyc
 
 
 
 
 
 
ID-002552.doc
 
1979-MM-DD
Z tomiku Czterdziesta jesień
Wydawnictwo Łódzkie
 
Szare ubranie
 
Nienawidzę szarego koloru
który jest tylko
zabrudzoną bielą
który jest barwą
jesiennych poranków
i zmęczonych twarzy
 
ale pierwszy z mojego pokolenia
w 1950 roku
założyłem szare ubranie
i byłem dumny
kiedy ubrani prostacko i fioletowo
wskazywali mnie palcami
mówiąc
patrzcie
oto jeden z tamtych
 
ale potem
potem kiedy ulice
zapełniły się ludźmi w szarych ubraniach
ludźmi którzy pod lojalną szarzyzną
nosili pstrokate i fioletowe
serca
rzuciłem im pod nogi moje ubranie
do dzisiaj nie wiem czemu
1955
 
 
 
 
 
 
 
ID-002553.doc
 
1987-MM-DD
Z tomiku Pożegnanie karnawału
Wydawnictwo Łódzkie
 
Maliny
 
Twoje krajobrazy
- miejski skwerek podwórko i brama
klomb z napisem „Nie deptać” żywopłot alejka
Twoje horyzonty
wsparte o płaskie dachy śródmiejskich kamienic
Twoje perspektywy
ginęły w sinej mgiełce spalinowej dali
 
A te wszystkie malwy sady kalenice
jaskółki pod strzechami dukty koleiny
wyczytałeś z książek
wypatrzyłeś z kartonów w muzealnych tekach
 
I tylko malin omszały amarant
słodki duszący zapach
wlecze się za tobą.
 
Choć masz dokoła asfalt beton i trotuar
wchodzisz w malin zasieki
w które cię wpuszczono
 
 
 
 
 
 
ID-002554.doc
 
2004-MM-DD
Fragment książki Łódzkie portrety pamięciowe
 
„W starym Spatifie”
 
Słynny Spatif przy Kościuszki otoczony jest w Łodzi legendą, ale też tylko ona pozostała. Oczywiście czasy są inne i do dawnej świetności Spatif nigdy nie wrócił. Był bowiem niegdyś oazą na pustyni gastronomicznej. Kelnerzy byli zaprzyjaźnieni z gośćmi, pan Stefan w szatni pożyczał, jeśli zabrakło do rachunku lub na taksówkę, pani Janeczka dawała pół litra na kredyt i w dodatku na wynos… A zabawa trwała do białego rana, do czasu gdy pani Janeczka stanowczym głosem obwieszczała:
- „Proszę Państwa, zamykamy! Jutro też jest dzień”. W ogóle atmosfera była rodzinna.
Pani Janeczka Zgodzińska potem przeszła na swoje, otwierając małą knajpkę „Fraszka” w oficynie przy Piotrkowskiej, mniej więcej naprzeciwko księgarni „Pegaz”. Po jej odejściu Spatif zaczął podupadać – czegoś w nim zabrakło. Podupadła też „Fraszka”, gdy pani Janeczka zginęła w wypadku samochodowym, a knajpkę przejęli nowi właściciele.
Nie ulega wątpliwości – złote lata Spatifu to były lata pani Janeczki. Wtedy było tu rodzinnie i swojsko.
No i było tanio. Najtaniej w Łodzi. Dlatego przyjeżdżali tu aktorzy na porządny obiad po spektaklu, bo, jak wiadomo, aktor na scenie musi być na czczo. Przyjeżdżali tu filmowcy po zjechaniu z planu, a z nimi mrowie panienek towarzyszących. Pamiętam Janka Kosa z Czterech pancernych, gdy po wyjściu ze Spatifu udaliśmy się na dalszą zabawę do mieszkania Mieczysław Stolarski}Mietka Stolarskiego z „Dziennika Łódzkiego”. I właśnie w domu Mietka pewna późniejsza pani profesorowa uwiodła na naszych oczach w piętnaście minut pięknego i gibkiego (wtedy!) Janka. Bywali w Spatifie młodzi wtedy poeci i malarze, wyglądający wówczas jak typy spod budki z piwem – bo wtedy były jeszcze budki z piwem. Dziś, jeśli nadal żyją, są profesorami, rektorami i w ogóle nestorami… Nieraz dawał sobie w Spatifie w szyję Staś Grochowiak (1934-1976) z gronem poetów warszawskich na gościnnych występach w czasie Festiwali Poezji. Pod koniec życia przed Stasiem leżał już tylko żółty serek bo na pytanie „Stasiu, co zakąsisz?” = zawsze padała odpowiedź – „Dla mnie serek”.
Grochowiak był czołowym poetą mojej generacji – dziś mogą go nie akceptować młodzi, bo mają innych idoli, ale przecież jego poezja pozostała w polskiej literaturze trwałą wartością. Nie trafił do grona „kaskaderów literatury”, choć był prawdziwszym kaskaderem od innych.
Po Sali Spatifu niemal co noc snuł się stary malarz Emil Ukleja sprzedający za setkę wódki swoje urokliwe obrazki o mikroskopijnych rozmiarach, tak żeby mieściły się w portfelu. To tutaj królowała osławiona redaktorka partyjnego organu, skądinąd wielka miłośniczka organów, o której nie można powiedzieć, że była rozrywkową panienką, ponieważ należy wątpić, czy panienką była kiedykolwiek. Do legendy przeszedł niejeden jej występ w Spatifie, choć z biegiem lat i rosnącej publicity owej pani więcej się jej przypisuje, niż w rzeczywistości miało miejsce. Stałych bywalców było mnóstwo. Całe noce przesiadywał słynny Radulski, były tancerz lwowski, który dorabiał do emerytury statystowaniem w filmach: - „Dostałem rolę generała” – chwalił się Radulski i rzeczywiście po jakimś czasie mignął w kolejnym odcinku Stawki większej niż życie. W gronie innych statystów siedział w tle, ale za to w mundurze generała…
W Stawce zagrał nawet pan Zdzisio i samo wnętrze Spatifu grało tez niejeden raz. Oczywiście to piękne wnętrze na piętrze, bo prawdziwy stary Spatif to była stodoła na parterze z wejściem i szatnią od ulicy i z barem na końcu wielkiej Sali. Przez całe dwa lata (na dole i potem na górze) królował tu nocami samotnik – redaktor „Expressu Ilustrowanego” rotmistrz Jerzy Nowakowski, snując ciekawe wspomnienia, jak za rubla mógł mieć najładniejszą panienkę w Grodnie…
Wejścia do Spatifu chronił portier, ale oni zmieniali się często. Z moich wesołych lat pamiętam – już pod koniec złotego okresu klubu – jedynie Borysa. Portierzy mieli zakodowane, żeby wpuszczać za okazaniem legitymacji związku twórczego albo na gębę, jeśli to był bywalec spoza branży. Reszta pokazywała przez szybkę w drzwiach stosowne banknoty – też wchodziła. Albo nie. Kryteria portierów bywały niejasne, ale rzadko się mylili w ocenie gościa. Podobnie pan Stefan w szatni. Jednych poratował pożyczką – innych nie. Niejeden mógł tu przespać kryzys na krzesełku za płaszczami – inny był odesłany do domu. Krzykliwy redaktor poeta Konio F. dokonał tu niezwykłej sztuki obryzgując sobie własne plecy, co było ekwilibrystyką, nawet jak na Spatif i Konia wyjątkowo niecodzienną. Częstym gościem Spatifu był na ogół ponury Ludwik Benoit, zwanym Benem, o którym mało kto dziś pamięta. A był to przecież świetny aktor wsławiony wielkimi kreacjami w takich sztukach jak Drewniana miska czy Dragon, nie mówiąc już o dziesiątkach filmów z legendarna komedią Ewa chce spać na czele… To właśnie po wyjściu ze Spatifu zdarzyło się Benowi spotkanie, które przeszło do anegdoty. Milicjant legitymował go i otwierając dowód osobisty pyta:
- „Nazwisko?
Ben odpowiada zgodnie z prawdą i regułami fonetyki:
- „Benua”…
A na to milicjant:
- „To dlaczego w dowodzie pisze Benoit?”
- „A bo ja się ukrywam” – grzmi basem Ben.
Oczywiście byli też goście służbowi. Ale jacyś niegroźni, wszyscy zresztą, kto jest kto. A trak w ogóle nie znam przypadku, żeby ktoś miał przykrości za to cię w Spatifie wygadywało. Podpity dziennikarz darł się na całą salę, że sekretarz Gomułka to Nikifor polskiej myśli ekonomicznej – i jakoś mu to w karierze nie przeszkodziło. Nikt się nie czepiał. Choć pewno jakieś raporty gdzieś tam trafiały. Ale jakoś nikomu nie spędzało to snu z powiek i do dzisiaj nie spędza. Chyba, że pojebom i oszołomom.
Oczywiście nie zawsze bywało tak sielankowo i rodzinnie. Czasem ktoś komuś przyłożył, było nawet „śmiertelne zejście” po pobiciu, ale to wyjątek. Wszelkie awantury pani Janeczka likwidowała w zarodku. Ogłaszała wtedy surową karę: tydzień albo dwa tygodnie zakazu wstępu do Spatifu. Wyrok przyjmowany był ze zrozumieniem, egzekwowany sumiennie i respektowany przez winowajcę. A żyć bez Spatifu było trudno. Na mieście szara rzeczywistość, opryskliwi kelnerzy w obskurnych, albo drogich knajpach, lokale zamykane o 22, nieciekawe towarzystwo...
Dziś bez Spatifu żyć można, a starzy bywalcy mówią „to se ne vrati…” Tak jak nasza młodość. Nie zawoła pani Janeczka: - „Jutro też jest dzień”. Bo i tych dni zostało nam coraz mniej.
 
Oficyna Bibliofilów
Łódź
Jerzy Wilmański - Dziennikarz, literat
Biografia
Ex libris
Karykatury
Książki
Czasopisma
Recenzje
Reportaże
Twórca o sobie
Zdjęcia